Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 158

The Incident

Oceń ten artykuł
(158 głosów)
(2009, album studyjny)
Disc 1  (55:08)
1. The Incident
I. Occam's Razor (1:55)
II. The Blind House (5:47)
III. Great Expectations (1:26)
IV. Kneel and Disconnect (2:03)
V. Drawing the Line (4:43)
VI. The Incident (5:20)
VII. Your Unpleasant Family (1:48)
VIII. The Yellow Windows of the Evening Train (2:00)
IX. Time Flies (11:40)
X. Degree Zero of Liberty (1:45)
XI. Octane Twisted (5:03)
XII. The Séance (2:39)
XIII. Circle of Manias (2:18)
XIV. I Drive the Hearse (6:41)

Dysk 2  (20:34)
1. Flicker (3:42)
2. Bonnie the Cat (5:45)
3. Black Dahlia (3:40)
4. Remember Me Lover (7:28)

Czas całkowity: 75:42
- Steven Wilson ( vocals, guitar, piano )
- Richard Barbieri ( keyboards, synthesizer )
- Colin Edwin ( bass guitar )
- Gavin Harrison ( drums )

3 komentarzy

  • Krzysztof Baran

    Są w życiu człowieka takie zdarzenia, które odbijają piętno na spokoju duszy. Które na długi okres, czasem na całe życie stają się niejako koszmarem, który wraca, i wraca, i wraca... Niejeden z nas często zastanawia się nad ulotnością chwili, przypadkiem, chwilą nieuwagi, które nagle doprowadzają do różnych, często tragicznych zdarzeń. Czasem przecież tak niewiele potrzeba, aby temu zapobiec. Niestety, kiedy w ten sposób myślimy jest już zwykle zbyt późno...

    Steven Wilson jest prawdziwym pracoholikiem. Nie ma co! Nawet tylko rozpatrując ostatnie 12 miesięcy, doczekaliśmy się czterech wydawnictw z jego udziałem. Czwartym z nich jest najnowszy krążek Porcupine Tree - "The Incident". Wydawnictwo - kolos, bo dwupłytowe, okraszone między innymi tytułową suitą, trwającą ponad 55 minut, a wypełniającą cały pierwszy dysk. Na drugim znajdziemy cztery krótsze kompozycje. Całość spina koncepcyjny temat, z którym zapewne od jakiegoś czasu bił się właśnie Steven. Był bowiem świadkiem pewnego tragicznego wypadku, który odcisnął na nim piętno. To zapewne ulotność chwili, przypadkowość naszego istnienia, które może się rozwiać w mgnieniu oka, od dawna panu Wilsonowi zbijała sen z powiek. A nic tak nie koi steranego ducha, jak wywnętrzyć się przed drugim człowiekiem, jak mu o tym opowiedzieć i choć częściowo usunąć ten koszmar z siebie.

    Zespół Porcupine Tree na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat bardzo ewoluował. Od amatorskiego projektu ze zmyśloną historią, poprzez rozbudowany kompozycyjnie okres psychodelicznej nostalgii, po nieco mniej złożony, ale równie przemyślany rockowy eksperyment, jakiego doświadczamy już jakieś 10 lat. Oczekiwania w stosunku do popularnych Porków są zatem różnorakie. Są tacy, którzy by znów chcieli odsłonić kurtynę nieba, czy też wejść na górne piętro za pomocą schodów prowadzących w dół. Inni chcą znów przeżyć stuknięty sen i zobaczyć Rosję skutą lodem. Jeszcze innym bardziej pasuje nieco drapieżniejsza strona Jeżozwierzowego Drzewa, dopieszczana na ostatnich dwóch albumach zespołu. Cóż! Pan Wilson przez te wszystkie lata potrafił sobie zjednać wielu fanów, których przygarniał do siebie w różnych fragmentach swej twórczości. Po tak tłustych latach czasem ciężko jest niektórym dogodzić, toteż nic dziwnego, że "The Incident" spotyka się z często bardzo rozbieżnymi opiniami. A jednak paradoksalnie, płyta sprzeda się zapewne bardzo dobrze, przynajmniej tak mi się wydaje. I moim skromnym zdaniem Ci, którzy znów Wilsonowi zaufają, pieniędzy w błoto nie wyrzucą.

