Olsztyńskie Inhalacje Muzyczne to doprawdy świetna inicjatywa. W podziemiach naszego amfiteatru w miarę regularnie pojawiają się artyści, którzy do takiej kameralnej scenerii pasują. Niekoniecznie znani szerszej publiczności, ale zawsze mający coś do powiedzenia. Taki na pewno jest zespół Cocotier. Z ręką na sercu – jeszcze niedawno nie miałem pojęcia, że taka formacja w ogóle działa, zainteresowałem się tematem, bo zobaczyłem afisz. I co? I bomba! Przynajmniej z płyt – grupa od swoich początków w 1999 roku wydała trzy albumy wypełnione flirtującym z jazzem flamenco. Dowodzona przez gitarzystę Andrzeja Krośniaka kapela niewątpliwie ma swoich mistrzów, ojców-założycieli takiego stylu. Duch tria DeLucia-DiMeola-McLaughlin unosi się na ich dokonaniami. Panowie zresztą chętnie sięgają po utwory bardziej utytułowanych kolegów, przez co ich koncerty oprócz estetycznego mają też walor edukacyjny. Ale w żadnym razie nikogo nie kopiują na siłę. Stworzyli masę autorskich kompozycji i bynajmniej nie ograniczają się do obowiązkowych w takim graniu akustyków – śmiało sięgają po skrzypce, trąbkę czy co im jeszcze dla ubarwienia utworu przyjdzie do głowy. A jak wypadają na żywo?
Koncertowa inkarnacja Cocotier jest o tyle nietypowa, że jedynym stałym jej elementem jest Andrzej Krośniak, zbierający ad hoc kilku kolegów, który tam akurat jest wolny. A że na liście współpracowników pana Andrzeja znajduje się kilkadziesiąt nazwisk, to i występy bardzo siebie różnią. U nas oprócz Krośniaka na scenie pojawili się: Marcin Załęski (gitara), Sebastian Szebesta (cajon, darabuka) i Oskar Ludziak (bas). Że bez skrzypiec i dęciaków? Ano, zobaczymy, pomyślałem. Nie zawiodłem się – taki niewielki skład potrafił wygenerować niesamowitą energię. Czary – tak najkrócej mogę określić ten koncert. Cocotier mnie zaczarował i urzekł. Obaj gitarzyści grali intrygujące solówki, bawili się brzmieniem swoich akustyków, wdawali się w ciekawe dialogi (zresztą Załęski uczył się gry na instrumencie od Krośniaka – to się nazywa porozumienie pokoleń!). Odrobinę elektrycznego czadu zapewniał bas, nieraz także dopuszczany do gry solo. A Szebesta ze swoim nawiedzonym, szamańskim spojrzeniem zapamiętale uderzał w cajon, zapewniając solidną rytmiczną podstawę. Panowie rozumieli się znakomicie zarówno w kawałkach żywiołowych (Fasolanka – wzruszająca kołysanka dla jeszcze nie narodzonego dziecka czy Ostatki) jak i dynamicznych (vide Sadhana, pożyczona od Steve’a Stevensa). Luzacko zrobiło się przy Jamaice Ralpha Townera – świetnej fuzji reggae i flamenco. Był też utwór in statu nascendi pod roboczym tytułem Miniatura – jak zabrzmi finalnie, przekonamy się gdy wyjdzie czwarta płyta Cocotier. A że pan Krośniak należy do raczej gadatliwych konferansjerów, to mieliśmy też okazję usłyszeć sporo anegdot z życia rodzimej sceny. Cytuję: a teraz zagramy utwór Ryśka Pisarskiego, którego wyrzucono z zespołu Kat, kiedy zaczął grać na akustyku z nylonowymi strunami.
Cocotier to zespół muzycznych profesjonalistów, którzy nie utracili żaru właściwego młodzieży zaczynającej przygodę z graniem. A przede wszystkim – tworzą wspaniałe dźwięki. Ostrzę zęby na zapowiadany przez grupę kolejny album zagłębiając się jednocześnie w jej poprzednie dokonania. Co i Wam, drodzy Czytelnicy, radzę.
A w styczniu na Inhalacjach pojawi się Krzysztof Ścierański. Grzech nie wpaść!
Tekst i zdjęcia: Paweł 'Trybik' Tryba