Trzeci rok z rzędu - to już prawie tradycja, co nie? Podobnie jak rok temu i dwa lata temu chciałbym Wam zaprezentować mój osobisty tegoroczny Top 15. Przy miejscach poszczególnych albumów umieściłem punktację, która liczyć się będzie do Plebiscytu ProgRock.org.pl, w którym wybieramy wszyscy razem album A.D. 2015. Czy będzie to polska propozycja, czy zagraniczna? Czy wśród moich propozycji znajduje się zwycięzca? A może brakuje go na mojej liście? Tego dowiemy się wszyscy niedługo, kiedy tylko opublikowane zostaną wyniki Plebiscytu (instrukcję głosowania i propozycje do zestawienia znajdziecie tutaj - zdecydowanie zachęcam!).
A tymczasem zapraszam do lektury. Polecam zaopatrzyć się w słuchawki i zarezerwować sobie trochę czasu, bo do każdej z propozycji dodałem również link do utworu, żeby można było sobie posłuchać o czym piszę.
Jeszcze korzystając z okazji życzę Wam Drodzy Czytelnicy wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku 2016. Życzę mnóstwa dobrej muzyki, doskonałych koncertów, spełnienia kolejnych marzeń (nie tylko tych muzycznych) oraz uśmiechu na twarzach, który nie będzie znikał prawie wcale. Wszystkiego dobrego! A teraz... do lektury!
Miejsce #15 (1 pkt.)
SCALE THE SUMMIT - V
Zestawienie zaczynam od propozycji, która przeszła bez większego echa przez polskie środowisko progresywne. Trochę dziwne, bo chyba mamy tutaj sporo fanów takiego grania. Scale The Summit to coś idealnego dla fanów technicznego, progresywnego metalu. A takich albumów jak "V" nie powstydziłby się ani Joe Satriani, ani Liquid Tension Experiment, ani Animals As Leaders. Scale The Summit mają jednak coś co sprawia, że grupa ta zyskała sporo w mojej ocenie. Tym co ich wyróżnia jest ustrojenie technicznych popisów w bardzo melodyjną oprawę. Chłopaki udowadniają tym samym, że dziesięć tysięcy dźwięków w sekundzie wcale nie musi być fajne, a solówki rozstrzelone po całym gryfie można spokojnie zastąpić przyjemnymi dla ucha melodiami wcale na tym nie tracąc. I dzięki temu właśnie udało się na "V" uniknąć zjawiska, które towarzyszy całej masie podobnych albumów - nudy. Utwory są bardzo zróżnicowane, mamy tutaj mocne "Trapped In Ice", zaraz obok jazzujące "Oort Cloud" lub świetnie budujące nastrój "Kestrel", w którym od nostalgicznych melodii wędrujemy do epickiego finału. "V" to album, który zaspokoi zarówno słuchaczy wymagających technicznych fajerwerków, jak i tych, którzy w instrumentalnej muzyce szukają czegoś więcej. Bo Panowie z Scale The Summit wcale nie chcą udowodnić nam jak szybko i jak trudne melodie potrafią zagrać - bo potrafią. Pokazują za to, że wkładając trochę serducha, upraszczając niektóre motywy i stawiając na melodię można osiągnąć o wiele lepsze rezultaty.
Miejsce #14 (2 pkt.)
