Czy zespół musi być szeroko znany i poważany żeby zagrać dobry koncert? Absolutnie nie. Czy należy doskonale znać twórczość zespołu (najlepiej całą na pamięć), by dobrze bawić się na jego koncercie? Ja wyszedłem z założenia, że nie, dlatego na koncert Alters, który odbył się w Warszawie 20 listopada wybrałem się bez kompleksów. Występ miał miejsce w Tygmocnie, który ogłasza się jako klub jazzowy, co zdecydowanie nie przeszkodziło Altersom by tam zagrać. Muzyka młodego zespołu raczej odbiega od jazzu (aczkolwiek mówię to jako człowiek nie znający się na tego typu muzyce, więc może bluźnię). Panowie, a jest ich trzech, tworzą dźwięki nowoczesne, trudne w odbiorze. Niekiedy rytmy są mocno połamane (i może w tych miejscach ktoś dostrzegłby ślady jazzu, kto wie), gdzie indziej hipnotyzujące, niemal transowe. Można się w nich zapomnieć. Nie dziwiło skupienie i zaangażowanie muzyków, biorąc pod uwagę morderczą niekiedy pracę sekcji rytmicznej. Pozwalał na nią wysoki poziom umiejętności tych młodych ludzi. W twórczości grupy przeważa granie instrumentalne, ale panowie potrafią też zaśpiewać. I to bardzo ładnie. I to po polsku! Niekiedy swoimi dość wysokimi głosami po prostu tworzą klimat. Urzekający dodam. Zwłaszcza w utworze, który zwieńczył warszawski koncert wokalizy były delikatne jak mgiełka, co między innymi zadecydowało, że utwór ów chyba najbardziej wówczas przypadł mi do gustu. To co wykonuje Alters zalicza się czasem do kręgu rocka psychodelicznego. Na tym koncercie jak najbardziej było słychać i widać dlaczego tak się dzieje. Muszę przyznać, że niektóre zabawy dźwiękiem mi osobiście kojarzyły się nieco z prehistorycznymi dokonaniami Pink Floyd. Takimi na długo przed „Dark side of the moon”. I wszystko unurzane w psychodelicznym sosie i oparach dymu. To nie koniec ciekawostek. To właśnie 20 listopada dowiedziałem się, że można grać na basie klangiem przy pomocy… pałeczki perkusyjnej oraz grać na jednym syntezatorze czterema rękoma na raz. O właśnie tak. Poza tym, za muzykami znajdował się okrągły ekran, na którym zespołowy magik pokazywał swoje czary. Dość dziwne wizje to były. Ale bardzo pasowały do klimatu, potęgowały wrażenie. Jeśli wydaje wam się, że pisząc tą relację odleciałem nieco, to możecie sobie wyobrazić co działo się na tym koncercie. Krótkim niestety, bo trwał on ledwie około 50 minut. Ale i tak było warto. Jedyna rzecz, która trochę mi przeszkadzała to ustawione brzmienie, które jak dla mnie było trochę zbyt głośne, zbyt dudniące, zbasowane. Na koniec dodam tylko, że frekwencja była niewielka, więc występ miał bardzo kameralny charakter.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński