Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 211

Voyage 34

Oceń ten artykuł
(109 głosów)
(1992, minialbum)
1. Voyage 34 - Phases 1 / 2  (30:04)
- Steven Wilson - all
- Richard Barbieri - synthesizers

2 komentarzy

  • Adam Nowakowski

    Stevena Wilsona, razem ze swoim Porcupine Tree coraz więcej w świecie komercji. Ostatnie jego poczynania jeszcze bardziej podobają się szerszemu gronu słuchaczy, a co za tym idzie muzyka PT staje się prostsza. Zespół podąża dziś utartymi schematami, zjadając przy tym swój własny ogon. A szkoda, bo Wilson nie raz udowodnij, że potrafi pisać porywające utwory, otwierając tym samym nowe, nieznane dotąd przestrzenie w rocku progresywnym.

    Znakomitym tego przykładem jest Voyage 34. W latach 1992 - 1993 Wilson nagrał prawdziwą psychodeliczną suitę. Była ona podzielona i wydana na dwóch minimalbumach. W roku 2000 całość została zebrana do 'kupy', na nowo zremiksowana i wydana pod nazwą Voyage 34 The Complete Trip.

    This remarkable, sometimes incoherent transcript illustrates a phantasmagoria of fear, terror, grief, exaltation and finally breakdown. Its highlights have been compressed on this record to make their own disquieting points.


    Nie odnajdziemy tu przebojowych refrenów i melodyjnego wokalu Wilsona. Album, choć podzielony na 4 pozycję, to jeden długaśny ponad 60 minutowy utwór, przedstawiający wizje młodego człowieka, przedstawionego pod imieniem Brian, znajdującego się pod wpływem LSD. Odnajdziemy tu cały wachlarz styli muzycznych. Jest rock psychodeliczny (to dzięki, ciągnącym się w nieskończoność gitarowym solówką, które jasno kojarzą się z Pink Floyd), muzyka trans (za sprawą jednostajnej sekcji rytmicznej), czy ambitne techno (elektronika, częste sample i komputerowe bity). Oczywiście Porcupine Tree nie można pomylić z żadnym innym zespołem. Tak i jest tym razem. Bardzo żywiołowa, a zarazem psychodeliczna sekcja rytmiczna, daje nam do zrozumienia, że mamy przyjemność z tą kapelą. Jeżeli chodzi o wokal to tutaj go nie znajdziemy. Jedynie donośny, męski głos narratora (pamiętacie wstęp Signify?) informuje nas o wydarzeniach. Brian wchodzi do pokoju, zamyka drzwi, wszystko kręci się dookoła. Czasami usłyszymy dialogi osób, bądz pojedyncze monologi (fajny efekt rozmowy telefonicznej). Całość jest perfekcyjnie powielana, przez co najważniejsze wycinki towarzyszą nam przez cały album (zazwyczaj są głęboko schowane, dlatego możemy słuchać albumu po raz n-ty i ciągle odkrywać jej nowe, do tej pory ukryte znaczenia ). Zresztą gierek słownych jest tu zatrzęsienie, co potęguje mistykę albumu. Wracają do miksu, trzeba podkreślić, że jest on zrobiony z głową. Świetne brzmienie i stereo. Podkręcanie gałki głośności, powoduje coraz większy uśmiech na naszych twarzach. Miałem przyjemność słuchać Voyage 34, wydanej na wcześniejszych minialbumach i trzeba zaznaczyć, że w tym fachu było znacznie gorzej.

    To doskonały album, przez który możemy odreagować stres dnia powszedniego, czy po prostu dobrze odpocząć, oddając się w pełni Wilsonowi i jego muzyce. Dajmy zabrać się w tą dziwną podróż.

    5/5

    Adam Nowakowski środa, 08, luty 2012 16:54 Link do komentarza
  • Michał Jurek

    'Voyage 34' to nawet w dorobku tak nieszablonowego zespołu jak Porcupine Tree pozycja mocno nietypowa. Jest to bowiem zbiór dwóch singli, które ukazały się w latach 1992-1993, przy czym drugi singiel zawierał remiksy nagrań z singla pierwszego, sporządzone przez zespół Astralasia (faza trzecia) oraz samego Stevena Wilsona wraz z Richardem Barbrierim (faza czwarta). A w zasadzie były to wówczas remisky jednego nagrania, bo pierwotnie pierwsza i druga faza 'Podróży...' były scalone. Komplet nagrań ukazał się natomiast w 2000 roku jako 'Voyage 34: The Complete Trip', jednak nie obeszło się bez kolejnych zmian: pierwsza i druga faza 'Voyage 34' zostały rozdzielone, a faza czwarta - skrócona (pełna wersja znalazła się na winylowej wersji wydawnictwa). Remaster z 2004 roku przynosi jednak pełną wersję fazy czwartej, ale - dla odmiany - całkowicie zmieniono mu okładkę.

    Losy 'Voyage 34' są wyjątkowo poplątane. Pierwotnie trzydziestominutowy utwór o tym tytule miał wejść na album 'Up the Downstairs' (zresztą nazwa tej płyty pochodzi ponoć od fragmentu narracji zawartej na 'Voyage 34'), który tym samym miał stać się wydawnictwem dwupłytowym. Do tego jednak nie doszło. Ostatecznie Steven Wilson zdecydował, by nagranie wydać na singlu. Miał to być swoisty sprzeciw lidera Jeżozwierzy wobec plastikowej, dobiegającej zewsząd tandety i pozbawionych treści pioseneczek, ogrywanych bez ustanku w rozgłośniach radiowych. Przy czym trzeba tu zaznaczyć, że pan Stefan trzeźwo oceniał sytuację i nie spodziewał się, że ktoś będzie chciał grać w eterze singiel trwający ponad pół godziny (po fakcie okazało się, że nie miał racji). Puścił więc całkowicie wodze fantazji i stworzył całkowicie bezkompromisowy materiał, będący li i jedynie wyrazem jego muzycznych fascynacji.

