Astra

Oceń ten artykuł
(523 głosów)
(1970, album studyjny)
1. Aileen (2:01)
2. The Homecoming (6:19)
3. The Kid He Came From Hazareth (5:24)
4. Medals of Bravery (3:25)
5. Tribal Fence (4:12)
6.Gentle Beasts Pt. 1 & 2 (5:26)
7. Slowly Towards the North Pt. 1 & 2 (7:04)
8. Afterward (4:57)

Czas Całkowity: 38:48

Bonus tracks:

9. The Coffee Song
10. (I Can't Get No) Satisfaction
11. Little Games
- Julian Laxton  ( guitars, black box )
- Ramsay MacKay  ( bass )
- Gerard Nel  ( piano, harpsichord, bells )
- Nic Martens  ( 0rgan )
- Brian Davidson  ( vocals )
- Colin Pratley  ( drums )

1 komentarz

  • Rafał Ziemba

    Czasami w życiu trzeba coś zmienić, żeby nie popaść w znudzenie. Dotyczy to zarówno życia zawodowego, jak i osobistego. Dotyczy to nawet wyglądu.
    Nie jest tu także wyjątkiem życie zespołów. W poszukiwaniu własnej tożsamości zmieniają nazwy, skład, style muzyczne, menadżerów... czasami nawet miejsce zamieszkania. W wypadku Frredom's Children te wszystkie zmiany dotknęły ich po trochu.

    Na początku zmieniła się nazwa. W 67 roku nazywali się jeszcze Fleamdom's Children. Pod ta nazwą wypuścili swojego pierwszego singla. Z ich własnym Coffee Song na stronie A i coverem Satisfaction (oczywiście wszyscy wiedzą czyjego autorstwa, nie?) na stronie B. Oba te numery znalazły się na zremasterowanej edycji płyty Astra i jeszcze do nich wrócimy.

    Później nadszedł czas na zatrudnienie menadżera i zmianę miejsca pobytu. Po wydaniu swego pierwszego album zespół opuścił RPA i pojechał szukać sławy do Anglii. Fortuna jednak nie obeszła się z chłopcami zbyt dobrze - nie mogli nigdzie grać. Taki to niestety los muzyków z Apartheidem za plecami. Tyle w tym dobrego, że mieli oni dzięki temu sporo czasu na próby, udało się im także zobaczyć wiele koncertów - a to w połączeniu z wynalazkiem enigmatycznej 'czarnej skrzynki' (takie fajne coś do robienia efektów - na przykład echa) dało początek pracy nad albumem Astra.
    Przyszedł więc czas za zmianę muzyki. Odeszła w kąt psychodelia znana z pierwszego albumu, a na jej miejsce wszedł mocny space rock. Kapela powróciła do swej ojczyzny i nagrała swój najlepszy krążek, oraz jeden z najlepszych (o ile też nie najlepszy) w historii rockowej muzyki RPA. Zdobycie oryginalnego winylu graniczy z cudem - podobno najnowsza edycja Fresh jest najbardziej zbliżona do niego dźwiękowo. Zresztą powinna być, bo w końcu z czarnego krążka album został przeniesiony na srebrny. Astra, to kolejna ofiara pożaru w EMI...

