Bardzo byłem ciekaw materiału z nowej płyty, która zdaniem wielu jest najlepszym dokonaniem SBB od czasów słynnego „Memento z banalnym tryptykiem” z 1980 roku. I rzeczywiście premierowy repertuar zabrzmiał bardzo przekonująco. Kilka utworów zrobiło naprawdę znakomite wrażenie (m.in. „Ameryka”). Nie zmienia to jednak faktu, że większość fanów spragniona była obowiązkowego w tym przypadku powrotu do przeszłości. I chyba nikt nie mógł czuć się zawiedziony, bo zespół wyszedł naprzeciw tym oczekiwaniom. Druga część koncertu to już muzyczna podróż w lata 70-te. Usłyszeliśmy fragment suity „Memento z banalnym tryptykiem”, pojawiły się też cytaty z albumów „Follow My Dream” („Żywiec Mountain Melody”, „Freedom With Us”) oraz „Welcome” („Rainbow Man” – zagrany na II bis). Koncert uzupełniły ponadto numery z krążków „Iron Curtain” („Camelele”), „Nastroje” („Pieśń stojącego w bramie”) i „Blue Trance” („Red Joe”), które powstały po właściwej reaktywacji grupy w 2000 roku.
Skrzek, będący ciągle w niezłej formie wokalnej, z powodzeniem ozdabiał niektóre partie instrumentalne swoimi wokalizami. Czasem też chwytał za bas, co publiczność za każdym razem nagradzała sporymi owacjami. Jednak dopiero w otoczeniu instrumentów klawiszowych czuje się jak ryba w wodzie. Trzeba przyznać, że syntezator Mooga opanował do absolutnej perfekcji. Apostolis też dał pokaz swojego gitarowego kunsztu. Wspaniale uzupełniał klawiszowe pasaże Skrzeka. Zafundował też wszystkim zgromadzonym świetne solo perkusyjne, odegrane równocześnie z Ireneuszem Głykiem, który zastępował za zestawem perkusyjnym Gabora Nemetha. Sam Głyk zresztą bardzo dobrze wkomponował się w zespół.
Może nie doświadczyliśmy w ten piątkowy wieczór jakiejś przebogatej scenografii, może nie kipiała z muzyków jakaś niesamowita energia, ale przecież nie tego oczekiwać można od SBB. Skrzek zabrał głos tylko raz na samym początku występu, a potem wraz z resztą zespołu cały czas robił swoje. Ukłonili się jeszcze na koniec, a na ich twarzach malowało się wyraźne zadowolenie z tak ciepłego przyjęcia przez warszawską publiczność. Koncert, trwający razem z bisami nieco ponad 2 godziny na pewno potwierdził jedno – muzyka w wykonaniu SBB jest nadal ponadczasowa i nie wymaga nie wiadomo jakiej oprawy. Widzieć garstkę młodych ludzi, wyraźnie zachwyconych płynącymi ze sceny dźwiękami – bezcenne. Weterani oczywiście wiedzą, co dobre, ale to właśnie głównie dzięki młodym pokoleniom fanów taka muzyka ma szanse przetrwać.
Jakub Szwajkiewicz, Olsztyn