    Owszem, po pierwszych kilku przesłuchaniach sam kręciłem trochę nosem. Ale już po następnych kilku było znacznie lepiej. Pierwsza płyta, choć zbudowana jako jeden długi utwór, "wchodzi" dość lekko. Nie oznacza to, że Steven i jego zespół przestali po swojemu kombinować. Tych kombinacji jest mnóstwo, ale tym razem całość jest zbudowana bardzo przystępnie, w dość przejrzystym schemacie, w którym następują po sobie różne odcienie Porcupine Tree. Ale nie tylko! Jest kilka fragmentów, w których Porkom bliżej do U2 i R.E.M. (choćby w "Drawing The Line"). To kolejny syndrom lekkiego uproszczenia formy. Na przemian mamy łomot i melancholię, zupełnie jak dwie strony rozgrywającej się tragedii. Ta mocniejsza może obrazować krew, ból i śmierć. Ta melancholijna - spokój po wszystkim. I tak: wspomniany łomot mamy na samym początku, kiedy to incydent się zaczyna. Ostry, gitarowy riff Wilsona dobrze znamy. Po raz pierwszy bodaj w takiej postaci pojawił się przecież na albumie "In Absentia". Utwór "The Blind House" potwierdza tylko, że Porkom nadal jest po drodze z ciężkimi formami. Ale już za chwilę mamy fragment akustyczny i spokojne podejście wokalne ("Great Expectations", "Kneel and Disconnect", "Your Unpleasant Family"), w których Steven powróci do czasów, kiedy nagrywał albumy "Stupid Dream" i "Lightbulb Sun". I tak jest przez cały czas. Raz żywioł, raz sen. Moim zdaniem najciekawszą częścią suity jest jednak druga jej część. Tutaj mamy najdłuższy jej segment, trwający ponad 11 minut ("Time Flies"). To bardzo "porkowy" fragment, zawierający wiele elementów, charakterystycznych dla panów: Wilsona, Barbieri, Edwina i Harrisona. Jest w nim nutka psychodelicznego szaleństwa, oraz stonowana przestrzeń gitary akustycznej i delikatnych, pastelowych klawiszy. Jest też dość charakterystyczna gra basu. Blisko tu do mistrzów z Pink Floyd. W moim mniemaniu, to najlepszy fragment płyty. Ciężki riff z początku albumu, powtarza się znów w dziesiątym segmencie ("Degree Zero of Liberty"). Zapoczątkowuje najbardziej szaloną część suity, i zarazem jej finał. Teraz wszystko potoczy się dość szybko. W "Octane Twisted" oraz w "The Seance" znów powtórzy się pewien motyw, który kilkukrotnie pojawia się na pierwszym krążku. Dość ciężki fragment numer 13 ("Circle of Maniacs") przeniesie nas w rejony "Rosji skutej lodem". Mechaniczny bas, niespokojne zagrywki na gitarze, oraz zmutowany melotron sprawią, że przejdą nam ciarki. Zakończenie suity ("I Drive the Hearse") jest optymistyczne, brzmi spokojnie, zupełnie tak jakby ze Stevena Wilsona zeszło dużo traumatycznego powietrza, jakim był nabuzowany po nieprzyjemnym incydencie. Będzie tu i gitara akustyczna, i przyjemna, klawiszowa przestrzeń jak i ciepły refren. Tradycyjnie znakomicie Steven podszedł do partii wokalnych, świetnie wykorzystując swoje walory jak i mankamenty wokalne. Bo mistrz Wilson potrafi wykorzystać wszystko.

    Drugi krążek to zbiór czterech luźnych kompozycji. Pierwsza ("Flicker") zaczyna się kosmicznie, ale już za chwilę jest gitara akustyczna i nostalgiczny głos lidera PT. Krótki to utwór, ale bardzo zgrabny i przestrzennie brzmiący. W "Bonnie the Cat" mamy jedno z największych zaskoczeń na całej płycie. Sposób interpretacji tekstu jest bardzo różny, od tego, do jakiego nas Wilson przyzwyczaił. Wokalista, bowiem niemal wyszeptuje tekst zwrotki. Brzmi to bardzo nietypowo. Dzięki temu zabiegowi utwór brzmi psychodelicznie. Mnie osobiście urzekła trzecia kompozycja: "Black Dahlia" pióra Richarda Barbieri. Choć na chwilę wraca w niej magia starszej inklinacji Porcupine Tree. To także krótki utwór, ale słucha się go znakomicie. Drugi dysk zamyka "Remember Me Lover". W refrenie słychać doświadczenia Wilsona z projektu Blackfield, ale chwilami robi się i ostrawo...

