Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 72
A+ A A-

Ray Manzarek Robby Krieger of the Doors Ten Years After Savoy Brown Cactus w Dolinie Charlotty

Na VI Festiwal Legend Rocka jechałem właściwie tylko z jednym marzeniem – żeby dopisała pogoda. Nie da się ukryć, że dopiero przy sprzyjającej aurze Dolina Charlotty potrafi ukazać swoje wszystkie uroki. Ale festiwalowa publiczność pamiętająca poprzednie edycje mogła się już przyzwyczaić do „angielskiej” pogody. Jeśli chodzi o gwiazdy tegorocznej edycji, to mogłem być spokojny, bo zagrać mieli kolejno Ray Manzarek & Robby Krieger of the Doors (13 lipca) oraz Ten Years After, Savoy Brown i Cactus (14 lipca). Nazwy tych kapel mówiły same za siebie.

Ray Manzarek & Robby Krieger of the Doors (13 lipca)

Pierwszy dzień festiwalu przypadł w udziale grupie o wszystko mówiącej nazwie Ray Manzarek & Robby Krieger of the Doors. Okazało się, że Doorsi, a właściwie to, co po nich zostało są także w Polsce otoczeni niezwykłym kultem. To jedna z tych kapel, które oprócz słuchaczy mają także wyznawców. Poza tym są w stanie zgromadzić w podobnej liczbie fanów zarówno starszego, jak i młodszego pokolenia. Nawet ze wskazaniem na tych młodszych. Amfiteatr tego dnia w Dolinie Charlotty wypełnił się praktycznie po brzegi. Zdecydowana większość pojawiła się tylko na panów Manzarka i Kriegera, odpuszczając sobie drugi dzień festiwalu. A wszystko zaczęło się o 22:00 od „Roadhouse Blues”. W tym momencie po raz pierwszy mogliśmy usłyszeć wokalistę. Dave Brock, mało że z wyglądu bardzo przypominał Morrisona, to jeszcze dysponował podobną barwą głosu i gestami scenicznymi. Można było oczywiście potraktować to jako marną próbę naśladowania Jima i faktycznie sporo takich głosów się pojawiło. Ja jednak będę bardziej powściągliwy w krytyce, bo Dave Brock zadanie miał karkołomne i wywiązał się z niego zupełnie przyzwoicie, chociaż jego wokal nie miał w sobie takiej głębi i charyzmy jak Jima. Następnym numerem był niezwykle ciepło i żywiołowo przyjęty „Break On Through”. Chyba każdy w tym momencie zaczął śpiewać razem z zespołem. Potem był krótki antywojenny przekaz Manzarka i zagrali „Five to One”, w którym popisy instrumentalne Ray’a i Robby’ego naprawdę mogły robić wrażenie. Następnie usłyszeliśmy „Peace Frog” i zawsze wywołujący ogromne emocje „When the Music’s Over”. Ten ostatni został zapowiedziany jako ulubiony utwór Jima i trwał dobre kilkanaście minut. Takiej dawki psychodelii chyba nikt się nie spodziewał. Publiczność była zachwycona, a Krieger wykorzystał ten moment i zszedł na chwilę ze sceny w stronę fanów. Dało się dostrzec na jego twarzy upływający czas, który na szczęście w żaden sposób nie wpłynął na jego gitarowy kunszt. Przyszła wreszcie kolej na utwór „People Are Strange”, który Manzarek zadedykował Polsce. Wszyscy odśpiewali ten numer razem z zespołem. Bardzo ciepło przyjęty został również „Alabama Song”. Następnie zagrane zostały „Back Door Man” i ponadczasowy „Riders on the Storm”, przy którym nieco mocniej zaczęło padać. Do pełni szczęści zabrakło jeszcze tylko grzmotów z nieba, ale i tak przez moment zrobiło się magicznie. Gdy już skończyli grać „Jeźdźców burzy”, Manzarek stwierdził, że trzeba poczuć rytm i rozległ się jeden z najlepszych utworów autorstwa Kriegera, czyli „Touch Me”. Trzeba przyznać, że temperatura koncertu w tym momencie osiągnęła apogeum. Potem gitarzysta zmienił gitarę na akustyczną i dając porywający pokaz flamenco, płynnie przeszedł do „Spanish Caravan”. Na koniec nie mogło zabraknąć wspaniałego „L.A. Woman”, ozdobionego przez muzyków niesamowitymi solami gitary i klawiszy. Ale tak naprawdę prawdziwy koniec mógł być tylko jeden, bo przecież przyszła kolej na bisy. A jak bisy to tylko „Light My Fire” – utwór, od którego zaczęła się prawdziwa eksplozja popularności zespołu przed 45 laty. I choć minęło już tyle czasu, piosenka nadal ma niesamowitą moc oddziaływania. Przyjemnie było zobaczyć Manzarka, stawiającego nogę na klawiszach, któremu ewidentnie w tamtym momencie udzieliła się atmosfera koncertu. Potem już tylko piękne pożegnanie z publicznością i o 23:45 muzycy zeszli ze sceny. Zostawili po sobie jak najlepsze wrażenie i zamknęli pierwszy dzień festiwalu. A drugi dzień to już zupełnie inna rockowa bajka...

 Ten Years After, Savoy Brown, Cactus (14 lipca)

 Ci, którzy zdecydowali się wybrać na drugi dzień festiwalu, na brak atrakcji na pewno nie mogli narzekać. Na jednej scenie tuż po sobie mieli się pojawić po kolei Ten Years After, Savoy Brown i Cactus. Aura niestety jeszcze się pogorszyła, co istotnie wpłynęło na dosyć kiepską frekwencję. Ci, co nie byli, niech żałują, bo jest czego.

 Na pierwszy ogień wyszli panowie z Ten Years After. Niektórzy się pewnie zastanawiali, jak w roli gitarzysty odnalazł się w zespole młody Joe Gooch. Miałem okazję już raz podziwiać ich w tym składzie, więc byłem o to zupełnie spokojny. Widząc rok temu zblazowanego i na każdym kroku gwiazdorzącego Alvina Lee, nawet cieszyłem się, że Gooch na dłużej zadomowił się w zespole. Swoją klasę miał udowodnić na tym koncercie. Jeśli chodzi o zestaw utworów, to zdecydowanie postawili na sprawdzony repertuar z przełomu lat 60-tych i 70-tych. Nie zabrakło takich szlagierów jak m.in. „50,000 Miles Beneath My Brain”, „Love Like a Man”, “I’d Love to Change the World”, “I’m Going Home”, „Good Morning Little Schoolgirl”, „I Can’t Keep from Crying, Sometimes” oraz zagranego na bis “Choo Choo Mama”. Partie solowe Goocha były ozdobą niemal wszystkich numerów. Słychać było, że nie musi na siłę naśladować Alvina, bo jest klasą sam dla siebie. Publiczność z wielkim uznaniem zareagowała na jego grę. Reszta muzyków chętnie oddawała mu pole, doskonale zdając sobie sprawę, że gitarzysta w tym zespole zawsze był centralnym punktem. Koncert trwał półtorej godziny i fantastycznie wprowadził publiczność w drugi dzień festiwalu.

 O ile Ten Years After dość często w ostatnich latach odwiedzają nasz kraj, to Savoy Brown miał tego dnia dać dopiero swój drugi występ na naszym podwórku. Trudno się więc dziwić, że niewielu wiedziało,  czego się po tym koncercie spodziewać. A apetyty były dość duże. Po pół godziny przerwy wyszli na scenę panowie Kim Simmonds i spółka. Warto zwrócić uwagę na osobę gitarzysty, który jest założycielem zespołu i gra w nim od 1965 roku,  czyli od początku istnienia grupy. Na setlistę złożyły się utwory z przełomu lat 60-tych i 70-tych oraz z nowej, bardzo udanej płyty „Voodoo Moon” z 2011 roku. Z dawniejszych czasów muzycy zaserwowali nam takie numery jak „Let It Rock”, „Train to Nowhere”, „Gypsy”, „Poor Girl”, I’m Tired” czy „Hellbound Train”, natomiast z nowych usłyszeliśmy „Natural Man”, „She’s Got the Heat” oraz utwór tytułowy z albumu „Voodoo Moon”. Ci, którzy na początku mogli mieć jakiekolwiek wątpliwości co do formy zespołu, już po pierwszym utworze na pewno je rozwiali. Simmonds pokazał, że jest gitarzystą kompletnym i wybitnym. Grał z takim wyczuciem, że miało się wrażenie, jakby każda nuta była we właściwym miejscu. Oprócz gitary, Simmonds świetnie też opanował grę na harmonijce ustnej. Dał krótki pokaz swoich umiejętności w utworze „Poor Girl”. Muszę przyznać, że dawno nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Zresztą nie byłem w tej opinii odosobniony. Kilka słów należy się też wokaliście, który od czasu do czasu z powodzeniem chwytał za saksofon. Mowa tu o Joe Whiting’u. Nie dość, że dysponował fantastycznym, mocnym i czystym głosem, to co i rusz wdawał się w niesamowite dialogi z Simmonds’em. Ta pełna polotu i wirtuozerii współpraca całego zespołu znalazła swoje odbicie w reakcjach publiczności. Moim skromnym zdaniem to był najlepszy koncert tej edycji Festiwalu Legend Rocka. Blues-rocka w takim wydaniu mógłbym słuchać godzinami, a tutaj musiało mi wystarczyć tylko półtorej godziny. Półtorej godziny grania na najwyższym poziomie z takim ładunkiem emocji i muzycznych barw, że przed kolejnym zespołem było bardzo trudne zadanie.