SHINING - International Blackjazz Society
Długo zastanawiałem się czy umieszczać Shining w moim zestawieniu. W końcu piszę je głównie dla Czytelników ProgRocka, czyli potralu nastawionego na muzykę progresywną. Postanowiłem jednak, że zaryzykuję i (co czynię dość często) przemycę tu troszkę muzyki z zupełnie innych klimatów. Chociaż w sumie to czy rock progresywny ma jakąś ściśle określoną definicję, hermetyczne ramy, w których musi zamykać się charakterystyka zespołu? Dla mnie nie ma - ideą progresu w moim rozumieniu jest tworzenie rzeczy nowoczesnych i postępowych. W takim właśnie kontekście Shining jest zespołem stuprocentowo progresywnym. Właśnie dlatego i dla nich znalazło się tutaj miejsce, bo "International Blackjazz Society" to kawał świetnej muzy. Ich charakterystyczne industrialne brzmienie, noise'owe zapędy i cały ogrom elementów jazzu oraz awangardy składa się na zupełnie nowy gatunek muzyczny. Najlepiej nazwać go właśnie "blackjazz". Najnowszy album Norwegów jest kontynuacją drogi obranej przez zespół na "Grindstone", a dokładnie zdefiniowanej na "Blackjazz" w 2010 roku. Jednak "International Blackjazz Society" najbliżej jest do swego młodszego brata, czyli "One One One". Munkeby, czyli lider zespołu, zdecydowanie uprościł kompozycje, choć cały czas mocno romansuje ze znanym z wczesnych nagrań zespołu free jazzem. Ale noise'owe kawalkady dźwięków pokroju "The Madness And The Damage Done" ustępują miejsca bardziej przyjaznym dla ucha "The Last Stand" lub "Last Day", które ozdobione zostały znakomitymi (i chwytliwymi!) riffami. Shining serwuje bodaj najbardziej przystępny album w swojej dyskografii, co nie znaczy, że nie jest to wciąż równie szalona rockowa jazda bez trzymanki!
Miejsce #13 (3 pkt.)
RIVERSIDE - Love, Fear And The Time Machine
Nie upchałem zbyt wielu polskich propozycji w swoim zestawieniu - a w zasadzie to Riverside jest jedyną. Na świecie działo się tak wiele, że po prostu nie starczyło mi miejsca, ale polski pierwiastek w moim rankingu znaleźć się musiał (o polskich propozycjach przeczytacie pod koniec). Padło na Riverside, bo rzeczywiście ich najnowszy album jest po wielokroć ciekawszym, atrakcyjniejszym i przyjemniejszym dla ucha niż wypociny sprzed dwóch lat. Panowie postawili na bardziej piosenkowy charakter kompozycji, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Najlepszym dowodem tego jest sukces komercyjny "Love, Fear And The Time Machine" oraz wyprzedane koncerty. Próżno tu jednak szukać psychodelicznego klimatu "Rapid Eye Movement" czy progresywnych kolosów pokroju "The Same River". Mamy za to kilka całkiem zgrabnych kompozycji z potencjałem na radiowe hity typu "Under The Pillow" czy singiel "Discard Your Fear". Ducha Riverside z pierwszych płyt słychać choćby w "#Addicted" czy w "Towards The Blue Horizon" - zdecydowanie najciekawszym na całej płycie. Dla mnie jednak najlepszym punktem tego albumu okazał się być... dysk bonusowy. Klimatyczne, mocno ambientowe kompozycje na pierwszy rzut ucha nasuwają jedyne słuszne skojarzenie - Lunatic Soul. Ale Mariusz Duda i spółka nie kryją w tych utworach inspiracji mroczną, industrialną elektroniką spod znaku Nine Inch Nails (porównajcie sobie z "Ghosts I-IV") czy Depeche Mode. Dobra robota Panowie! A może by tak w przyszłości pomyśleć o połączeniu tych dwóch światów w jedno? Dałbym wiele by usłyszeć muzyczny miks transowego "Aether" z np. "Out of Myself".
Miejsce #12 (4 pkt.)
STEVEN WILSON - Hand. Cannot. Erase.