    Zaczyna się mrocznie i space rockowo. Przez obskurne brzmienie przebijają się dźwięki ostro przesterowanej gitary, klawisze i chór. Całość trwa krótko i przechodzi do The Homecoming. Bardzo chwytliwy to numer, w klasycznie Hawkwindowy stylu, jednak z całkowicie różnym wokalem i jednak lepszą aranżacją niż to w przypadku Hawkwind bywa. Z orgii szumów i pogłosów daje się wyłapać ciekawą linią basową oraz gitarę akustyczną w refrenie. Wraz z rozwojem numer czuję się hipnotyzowany przez grupę. Gdy pojawia się po raz kolejny klawiszowy motyw z początku ciężko usiedzieć, wysłuchać tego na spokojnie. Jest to muzyka, o której mój ojciec często mówi 'to jest to co tygrysy lubią najbardziej'. Jestem przekonany, że teraz też by to powiedział.
    The Kid Form Nazareth jest kolejną perełką. Arzachelowe brzmienie (co niekoniecznie musi być plusem, ale w tym wypadku sprawdza się znakomicie), klimat jak z drugiej płyty Black Widow i niesamowita aranżacja. Podstawą jest atak klawiszowo gitarowy. Tak mocny, że ciężko szukać odpowiedników u innych zespołów w tym czasie. Muzycy nie gubią się jednak w tym wszystkim i nie zapominają o melodii - znajdują miejsce zarówno na gitarowe solo i na okrzyk 'Alleluja!' i na chwytliwe riffy.
    Medals Of Bravery jest dość trudny do opisania. Zwiewna melodia ale podana obróbce bardzo ciężkiego brzmienia. Miga tu coś z Doorsowych klimatów znanych z Morrison Hotel, jest także fragment który nieodmiennie kojarzy mi się z Indian Summer z numerem Black Sunshine... ale jest to niewątpliwie zupełnie co innego. Używam jakichś porównań bo tak wypada:)
    W Tribal Fence znów dzieje się wiele. Częste zmiany tempa i nieustanny szturm gitary na pierwszym planie. Kiedy utwór zwalnia robi się bardzo podniosło i epicko, gdy przyspiesza robi się... no inaczej. Bardzo dobrze słyszalny bas gra ciekawą linię melodyczną, którą później dubluje gitara (nie na odwrót!) - przypomina to trochę (przepraszam za takie dziwne porównanie, ale nic na to nie poradzę) pierwsze wcielenia Queenu. Podobne zabiegi Freddie z kolegami stosował na swym pierwszym albumie.
    Gentle Beasts z tymi swoimi ponurymi uderzeniami w klawisze i przesterowanym wokalem wprowadza w bardzo smutny nastrój. Częste zmiany motywów jakie Freedom's Children stosuje na tym albumie przyprawiają momentami o zawrót głowy. Bo w tym samym numerze słyszymy rytualne bębnienie z wokalem który przypomina Barrettowe 'dźwiękonaśladownictwo' z Pow R. Toc H. a w chwilę potem typowy space rock do jakiego przyzwyczaił nas Hawkwind. Ten, jak i następny numer ma w podtytule Part 1 & 2 co jest dość dobrym wytłumaczeniem, czemu muzyka zmienia się jak nie przymierzając obraz w kalejdoskopie.
    Slowly Towards The North nie jest wcale taki wolny jakby tytuł na to wskazywał. Chłopcy serwują nam tutaj dawkę swojego grania. Już bez porównań - po prostu ciężko się ich doszukiwać. Że o inspiracjach już nie wspomnę. Kiedy w drugiej części nastrój zmienia się na bardzo pogodny (pierwszy raz na Astra tak wesoło się zrobiło) można by od biedy gdzieś tam dosłuchiwać się dalekich ech Procol Harum... ale z drugiej strony... czy ja wiem...
    Bez zbędnych przystanków muzycy przechodzą w ostatni numer. Słychać, że Gerard Nel, który jest odpowiedzialny za pianino na tym albumie, jest dość dobrze wykształcony i w muzyce klasycznej osłuchany. To właściwie jego numer. Gdy dołącza się do niego wokal kompozycja sprawia wrażenia czegoś co mógłbym określić jako mariaż muzyki filmowej i kazania religijnego (wyznanie proszę sobie wybrać wedle uznania).

    Teraz należy nacisnąć przycisk PAUSE na pilocie i odczekać chwilę. Gdy już otrząśniemy się z czaru o nazwie Astra możemy włączyć bonusy. Są ich trzy.

    Pierwsze dwa to kompozycje z wspomnianego już kilkadziesiąt linijek wyżej singla. Coffe Song ze strony A nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot wczesna, rockowa psychodelia. Natomiast wersja Satisfaction ze strony B to już zupełnie inna para kaloszy. Tu młodych muzyków dość poniosło:) Przyspieszyli tempo numeru a gitarzysta tak się wzniecił graniem tego klasyka, że na początku aż pod góralską skalę go zaniosło na pięć sekund. Zresztą atakuje on swym okropnym brzmieniem gitary w wysokich rejestrach cały czas. I choć wydaje się to wszystko nie do słuchania (i trochę takim jest w istocie:)) to moim zdaniem takie podejście do tego numeru jest jak najbardziej na miejscu i sprawdziło się.
    Został jeszcze tylko Little Games. To też b-side i tez cover. Tylko już nie z 67 a 68 roku i nie Stonesów tylko tandemu Spiro/Waldman. Także The Yarbirds wykonywali ten numer swego czasu. Ot, nic szczególnego. Po prostu bonusowy track na cd i nie ma sensu nad nim się rozwodzić. Jest po protu Freedom's Childrenowy:)

    Można na koniec jeszcze raz zadać pytanie: czy jest to najlepsza płyta z RPA? Mam nadzieję, że ktoś się pokusi o odpowiedź na własną rękę. Jeszcze wspomnę tylko, że niewątpliwą zaletą tego albumu jest brak coverów (bonusów nie liczę), co nie jest rzeczą pospolitą na południowoafrykańskich albumach rockowych. Po dłuższym zastanowieniu, nota którą wystawiam to...

    5/5

    Rafał Ziemba sobota, 14, marzec 2009 15:01 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.