 Cactus wyszedł jako ostatni. Od razu uwagę mógł zwrócić imponujący zestaw perkusyjny przygotowany specjalnie dla Carmine’a Appice’a. To ten sam muzyk, którego przed rokiem była okazja podziwiać w składzie Vanilla Fudge. Wśród zagranych utworów nie zabrakło klasyków: „One Way...or Another”, „Bro. Bill”, „You Can’t Judge a Book by the Cover”, “Alaska” czy “Evil”. Trzeba przyznać, że sekcja rytmiczna spisała się na medal. Gitarzysta Jim McCarty również potwierdził klasę. Natomiast dosyć blado wypadł na tym tle wokalista, którego głos wydawał się nieco schowany za innych muzyków. Poza tym od czasu do czasu jego śpiew przeradzał się w krzyk, co było trochę irytujące. Było trochę ciekawych solowych popisów. Oczywiście największa część przypadła w udziale Appice’owi i McCarty’emu, którzy pozostali jedynymi członkami starego składu z lat 70-tych po tym, jak Tim Bogert przeszedł na muzyczną emeryturę. Niestety całkiem przyzwoity występ pokrzyżował deszcz, który zaczął coraz rzęsiściej padać. Nie mogło to nie zdeprymować i tak już przemoczonej publiczności. Widać było lekkie znużenie i trudno się temu dziwić, bo jednak czas spędzony na nogach do spółki z pogodą zrobiły swoje. No i nie byle kogo mieli przed sobą, bo przebić tego dnia Savoy Brown było nie sposób.

 Celowo nie wspomniałem wcześniej nic na temat strony organizacyjnej festiwalu, żeby „nie burzyć” jego strony muzycznej. A ta jak zwykle nie zawiodła. Niestety o dwóch niedociągnięciach organizacyjnych muszę wspomnieć. To nie pierwszy raz, że festiwal odbywa się „na wodzie”. To już chyba taka tradycja. Czy w związku z tym organizatorzy nie mogliby zadbać o to, żeby przynajmniej na terenie amfiteatru zrobić coś z tym błotem? Może się czepiam, ale ziemia, na którą spadnie taka ilość wody jak podczas tej edycji, siłą rzeczy zamienia się w bagno i w pewnym momencie chodzenie po czymś takim staje się bardzo uciążliwe. Po drugie ochrona. Był taki moment na koncercie Ten Years After, że ochroniarze zdecydowanie za długo czekali z interwencją. Znalazł się pewien roznegliżowany do połowy, krępej budowy osobnik, który za cel postawił sobie wejście na podwyższenie przed sceną. Wszedł na nie w sumie dwa razy, ale ochrona zareagowała jak należy dopiero za drugim razem. Bezradnie patrzyli na jego pijackie wybryki, a gość już od początku wyraźnie wymagał pomocy przy opuszczeniu amfiteatru. Myślę, że takie zachowania należy pacyfikować natychmiast. Dodam tylko, że do obezwładnienia „bestii” potrzebnych było aż sześciu ochroniarzy. Taki był waleczny. Dobrze, że żaden kolega nie chciał pójść w jego ślady, bo kto wie, czy nie trzeba by było przerwać koncertu. Żeby zakończyć wszystko jednak pozytywnym akcentem, na pewno należą się duże słowa pochwały za catering, który w porównaniu z ubiegła edycją, znacznie się powiększył. Otwarte zostały dodatkowe stoiska, przez co łatwiej było doczekać się zamówienia w przerwach między koncertami. Wśród potraw niezmiennie królowała karkówka i kiełbaska z grilla oraz żurek.

 Jakub Szwajkiewicz, Olsztyn

zdjęcia: Dariusz Krasowski

 Ten Years After

 Savoy Brown

 Cactus

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.