Oj daleko u mnie Steven, daleko. Dwa lata temu umieściłem "The Raven..." na szczycie swojego zestawienia, a teraz najnowsze dzieło Wilsona plasuje się dopiero na dwunastym miejscu. I nie jest to spowodowane tym, że w 2015 roku nastąpił nadspodziewany wysyp dzieł wybitnych. Po prostu Steven lekko obniżył loty i w stosunku do poprzedniego krążka nagrał album ciut skromniejszy. "Hand. Cannot. Erase." jest bardziej dostępny, prostszy w odbiorze, momentami wręcz piosenkowy, co nie do końca trafiło w moje gusta. A to dziwne, bo na tym albumie dużo więcej jest Porcupine Tree niż na poprzednim. Dziwne również dlatego, że "Hand. Cannot. Erase." jest różnorodne i oferuje naprawdę wiele. Niestety na tym właśnie album troszkę w moich oczach stracił, głównie na spójności. Całości słucha się z nieukrywaną przyjemnością - w końcu Wilson poniżej dobrego poziomu nie schodzi - ale utwory takie jak "Perfect Life", "Regret #9" czy "3 Years Older" dzielą stylistycznie lata świetlne, a tutaj tylko minuty. "The Raven..." był spójny jako całość, kompletny i unikalny. Tegoroczne dzieło Wilsona takie nie jest. Na szczęście to bodaj jedyny minus jaki mógłbym temu krążkowi wytknąć. Poza tym otrzymujemy Wilsona genialnego jak zawsze. Świetnie zbudowany klimat w "Routine", doskonały groove w "Home Invasion" oraz wybitne "Ancestral", które chyba najbardziej przywołuje w tyle głowy piękne czasy Porcupine Tree. Nieco obszerniej opisałem ten album w swojej recenzji (tutaj), jednak za podsumowanie niech wystarczą słowa, które tam napisałem na końcu: "(...) wśród całego szeregu genialnych albumów jeden bardzo dobry wypada nieco słabiej. I można być delikatnie zawiedzionym". Zawiedzionym czy nie, Wilson zasłużył na miejsce w moim podsumowaniu roku 2015.
Miejsce #11 (5 pkt.)
CALIGULA'S HORSE - Bloom
Już na samym początku chcę przyznać, że album ten umieściłbym nawet wyżej w moim zestawieniu. Niestety - na moją ocenę wpłynął koncert Caligula's Horse, na którym miałem okazję całkiem niedawno być, i który mnie... cóż, nie powalił. Ale "Bloom" uwielbiam i od dnia premiery wracam do tego albumu z wielką przyjemnością. Australijska scena progresywna w ogóle oferuje sporo ciekawych formacji i wydawnictw. Ale w tym roku prym wiedzie zdecydowanie właśnie Caligula's Horse. Zespół zaproponował album, który można spokojnie uznać za wyznacznik tego jak grać atrakcyjną, energetyczną muzykę progresywną. "Bloom" bardzo przypomina mi album, który uwielbiam, a mianowicie "Eidolon" Rishloo. Nie jest to może taka sama muzyka, sporo jest różnic, ale jakoś takie w głowie zbudowałem sobie skojarzenie i trudno mi się go pozbyć. Może punktem wyjścia było dla mnie to, że "Bloom" to płyta pełna emocji i klimatu? A może to, że wokalista Jim Grey ma bardzo podobną manierę i barwę do Andrew Mailloux z Rishloo? Wszystko się zgadza, z tym, że Caligula's Horse serwują muzykę o wiele bardziej przystępną, czego przykładem niech będzie choćby przebojowe "Firelight". Oprócz tego mamy wszystko to co prog maniacy spod znaku Pain Of Salvation czy Fair To Midland mogą oczekiwać: mocne riffy, świetne melodie, doskonałe solówki, troszkę ballad i mnóstwo pozytywnej energii.
Miejsce #10 (6 pkt.)
IRON MAIDEN - The Book Of Souls
Znajdą się pewnie i tacy, którzy powiedzą "Iron Maiden skończyło się na The Number Of The Beast". Na szczęście ja do nich nie należę i cokolwiek złego zostanie powiedziane o Iron Maiden - pójdę w zaparte. To jeden z najlepszych metalowych zespołów na świecie, który nigdy nie schodzi poniżej pewnego przyzwoitego poziomu. Żelaźni mają swój niepowtarzalny styl, a kiedy zaczynają romansować z rockiem progresywnym... to już w ogóle jestem kupiony, całkowicie. Tak było przy okazji "Brave New World", tak też jest przy okazji "The Book Of Souls". Dla mnie tegoroczne wydawnictwo Harrisa i spółki to jedno z najlepszych w ich całej, pokaźnej przecież dyskografii. Nie ma tutaj hiciorów takich jak "Fear Of The Dark" czy monumentalnych kompozycji a' la "Blood Brothers". Mamy za to dwie płyty zawierające progresywne kolosy typu "The Red And The Black", albo "Empire Of The Clouds" (Iron Maiden nagrywa 18-minutowe utwory? Wow!). A obok nich kilka typowo ironowych petard w stylu "Speed Of Light", "Tears Of A Clown" czy "Death Or Glory". Dodatkowo znakomite aranżacje i chyba pierwszy raz w historii Iron Maiden tak pokaźne instrumentarium zawierające mocno zaangażowane klawisze, gitary akustyczne czy całe orkiestracje! "The Book Of Souls" to muzyczna kontynuacja "Brave New World", album nagrany z rozmachem i właściwą dla legendy heavy metalu epickością.
