Na wstępie warto napisać, że ta relacja będzie nietypowa, z dwóch powodów. Po pierwsze: postanowiliśmy napisać wspólnie relację z warszawskiego koncertu Marillion. Obydwoje jesteśmy wielkimi fanami tej kapeli i chcieliśmy z Wami podzielić się naszymi przeżyciami. Po drugie: żyjemy w erze Internetu i dzięki niemu granica odległości, jaka nas dzieli, została całkowicie zatarta, i dobrze! Postanowiliśmy zatem napisać relację, która miała przybrać formę spontanicznej rozmowy na facebooku. Zatem umówiliśmy się na konkretny dzień, a całą dyskusję zaczęliśmy od….
Tides From Nebula
Geralt: Co do Tides’ów... Średnio mi się podobali, głównie z tego względu, że kompletnie nie nadawali się jako support przed Marillion. Fakt, chłopaki fajnie grają, ale ja delikatnie się nudziłem na ich występie. Być może jestem teraz mało obiektywny, bo nigdy nie byłem wielkim fanem post rocka.
Jędrzej: No widzisz, a ja z kolei post rock od zawsze sobie ceniłem, a chłopaków z Tides From Nebula obserwuję prawię od początku ich kariery. Trzeba przyznać, że to nie było to samo wrażenie co na ich pełnym koncercie, aczkolwiek uważam, że poradzili sobie całkiem nieźle. Zagrali wszystkie moje ulubione kawałki (w tym Purr!), ale nie da się ukryć, że były pewne mankamenty w nagłośnieniu i oświetleniu, co myślę, że też zauważyłeś. Trzeba zaznaczyć, że ich gitarzysta Adam był nieobecny ze względu na przemęczenie wynikające z ciężkiej trasy po Europie, więc wierz mi lub nie, ale w tych gościach drzemie naprawdę sporo energii. Tides From Nebula wyrobili już sobie własną markę i chociaż czułem się lekko zaskoczony, że duża ilość ludzi słyszała ich po raz pierwszy, widać było, że sami Tidesi nie spotkali się z chłodnym przyjęciem.
G: Tak, niestety oświetlenie było kompletną porażką… Większość zdjęć wyszła jak o kant rzyci potłuc. Musielibyśmy stać bliżej sceny, żeby zrobić lepsze zdjęcia. Nagłośnienie było średniawe, ale chłopaki pomimo luki w kapeli i tak świetnie okiełznali przestrzeń, za co należą im się ogromne brawa. Natomiast z kapeli w moim odczuciu najlepiej wypadł Tomek Stołkowski na perkusji. Jego dynamicznie partie świetnie uzupełniały się z sekcjami gitarowymi. Największy ich mankament to chyba brak tzw. "jaja"... Nie mogłem skupić się na konkretnej melodii. Niby od strony technicznej wszystko w porządku, ale zabrakło im "tego czegoś".
J: Wierz mi w 5 kawałkach nie byli po prostu w stanie zawrzeć tego wszystkiego co mają do powiedzenia. Jednakże nawet jeśli nie spodobało Ci się do końca, to chyba nie powiesz mi, że ostudzili twój entuzjazm na nadchodzący koncert?
G: Niby nie ostudzili... Średni występ, ale krótki, więc nie ziewałem zbyt często. Mam nadzieję, że kiedyś usłyszę ich z pełną setlistą i wtedy bardziej obiektywnie się wypowiem na ich temat.
G: Jeżeli chodzi o Tides From Nebula to zdania mieliśmy podzielone, ale co do Marillion, chyba potwierdzimy to jednogłośnie… BYŁO ŚWIETNIE!
Marillion
J: Świetnie? Podziwiam Cię, bo ja osobiście nie mogłem znaleźć żadnego krótkiego określenia na to co się tam wydarzyło...
G: Przynajmniej się starałem… W sumie nie napiszę, że było tak genialne, że kapcie (glany?) spadły mi z nóg, a moja szczęka opadła i powędrowała między tabuny ludzi... Naprawdę... Marillion pokazał niesamowitą koncertową klasę i pomimo tego, że w setliście brakowało mi kilku, moich ulubionych numerów to i tak emocje, dosłownie, wylewały się ze sceny i wielokrotnie zamykałem oczy przy ich słuchaniu, szczególnie na "The Sky Above The Rain", czy "Ocean Cloud"…
J: No właśnie setlista, była wyjątkowa. Trzeba przyznać, że tym razem nie zagrali takich koncertowych standardów jak „Fantastic Place” czy „Afraid of Sunlight”. Samo wejście w postaci „Gaza” już zasugerowało mi: Chłopie, nie jesteś na zwykłym koncercie. To będzie coś innego, wielkiego! Koncert utwierdził mnie w przekonaniu, że ludzie, którzy uważają ten album za słaby, nudny chyba powinni go jeszcze raz przesłuchać. Materiał z nowej płyty zabrzmiał po prostu jak bajka. Wspomniałeś o „The Sky Above The Rain”. Tak... To był dla mnie wielki moment. Emocje brały całkowicie górę - to jest właśnie atmosfera koncertów Marillion.