    Album "The Incident" to z pewnością nie jest najbardziej oryginalne wydawnictwo popularnych Porków. Wiele osób uważa je za mocno przeciętne. Nie zgadzam się z tym. Moim zdaniem to udana płyta, do której dotarłem, dając jej uparcie kilkukrotną szansę. Jasne! Wilson i spółka uprościli nieco formę, nie zaskoczyli tak bardzo jak na poprzednich albumach, nie zaproponowali aż tak dużej dawki nowych, eksperymentalnych brzmień. Tym albumem chcieli, mam taką nadzieję, od tego wszystkiego trochę odpocząć. Dali też odpocząć nieco nam słuchaczom. Przy okazji Steven pozbył się lwiej części swego koszmaru, i może ze spokojem po raz kolejny zabrać się do pracy, nad swoim następnym projektem, którym (jestem o tym przekonany) znów nas zaskoczy.

    4/5

    Krzysztof Baran

    Krzysztof Baran sobota, 21, kwiecień 2012 20:24 Link do komentarza
  • Gacek

    Porcupine Tree to chyba dzisiaj jeden z nielicznych progresywnych zespołów, na którego płyty naprawdę czeka się z niecierpliwością. Ostatnimi czasy jednak pan Wilson ze swoją bandą mija się trochę z gustami lwiej części starych słuchaczy. Ja co prawda należę raczej do tych nowych, ale podzielam gusta starej publiczności , która tęskni za rozciągniętymi solówkami, długimi suitami i psychodelicznym odjazdem z czasów kiedy Porcupine Tree było zespołem jednoosobowym.
    Zespół ostatnio coraz bardziej się miesza, bo o ile 'Deadwing' miał kilka naprawdę żelaznych punktów i świetną 'suitę' to już 'Fear of a blank planet' a później 'Nil recurring' niestety chwilami nudziły. Powiedzieć należy od razu że 'The incident' to lekkiego zagubienia ciąg dalszy. Szkoda pisać o koncepcie płyty bo w przypadku porków jest on zazwyczaj dobrze znany już z pół roku przed premierą albumu. Przejdę więc do samej muzyki. Jest ona raczej nieco łagodniejsza i chyba ciekawsza niż na poprzednich płytach. Może chwilami nawet nieco przypominać dawne dobre czasy ale niestety spora cześć 55 minutowej suity jest mocno przekombinowana& wiem nawet dlaczego. Steven Wilson zamiast wydać 33 minutowe 'the incident' w pierwotnej formie postanowił trochę rozwinąć temat, poimprowizować i tym właśnie posunięciem spieprzył to co w tej płycie najlepsze. Dobrych klimatów tu nie brakuje, praktycznie w każdym utworze coś iskrzy ale za chwilę pojawia się jakieś niepotrzebne uderzenie w struny gitary albo inny zbędny bajer i iskra gaśnie. Po pierwszym przesłuchaniu zapamiętałem spokojny 'Kneel and Disconnect' przechodzący w nieco mroczny 'Drawing the Line', w którym panom naprawdę udało się wygenerować świetny klimat chociaż w refrenie utwór trochę traci ale jest za to przebojowo. Żelaznym punktem płyty jest 11 minutowy 'Time flies' zbudowany na starą modłę, który naprawdę może zrobić na słuchaczu świetne wrażenie. Gitara akustyczna i charakterystyczny śpiew Wilsona to po raz kolejny klucz do sukcesu, utwór ciekawie się rozkręca aby przejść do środkowej, instrumentalnej trochę psychodelicznej części a na koniec ze zdwojoną siłą przekazu powraca początkowy motyw. Dużym atutem 'Time Flies' jest ciekawy i niebanalnie przedstawiony tekst o tematyce, którą najprościej określa tytuł. Dalej w głowie został mi już sam koniec w postaci ładnego 'I Drive the Hearse' ale to raczej głównie ze względu na przystępność i lekki klimat utworu. Jak na porków to trochę za mało.
    Słuchałem 'the incident' już kilkanaście razy i ciągle wszystko na tej płycie mi się miesza. Co prawda teraz pamiętam już nieco więcej ale niektóre utwory nadal zgrzytają. Jeżeli Steve Wilson chciał nagrać dobrą suitę to mu się udało, byłaby to chyba jednak dużo lepsza suita gdyby nie była sztucznie wydłużona i jakby jednak była tutaj w jednym kawałku.
    'The incident' to faktycznie spojrzenie za siebie, płyta ma strukturę bardzo podobną do chociażby debiutu pana Wilsona (krótsze przerywniki, kilka większych kompozycji i gwóźdź programu) i nawet taki utwór jak 'Time flies' wprawia może w lekką nostalgię ale znowu czegoś brak. Kiedyś kulminacją wielkich kompozycji były doskonałe rozciągnięte gitarowe pasaże a co słychać w 'Time flies'? Wilson zagrał trochę mrocznego popiskiwania na swoim wiosełku a reszta mu wtórowała hałasując po swojemu - tak niestety wypada opisać tą 'wielką improwizację' w porównaniu do chociażby podobnie zbudowanego pamiętnego 'Radioactive toy'. Wiem że to nie te czasy ale to w końcu ten sam zespół. Pan Wilson niestety poszedł na jakiś dziwny kompromis i uciszył swoją niepokorną gitarę, na której potrafił naprawdę grać kosmiczne solówki.
    Żeby nie było - cała reszta utworów, których nie wspomniałem wcale nie jest zła tylko całościowo jednak za słabo wybija się ponad jeżozwierzową przeciętność.
    No i byłbym zapomniał jest jeszcze krążek numer 2. Tutaj mamy 20 minutowy 'Flicker' o którym mogę śmiało napisać że jest całkiem niezły ale ponownie trochę za długi. Jest tutaj jednak sporo naprawdę ciekawych momentów szczególnie dość prosty i wpadający w ucho początek oraz naprawdę świetne zakończenie jakiego można się było po tym zespole spodziewać. 'Bonnie the Cat' jest trochę mocniejszy i cięższy ale jakiegoś specjalnego wrażenia nie robi. 'Black Dahia' to przede wszystkim spokojny oszczędny utwór i po raz pierwszy w całości od początku do końca doskonały - jednak można. Na koniec 7 i pół minuty 'Remember Me Lover'. Znów jest tutaj miło, jeżozwierzowo i melodyjnie ale to już gdzieś było& nawet nie chce mi się szukać gdzie.