Miejsce #9 (7 pkt.)
AGENT FRESCO - Destrier
Przy okazji tego krążka miałem pewną refleksję nad poziomem, czy też możliwościami islandzkiej sceny muzycznej. Taki mały kraj, a co rusz natrafiam na wykonawców z Islandii. I żeby nie było - w zupełnie innych gatunkach muzycznych! Wszystkie za to prezentują przeważnie wysoki poziom, dodatkowo nierzadko się zdarza, że wykonawcy ci charakteryzują się świeżym, wręcz nowatorskim spojrzeniem na muzykę. Podobnie jest z Agent Fresco, których dane mi było poznać właśnie za sprawą tegorocznego albumu. "Destrier" to dopiero drugi album w dyskografii tej islandzkiej grupy. Od razu powiem, że trudno jednoznacznie zakwalifikować to wydawnictwo. Mi się bardzo mocno skojarzyło ze świetnym skądinąd "The Pariah, the Parrot, the Delusion" amerykańskiej formacji Dredg. Agent Fresco nie jeden raz zaskakują woltami stylistycznymi. Bo kiedy słodko rozpływamy się w melodyjnym, nieco indie rockowym "Pyre" nasz spokój niespodziewanie zakłócają industrialne przestery w "Destrier". Gdy zasłuchujemy się w pięknej rockowej balladzie "Bemoan" za chwilę obrywamy po uszach energetycznym, noise'owym pod koniec "Angst". Jednak cały album jest bardzo spójny, mimo tego rozstrzału gatunkowego. Muzycy Agent Fresco odkryli chyba swój własny i świetny zarazem sposób na rockowy eklektyzm. I sposób ten zdaje się mieć dwa filary: rytm i melodię. Po pierwsze zespół nie boi się eksperymentować z przeróżnymi rytmami, sekcja mogła sobie na "Destrier" naprawdę poszaleć. Po drugie, grupa bardzo przyłożyła się do tego, żeby każda, nawet najmniejsza część kompozycji oparta była na dokładnie przemyślanej linii melodycznej. Dzięki temu "Destrier" czaruje od samego początku, do samego końca, nie dając ani sekundy na oddech. To fantastyczna płyta oferująca naprawdę wiele doskonałych patentów i zwrotów akcji.
Miejsce #8 (8 pkt.)
BETWEEN THE BURIED AND ME - Coma Ecliptic
Zespół Between The Buried And Me kojarzył mi się głównie ze sceną matematycznego, technicznego death metalu. Czasem lubię sobie takiego grania posłuchać, ale tylko czasem, bo na dłuższą metę potrafi to zmęczyć. Przez to też niespecjalnie zwróciłem uwagę na premierę albumu "Coma Ecliptic", choć znam wybiórczo kilka kompozycji z wcześniejszych wydawnictw Between The Buried And Me. Ciekawość moją pobudził dopiero news o wspólnej trasie z Haken - wtedy postanowiłem sprawdzić z czym to się ten nowy album jeść powinno. I zaskoczenie moje było spore. Po pierwsze zdecydowana większość wokali tutaj to zwykły czysty śpiew, growlu jest jak na lekarstwo (choć death metalowe fragmenty są wciąż obecne). Po drugie, brzmienie albumu jest jak na Between The Buried And Me bardzo łagodne, przy czym cały krążek wyprodukowany jest genialnie. Po trzecie, mamy tutaj całe sporo instrumentalnych popisów, szalonych solówek i bardzo zgrabnie wplecionej elektroniki. Po czwarte, album jest doskonałym przykładem jak nagrywać prog metalowe albumy w atrakcyjnej i nie nużącej formie, bez zbędnego patosu. I po piąte wreszcie - "Coma Ecliptic" to koncept album mający znamiona tzw. rock opery. Mamy tutaj jedną spójną historię, narrację oraz bohaterów. Ale przede wszystkim całą masę świetnych kompozycji, stworzonych z rozmachem i urozmaiconych. Wszystkie utwory połączone są w ciąg, chociaż każdy z nich zachował na tyle autonomiczności, że spokojnie można słuchać ich wyrwanych z konceptu całości (oczywiście poza warstwą tekstową). Każdy kto polubił "The Mountain" wspomnianego wcześniej Haken, czy też każdy fan Cynic ewentualnie połamańców spod znaku The Dillinger Escape Plan powinien sięgnąć po "Coma Ecliptic". Mocne miejsce w czołowej dyszce, choć album poznałem zaledwie kilka tygodni temu!