G :O dziwo materiał z „Sounds That Can't Be Made” wypada znacznie lepiej koncertowo, niż studyjnie... Sam nie jestem do końca przekonany do tego albumu, ale absolutnie nie uważam go za nudny. Oni w swojej dyskografii pokazali już praktycznie wszystko, dlatego był dla mnie mało zaskakujący, ale nadal dobry... Fajnie właśnie, ze seta nie była oczywista i na każdym kroku zaskakiwała, aczkolwiek wyrzuciłbym "Neverlanda" (wiem, wybaczcie mi, mam "spaczony" gust!) , za którym nigdy nie przepadałem. Morda mi się uśmiechnęła jak usłyszałem "Warm Wet Circles" z "Clutching At Straws"... To jeden z moich ulubionych numerów z Fishem na wokalu.
J: Co nie? Rozmawiając ze starymi fanami zespołu, którzy byli na nie jednym ich koncercie przyznali, że wybierając Warszawę zrobiłem jedną z najlepszych decyzji swojego życia, gdyż nie zagrali, aż tak, wyjątkowego koncertu na przestrzeni lat, jak właśnie w Stodole.
J: Wypada rzec słów kilka o kontakcie zespołu z publiką, bo chyba nie zaprzeczysz, że jest to ważny dla całości atut.
G: Kontakt z publiką.... Cóż, Twoje filmiki na YT (zapraszamy do zapoznania się z materiałem!) mówią wszystko... Hogarth to szaleniec! Oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Świetnie zagrzewał publikę przy drobnych usterkach technicznych, jak było na przykład: z basem Pete'a Trewavasa.
J: Usterki związane z basem? No może, przy tym wszystkim co się działo umykały mi szczegóły. Jednakże nagłośnienie jako całość... dawno nie słyszałem tak dobrze nagłośnionego koncertu, a byłem na wielu.
G: To prawda, nagłośnienie jak na standardy "Stodoły" było świetne. Nie mam do czego się przyczepić... A co do usterki, chodziło bardziej o to jak Hogarth zagospodarował czas między kawałkami, wrzucając subtelną improwizację. Wtedy właśnie Pete'owi coś stało się z basem.
J: A tak, improwizacje. Ileż radości może sprawić proste „tarara” w wykonaniu Hogartha z grzechotkami!
G: … i jego jakże spontaniczne miny… Z niego nie tylko jest świetny showman, ale też wokalista... nie raz dostawałem "ciarek” na całym ciele… Tak miałem chociażby na "The Invisible Man"
J: Moment, w którym Steve wskoczył na głośniki… cóż… Chyba nie tylko ja odniosłem wrażenie, że wyglądały jakby miały się lada chwila przewrócić.
G: Na "Garden Party"? Ależ to był encore! Każdy spodziewał się "Eastera", ewentualnie "Lavendera" i "Kayleigh"… A tu bangla!
J:Rozważałem wiele opcji na zakończenie tego koncertu, ale na pewno nie „Garden Party”! Ile to lat wstecz…
G:Mi dosłownie mózg eksplodował jak usłyszałem "Gardena"... uwielbiam ten numer! A Hogarth wchodząc na głośniki i śpiewając przy tym, przeszedł samego siebie.
G: Tak Hogartha chwalimy, ale przecież sam na scenie nie grał!
J: A owszem, ale wiesz magia lidera polega na tym by skupić na siebie główną uwagę - robił to wzorowo :D
G:Za to Rothery po prostu niszczył... pięknymi akordami, budowaniem atmosfery, wspaniałymi solówkami.... Gość jest niesamowity, tak samo jak Mark Kelly.
J: Nie musiałem iść nawet na koncert, by dojść do tego wniosku. Zobaczyć Rothery'ego jednak na żywo to było dopiero wrażenie! Solówka z „The Great Escape”, ileż ja na ten moment czekałem...Bądźmy jednak obiektywni, nawet mistrz Rothery miał swoje potknięcia, które koniec końców nie wpłynęły na całokształt.
G: Iść, nie iść, ale usłyszeć go na żywo… Wskazane przez NFZ! "The Great Escape" to chyba jeden z najbardziej emocjonujących punktów koncertu... szkoda mi tylko Mosley’a. Za tą perką nie było go praktycznie widać, ale jak grał swoje "kartoflowe", dynamiczne przejścia to, aż człowiekowi serce zaczynało szybciej bić.
J: Niestety, taki żywot perkusisty. Zwykle siedzi sobie gdzieś z tyłu i publika nie może go niestety dojrzeć (co tłumaczy brak zdjęć samego Mosleya). Ale cóż są instrumenty „kieszonkowe” i te większe.
G:Co jak co, ale razem z Trewavasem rewelacyjnie się zgrali, a ten drugi świetnie wspierał Hogartha na wokalu. Słyszałeś go w Transatlantic?
J: Ja miałbym nie słyszeć?! Kocham Transatlantic. Trewavas śpiewający chociażby w „Stranger in Your Soul” jak najbardziej dawał radę.