    Zakończę już ten dziwny wywód i powiem że moim zdaniem 'The incident' to bardzo dobra, ciekawa płyta, która ma naprawdę dużo przyjemnych momentów. To bym powiedział owszem - ale komuś kto z porkami nigdy wcześniej do czynienia nie miał. Dla kogoś kto śledzi jednak poczynania Steva Wilsona zarekomendowałbym inaczej - 'The incident' to całkiem niezła płytka, na której jest sporo zacnej muzyki, jednak czuć tutaj zmęczenie materiału bo Wilson chyba nie jest maszyną (chociaż jeszcze nie jestem do końca pewien).
    Lider Porcupine Tree zamiast stawiać na jakość i robić swoje chce nam chyba powiedzieć& no mamy 2009 rok płytę wydałem - pańszczyzna odrobiona.
    Może jestem po prostu trochę uprzedzony do nowych płyt pt ale wydaje mi się że nadchodzi bolesny czas artystycznego wypalenia spowodowany intensywną aktywnością.
    Chciało by się powiedzieć: Steve! zwolnij szkoda życia.
    A tak na marginesie słowo ale pojawia się w mojej wypowiedzi bardzo często - jak na Porcupine Tree tych ale jest trochę na nowej płycie za dużo.

    Ocenię tą płytę nietypowo bo na 67 % - tyle jest na 'The incident' prawdziwego Porcupine Tree najwyższej jakości.

    Gacek sobota, 21, kwiecień 2012 20:24 Link do komentarza
  • Michał Jurek

    Wahałem się nieco, czy zabierać się za recenzję 'The Incident', ostatniego jak na razie studyjnego albumu w dorobku Porcupine Tree: wszak już parę osób coś na jego temat na naszej progrockowej stronie napisało. Ale pomyślałem sobie, że - w odróżnieniu od nich - będę mógł spojrzeć na 'The Incident' z pewnej perspektywy, jako że album ukazał się przecież w sierpniu 2009 roku. Przy okazji, jak ten czas leci...

    Nie ukrywam, że moja ocena omawianego albumu od samego początku była dość krytyczna. I kiedy dzisiaj wkładam 'The Incident' do odtwarzacza, to dochodzę do wniosku, że nie uległa ona zmianie. Pamiętam, jak się ekscytowałem zapowiedziami rzeczonej płyty: że to niby Steven Wilson powrócił do nagrywania progresywnych suit z nostalgii za boskimi latami siedemdziesiątymi, i że album w całości ma wypełnić jeden długi utwór. Gdy jakiś czas później doszło do mnie, że 'The Incident' ma być albumem dwupłytowym, byłem zaintrygowany wręcz niebotycznie. I ten stan utrzymał się do czasu, gdy ostatecznie 'The Incident' kupiłem.