Miejsce #7 (9 pkt.)
GAZPACHO – Molok
Rok temu zabrakło mi miejsca na "Demona", w tym roku miejsce na Gazpacho znaleźć musiałem. Chociażby dlatego, że zaprezentowany nieco ponad rok po "demonicznej" premierze album "Molok" traktuję jako stylistyczną jedność z poprzednikiem. I to też trochę taki hołd dla obu albumów, aczkolwiek "Molok" o wiele bardziej podoba mi się jako całość. Norweska grupa po raz kolejny czaruje klimatem i dbałością o szczegóły. Po raz kolejny też prezentuje album koncepcyjny z bardzo ciekawą historią w tle. Oto pewien człowiek postanowił zbudować maszynę, która na wzór biblijnego bożka Molocha miała pożerać liczby (Moloch pożerał składane w ofierze niemowlęta). Maszyna ta miała na celu obliczać przeszłość oraz przyszłość... niestety, wyrwała się spod kontroli. Fabułę świetnie i w szczegółach ubogaca doskonała muzyka. Panowie z Gazpacho nigdy nie stronili od eksperymentów i chętnie sięgali po całe mnóstwo inspiracji. Tym razem sporo mamy na albumie psychodelicznego art rocka, folku, transowej muzyki etnicznej. A wszystko to ozdobione przebogatym instrumentarium, zawierającym wszelakie instrumenty smyczkowe, strunowe, dęte, a nawet odtworzone przez pewnego norweskiego archeologa instrumenty prehistoryczne, głównie perkusyjne. Bogactwo aranżacyjne sprawia, że całego albumu słucha się bardzo przyjemnie i przygoda z nim mija błyskawicznie. Chce się do niego wracać. Niektórzy recenzenci narzekali, że brak na tym albumie utworu "haczyka", wyróżniającej się kompozycji, która mogłaby być wizytówką dla całości. Może to i prawda, choć na pewno tytułowy i pięknie wieńczący dzieło (to ostatni utwór) "Molok Rising" jako wspaniała, hipnotyzująca kompozycja na szczególną uwagę zasługuje. Dla mnie brak wyróżniającego się utworu to żaden minus, kiedy mam ochotę posłuchać "Molok" rezerwuję sobie przynajmniej te trzy kwadranse na kolejną przygodę z Gazpacho. I zawsze to bardzo przyjemna przygoda.
Miejsce #6 (10 pkt.)
THEIR DOGS WERE ASTRONAUTS – Earthkeeper
To jest prawdopodobnie największe zaskoczenie i zarazem najmniej znany zespół w całym moim zestawieniu. Nie myślałem, że instrumentalny album kiedykolwiek mnie aż tak zafascynuje, choć w gruncie rzeczy „Earthkeeper” wynosi instrumentalny metal w zupełnie nowe rejony. Mamy tutaj przede wszystkim matematyczny metal, sludge i djent, ale oprócz tego w całkiem sporej dawce znajdziemy też ambient, muzykę eksperymentalną, elektronikę, jazz i awangardę oraz szczyptę smaczków w postaci wstawek reggae, industrialnych itp.. Their Dogs Were Astronauts upchali w niespełna godzinnym albumie kopalnię motywów i inspiracji. Kiedy pod uwagę weźmiemy jeszcze, że zespół tworzy… dwóch braci, to już pozostaje wyłącznie powiedzieć: Chapeau bas, Panowie! „Earthkeeper” to kawał doskonałej i chwytliwej muzyki instrumentalnej, która potrafi zaskakiwać, trzymać w napięciu, sprawiać, że rytmicznie będziemy tupać nogą, a czasami rozpływać się w pełnych przestrzeni gitarowych pasażach. Bracia Denis i Leonard Roth serwują nam na swoim debiutanckim albumie serię świetnych kompozycji. Nie nadużywają ani djentowych riffów, ani matematycznych połamańców, wszystko tutaj jest doskonale przemyślane i w doskonałych proporcjach. Dla mnie jedno z największych odkryć roku, którego pierwsze przesłuchanie wgniotło mnie w fotel niczym mój pierwszy raz z Indukti. Zresztą zauważam pewne podobieństwa pomiędzy dwoma tymi zespołami, choć stylistycznie braciom Roth bliżej jest chyba do Animals As Leaders. W każdym razie ”Earthkeeper” to album na bardzo wysokim, wręcz wybitnym poziomie!