    A te sięgały przede wszystkim do spacerockowej psychodelii lat siedemdziesiątych. Przyznam tu na marginesie, że nie do końca rozumiem pogląd, jakoby album 'Voyage 34' stanowił próbę kpiny ze stylistyki rocka progresywnego lat siedemdziesiątych, który jest bezkrytycznie powielany na niektórych stronach internetowych. Tak mogą pisać ludzie, którzy nigdy omawianego albumu nie słyszeli, a i pojęcie o tym, kto zacz Steven Wilson, mają dość mgliste. W wywiadach, które miałem okazję czytać, lider PT twierdził raczej, że 'Voyage 34' powstało wskutek nostalgii za tym sposobem tworzenia muzyki, który był powszechny w latach siedemdziesiątych, kiedy to muzycy nie mieli oporów przed rozwijaniem utworów i nie kierowali się czasowymi ograniczeniami, narzucanymi przez stacje radiowe, a raczej dbali o to, by poprzez komponowaną muzykę opowiedzieć jakąś historię. Może i jest w muzyce zawartej na 'Voyage 34' jakiś pierwiastek pastiszu, ale czy zamierzony? Przypuszczam, że wątpię.

    Paradoksalnie, mimo że 'Voyage 34: The Complete Trip' jest zbiorem singli i remiksów, to całość wypada wyjątkowo spójnie. Nagrania zawarte na płycie ilustrują różne fazy odlotu po zażyciu LSD (faza pierwsza - dół, faza druga - początkowa jazda), co szczegółowo zostało nakreślone przez narratora. I rzeczywiście, poszczególne etapy tej narkotykowej podróży są hipnotyczne, transowe i wciągające. Stevenowi Wilsonowi udało się połączyć floydowskie gitarowe sola (chyba na żadnej płycie nie zbliżył się do pana Gilmoura tak, jak tu) z ambientowymi brzmieniami lat dziewięćdziesiątych.

    Pierwszą część rozpoczyna wspomniana już narracja o narkotykowych podróżach niejakiego Briana, podczas której szczegółowo zostaje też wyjaśniony tytuł albumu. Utwór rozwija się niespiesznie, bazując głównie na kosmicznych odgłosach dobywanych z instrumentów klawiszowych i rytmicznym pulsie automatu perkusyjnego. Dopiero po jakimś czasie dołącza gitara, snująca niezwykłą muzyczną opowieść. Świetne sola tu pan Stefan wycina, nie ma co, zwłaszcza gdy rzeczony Brian ma zjazd i zaczynają go dręczyć narkotykowe zwidy. Nic dziwnego, że faza pierwsza jest chyba najbardziej znana z całego zestawu, a i na koncertach Porków w mniejszym lub większym fragmencie często się pojawia.

    W części drugiej pojawiają się wypowiedzi na temat LSD i wszystkiego tego, o czym chcielibyście wiedzieć, ale boicie się zapytać ;-). Towarzyszą im spacerockowe brzmienia klawiszy i gitarowy riff (w początkowej części bardzo przypominający partie, jakie David Gilmour grał na 'The Wall'), będący przetworzeniem tego, co wydarzyło się w poprzedniej fazie. Trudno nie popaść w trans, słuchając płynnie przeplatających się solówek gitary i partii instrumentów klawiszowych. Całość kończy fajny tekst 'If it were possible during a riot to spray a small doses of LSD from a helicopter into the air... People would soon quieten', a dalej zmiksowane pytanie 'Is this trip really necessary?'.

    Remiksy, czyli faza trzecia i czwarta, są znacznie bardziej rozmarzone, mniej tu rytmu, a więcej klawiszy i kosmicznych pogłosów. No i nie ukrywam - jest trochę zbyt jednostajnie, by nie powiedzieć, że nudnawo, choć może miłośnicy muzyki spod znaku chillout znajdą coś dla siebie. Zwłaszcza trzecia faza jest zupełnie nieabsorbująca, ot, leniwie sobie płynąca ambientowa muzyczka. Faza czwarta jest bardziej eksperymentalna, pełna niepokojących dźwięków (m. in. czegoś na kształt bicia serca), wkradają się też orientalizmy, a końcówka jest już zupełnie odjechana - po długiej pauzie znienacka wybrzmiewają ostatnie nuty generowane przez syntezatory.

    'Voyage 34: The Complete Trip' jest absolutnie niezbędną płytą w kolekcji każdego fana wczesnego Porcupine Tree. Bez znajomości tej płyty trudno jest bowiem zrozumieć muzyczną ewolucję zespołu i to, co doprowadziło do nagrania 'The Sky Moves Sideways'. Ale i ci, którzy chcieliby ruszyć w nostalgiczną podróż i zanurzyć się w psychodelicznych brzmieniach lat siedemdziesiątych, mogą śmiało po omawianą płytę sięgnąć. Warto.

    Michał Jurek środa, 08, luty 2012 16:54 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.