Minęło trochę ponad 14 godzin od zakończenia warszawskiego koncertu Anathemy. To chyba wystarczająca ilość czasu by nieco ochłonąć i wciąż wszystko pamiętać. Przyznam szczerze, że pierwszy raz w życiu byłem na koncercie tego zespołu, więc wszystko było dla mnie absolutnie nowe, świeże. Nowym doświadczeniem była też dla mnie wypełniona po brzegi Progesja. W warszawskim klubie, schowanym między bemowskimi osiedlami, byłem już nie raz, ale jeszcze nie doświadczyłem aż takiego oblężenia. Przybyłem na miejsce, wraz ze swoją uroczą partnerką, parę minut po 20 i oczom moim ukazała się całkiem spora kolejka ludzi czekających na wejście do klubu. Tego się nie spodziewałem. W środku oczywiście ścisk, tłum fanów i niemal namacalne radosne podniecenie. Anathema była tego wieczoru supportowana przez niemiecką kapelę A dog called ego. Jeśli mam być szczery, ich muzyka nie wgniotła mnie w podłogę. Raczej instrumentalne granie, ze sporadyczną ilość wokalu (przynajmniej w tej części występu, którą dane mi było zobaczyć, bo gdy już przebiliśmy się do klubu, koncert był mniej więcej w połowie) o zmiennych tempach i nastrojach. Mi najbardziej podobało się pod koniec, gdy twórczość zespołu zdecydowanie nabrała tempa i perkusista pokazał na co go stać – pięknie łamał naprawdę szybki rytm. Ale przejdę do sedna sprawy. Na danie główne wieczoru trzeba było trochę poczekać, co chyba tylko podsycało nastrój publiczność i wzmagało głód ulubionej muzyki. Muzycy weszli na scenę przy akompaniamencie tajemniczej introdukcji i okrzyków oraz oklasków rozentuzjazmowanych fanów. Zaczęli, co było do przewidzenia (zwłaszcza jeśli ktoś już był w tym roku na koncercie grupy, niżej podpisany akurat nie był) od obu części Untouchable, co było oczywiście dobrym pomysłem, reakcja publiczności tylko to potwierdziła. Ludzie chętnie i głośno (!) śpiewali wraz z zespołem, zresztą nie tylko utwory z najnowszej płyty, ale też starsze hity, o czym napiszę za chwilę. Od początku widać było że zespół jest w znakomitej formie, świetnie przygotowany i zgrany, pełny energii i pozytywnego nastawienia. Cóż, ich muzyka jest w tej chwili w większości pełna optymizmu, nadziei i pasji. I takie samo jest też zachowanie zespołu. Widać, że sami wspaniale bawią się swoją muzyką oraz że sprawia im to ogromną radość. Vincent jest w bardzo dobrej formie wokalnej, często sięga też po gitarę, w Storm before the calm wspomógł zespół również grą na klawiszach. Zagadywał też publiczność, był bardzo kontaktowy i otwarty. Często się uśmiechał. Danny również nie pozostawał dłużny pod tym względem, prowadził konferansjerkę z podobną intensywnością co jego brat, wyciągał rękę do stojących pod sceną fanów. Anathema cały czas promuje swój najnowszy album – Weather systems, ale mam wrażenie że zespół obecnie najchętniej identyfikuje się z materiałem z dwóch ostatnich płyt, dlatego też one dominowały w repertuarze koncertu. Usłyszeliśmy więc, poza wspomnianymi już utworami, również znakomicie przyjęty Lighting song, odśpiewany, tak jak na płycie, w całości przez Lee Douglas. Nie muszę chyba mówić, że i jedyny w grupie głos żeński znakomicie sprawdzał się tego wieczoru. Dla mnie osobiście na żywo ten utwór robi dużo większe wrażenie niż w wersji studyjnej, dlatego też dobrze się stało, że się on pojawił. Z najnowszej płyty zespół zagrał również The beginning and the end. Wspomniałem już, że poprzedni album miał tego wieczoru podobnie bogatą reprezentację co nowa płyta. Z We’re here because we’re here Brytyjczycy zaprezentowali tyle samo ilościowo - 5 utworów. Oczywiście znakomite Thin air (aczkolwiek mam tu jedno zastrzeżenie – uważam, że po wstępie panowie za słabo przyłożyli), również entuzjastycznie przyjęte Dreaming light – zjawiskowej urody kawałek oraz jednocześnie wokalny popis Vincenta, będący właściwie wizytówką obecnego nastawienia muzyków Everything, nastrojowy A simple mistake – nadający występowi specyficznej, magicznej atmosfery czy wreszcie znakomicie zagrany Universal, którego kompletnie się nie spodziewałem. Oczywiście to nie wszystko, bo Anathema powróciła do kilku swoich klasycznych kompozycji. Osobiście uważam album A natural disaster za mało udany, co nie zmienia faktu, że kilka zacnych piosenek się tam znalazło. Muzycy wybrali tytułową, pięknie eksponującą głos Lee Douglas, która miała kolejną okazję by zaczarować nas sobą indywidualnie, niemal bez wokalnego wspomagania innych członków zespołu oraz Flying, która świetnie pasuje do współczesnego repertuaru grupy i spokojnie mogłaby znaleźć się na którymś z późniejszych krążków Brytyjczyków. Ale prawdziwy czad to był gdy Anathema powróciła do albumów z lat 90-tych! Deep i Fragile Dreams rozruszały chyba wszystkich przybyłych, mimo że zagrane były już pod koniec koncertu. Nie do końca trafiło do mnie wykonanie Empty, bo choć uwielbiam ten kawałek, to nie słyszałem przewodniego motywu gitary (ogłuchłem już czy jak?!), co trochę mi przeszkadzało. Nie zabrakło też szczególnie ważnego dla muzyków, poświęconego śp. mamie braci Cavanagh - One last goodbye. Podsumowując, koncert uważam za wyjątkowo udany, dopisała i entuzjastycznie reagująca, bardzo liczna tego wieczoru publiczność (choć zdaje się, że na polskich koncertach Anathemy nie był to żaden wyjątek) i sam zespół, którego muzycy mniej lub bardziej kurtuazyjnie podkreślali wyjątkowość występów w naszym kraju. Jedynym minusem była panująca w klubie duchota, która momentami była naprawdę ciężka do wytrzymania. Szczerze podziwiam fanów spod sceny i ich zaangażowanie – daliście radę!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel "Gonzo" Koleński