    Wszystkie bowiem newsy rozpowszechnianie o 'The Incident' tak się miały do rzeczywistości, jak przysłowiowa pięść do nosa. Album dwupłytowy? Owszem, ale na drugiej płycie znajdują się 4 nagrania. Jedno długie nagranie na płycie? Tak, ale pocięte na fragmenty, niekiedy króciutkie i muzycznie ze sobą niepowiązane. No to może bazują na wspólnym koncepcie? Zgoda, w pewnym stopniu bazują, ale sam koncept jest dość mętny. Steven Wilson tłumaczył coś w wywiadach, że wstrząsnęła nim seria niecodziennych zdarzeń z kraju i ze świata, a w ogóle to ducha zobaczył. A duch człowiekiem był kiedyś, co w wypadku samochodowym zginął. O. I tak się jakoś porobiło, że siła wyższa zagnała pana Stefana do opisywania dramatycznych historii, z których każdej poświęcił osobne nagranie. Hm, no to jaka tu spójność? Ech, miast używać używek, trzeba było po prostu kompozycje doszlifować...

    To ostatnie z pewnością by płycie pomogło, bo 'The Incident' jest albumem słabym. Rzecz jasna, wspaniale go zmiksowano i wyprodukowano, i brzmi że ho ho. Ale co tu ma brzmieć i po co, jak całość nudna jest? Tak z ręką na sercu, to z całej płyty podoba mi się jedno nagranie: najdłuższe na płycie 'Time Flies', poświęcone upływającemu bezlitośnie czasowi i rozpadowi czegoś, co wydawało się kiedyś nienaruszalne. Muzycznie utwór ten bardzo zacny jest, rozpoczynając się raźną wstawką akustyczną, a potem ciesząc uszy ekspresyjnymi solówkami gitarowymi, jak również umiejętnie przeplatanymi, powracającymi muzycznymi motywami. Cieplejsze słowo można by też powiedzieć o balladowym, bujającym i bardzo subtelnie poprowadzonym 'I Drive the Hearse'. I co się okazuje: na pierwszym - nazwijmy go 'suitowym' - krążku, najlepsze są dwa najdłuższe nagrania. No, jakby się uprzeć, to do ucha wleci jeszcze 'Drawing the Line', choć początek tego utworu jest znacznie lepszy od jazgotliwego refrenu, i może 'Oceane Twisted', choć jak na mój gust, za dużo tu jednokopytnego łojenia. Ale początek tego utworu jest uroczy. Nie przekonują natomiast muzyczne jedno-dwuminutowe przerywniki, których pan Stefan i spółka pełno na tej płycie upchali. Całe to szatkowanie i fastrygowanie kompozycjom zawartym na pierwszej płycie 'The Incident' na dobre nie wyszło. Mam wrażenie, że Steven Wilson i jego koledzy niepotrzebnie uparli się łatać i scalać ze sobą poszczególne utwory. Nie udało im się okiełznać suitowej formy, zamiast tego wyszedł chaotyczny muzyczny patchwork.

    Lepiej prezentuje się druga płyta zestawu. Cztery zamieszczone na niej piosenki nie są wysilone, a za to urzekają lekkością i melancholią ('Flicker'), niepokoją klimatem niby z thrillera ('Bonnie the Cat'), zwodniczo koją sennymi zwidami ('Black Dahlia') czy wreszcie kołyszą melodią i zabójczymi refrenami, pogrzmiewając od czasu do czasu ostrymi riffami ('Remeber Me Lover').

    Jest pewną ironią, że właśnie 'The Incident' przysporzył grupie niemałej popularności, a PT zgarnęli liczne nagrody w branżowych podsumowaniach roku. Ba, o ile dobrze pamiętam, to czytelnicy naszego rodzimego 'Teraz Rocka' obwołali pana Stefana najlepszym zagranicznym muzykiem A.D. 2009. No cóż, niezbadane są wyroki fanów ;-)

    E, nie będę się już więcej wyzłośliwiał. Wiem, że licznemu gronu słuchaczy 'The Incident' bardzo się podoba. I dobrze. Natomiast moim subiektywnym zdaniem recenzowany album jest co najwyżej przeciętny i w prywatnym rankingu płyt Porcupine Tree lokuję go pod koniec stawki. A zresztą co mi tam, przyznam się. 'The Incident', a przynajmniej jego 'suitowa' część, jest czerwoną latarnią tego rankingu.

    Michał Jurek sobota, 21, kwiecień 2012 20:24 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.