G:"Stranger In Your Soul" to moim zdaniem najlepszy numer Transatlantic... ech, ale to nie o nich mieliśmy gadać! Zapomnieliśmy wspomnieć o fladze!
J: A fakt… Gdzieś kiedyś była ankieta, że Polska jest na trzecim miejscu co do wielkości grona fanów zespołu. Jednak sam przyznaję nam pierwsze miejsce za wierność zespołowi. Dowodem jest na to flaga przekazana zespołowi. Prosty, ale za to bardzo głęboki pomysł. Była to tradycyjna, polska flaga z napisem:
marillion
Only love can stop you from merely existing
Play me Sounds That Can't Be Made
Wszystko to przepełnione podpisami polskich fanów. Czyż nie warto grać dla tak wspaniałej publiki? Mam głęboką nadzieję, że panowie z Marillion nie raz jeszcze spojrzą na tę flagę z dumą.
G: O taką publikę muzycy powinni się bić, dosłownie. Piękny gest ze strony polskich fanów i również mam taką nadzieję, że na tą flagę za każdym razem panowie z Marillion będą spoglądać z nostalgią.
J: Nic dodać, nic ująć… Natomiast po koncercie wszyscy rzucili się z płytami do podpisu przy pubie, ale niestety Rothery'ego, Trewavasa i Mosleya nie udało mi sie dorwać. W gruncie rzeczy to Mark Kelly okazał się tym najbardziej otwartym muzykiem, który wszystko mi wytrwale podpisał i nawet do zdjęcia się dopuścił… Wielka pamiątka, do której będę wracał z wielkim sentymentem.
G: Zacięta walka o autografy… taaaa… Było ciężko, ale warto było pobić... echem... znaczy, przeprosić kilku ludzi. Natomiast przed rozdaniem autografów spotkaliśmy jeszcze Mirka Gila i z tego miejsca pozdrawiamy go serdecznie. Opowiedz o zabawnej sytuacji z fanem Marillion!
J: Ta sytuacja z tym szczególnym fanem ?! Jezu, słowa nie opiszą naszej reakcji. Wyobraź sobie drogi czytelniku: stoimy sobie: ja, Geralt, Mirek Gil (serdecznie pozdrawiam!) i kilku naszych znajomych (pozdro dla Damiana i Klaudii). Nagle zbliża się do nas pewien gość i całkowicie poważnie pyta się Mirka czy nie gra czasem w Marillion. Nie, to nie był żart, całkowicie serio! Już miał brać autograf, ale my wybuchliśmy takim śmiechem, że nie mogliśmy się po wszystkim pozbierać.
G: Wtedy też popłakałem się ze śmiechu, a gościu delikatnie speszony odszedł „w stronę zachodzącego słońca”. To może tak na podsumowanie… Może jakieś końcowe refleksje po koncercie? Dajesz!
J: Refleksje? Jak to ująć w słowa by nie przesłodzić? Dla mnie najlepszy koncert w życiu, a bynajmniej ten, który najgłębiej zapadnie w mojej pamięci. Słuchasz przez wiele lat zespołu z płyt i przychodzi taki moment, gdzie na żywo obcujesz z ich muzyką. Jak możesz się czuć? Niewyobrażalne szczęście i niedowierzanie (w mordę ja naprawdę tam byłem!). Nie chodzi już nawet o samo Marillion. Wspaniali ludzie wśród fanów, których spotkałem. Idealny dzień pod każdym względem. DZIĘKUJĘ ZA TO WSZYSTKIM, Z KTÓRYMI MIAŁEM WTEDY JAKĄKOLWIEK STYCZNOŚĆ!
G: Cóż… Marillion to dla mnie szczególny band. Przy ich muzyce dojrzewałem, zarówno muzycznie, jak i emocjonalnie. Koncert w sposób nostalgiczny przypomniał mi moje młode lata, również te trudne dla mnie… Dosłownie poczułem się tam jak mały Geralt poszukujący swojego miejsca... Kolejna, niezapomniana chwila w moim życiu. Dziękuje wszystkim, którzy towarzyszyli mi w trakcie tego koncertu, było magicznie.
Za cierpliwość dziękują:
Łukasz ‘Geralt’ Jakubiak i Jędrzej Kołecki
Zdjęcia w galerii: Jędrzej & Geralt
Filmiki Jędrzeja możecie obejrzeć tutaj:
http://www.youtube.com/channel/UCUPfyLJPWHqaDkSy6ATwBig/videos?flow=grid&view=0
Setlisty:
Tides From Nebula
1. These Days GLory Days
2. Hollow Lights
3. The Fall of Leviatan
4. Purr
5. Tragedy of Joseph Merrick
Marillion
1. Gaza
2. Warm Wet Circles
3. That Time Of The Night (The Short Straw)
4. The Sky Above The Rain
5. You're Gone
6. Power
7. Neverland
8. Sounds That Can't Be Made
9. The Great Escape
10. King
11. Man Of A Thousand Faces
Encore:
12. Ocean Cloud
Encore 2:
13. The Invisible Man
Encore 3:
14. Garden Party