Miejsce #5 (12 pkt.)
ANTIMATTER - The Judas Table
Przy jednej z wcześniejszych pozycji pisałem, że płyta spadła nieco w rankingu z powodu koncertu, który nie do końca mi przypasował. W przypadku „The Judas Table” jest zupełnie inaczej. Koncert Antimatter w Poznaniu wspominał będę bardzo długo, bo choć warunki klubowo-terminowe nie były specjalnie dobre, to sam występ okazał się być niemal perfekcyjnym. Skromna scena, ciekawe oświetlenie i czarujący swoją muzyką wykonawcy, którzy mieli doskonały kontakt z publicznością – czegoż więcej trzeba? Ale odbiegam od tematu. „The Judas Table” to po prostu fantastyczny album. Płyta bardzo smutna i przygnębiająca, a zarazem piękna i przejmująca. Płyta, na której zespół kontynuuje trop podjęty dwa albumy temu, a idący ścieżką bardziej rockową niż trip-hopową/ambientową – i bardzo dobrze. Już rozpoczynający album „Black Eyed Man” to majestatyczny, cudowny kawał melancholijnego art rocka. A im dalej w las tym piękniej. Usłyszymy czarujące „Comrades” ze świetną solówką na akustycznej gitarze, powalające epickim finałem „Stillborn Empires”, przepełnione emocją „Can Of Worms” czy doskonałe w swojej prostocie „Hole”. Mick Moss stworzył prawdopodobnie najlepszy album Antimatter w całej dyskografii tego projektu, ja przynajmniej mógłbym tak powiedzieć. A „prawdopodobnie” to tylko dlatego, że pomimo dziesiątek przesłuchań „The Judas Table” wciąż zdaje mi się, że do tego albumu dorastam, wciąż odkrywam w nim coś nowego. Z całą pewnością za to Mick Moss stworzył najlepszy art rockowy album tego roku. Dzieło fantastyczne w każdym najmniejszym kawałku. Dzieło, na którym muzyka wręcz ocieka emocjami i łapie za serducho.
Miejsce #4 (13 pkt.)
PUSCIFER - Money Shot
Ta pozycja będzie dla wielu zaskoczeniem. W końcu Puscifer od początku istnienia znany jest przede wszystkim fanom Tool, ewentualnie A Perfect Circle. W końcu to poboczny (a ostatnio raczej główny) projekt muzyczny lidera obu formacji, charyzmatycznego Maynarda J. Keenan'a. Puscifer początkowo kojarzył się głównie z trip hopowym, humorystycznym eksperymentem muzycznym, o mocnym zabarwieniu industrialnym. Ale począwszy od wydanego w 2011 roku "Conditions Of My Parole" zespół przybrał zupełnie nowe, bardziej art rockowe oblicze. "Money Shot" to kontynuacja tej drogi, czyli album, który z pewnością można polecić fanom A Perfect Circle i również, choć w mniejszym stopniu fanom Tool. Maynard i spółka postawili tym razem na bardziej stonowane kompozycje. Industrialna elektronika ustąpiła miejsca transowym i folkowym melodiom, a charakterystyczne dla projektu poczucie humoru zastąpione zostało często całkiem poważną tematyką. Maynard czaruje swoim charakterystycznym wokalem, dużo i pięknie śpiewa, choć i krzyknąć mu się zdarza. Jest po prostu w znakomitej formie, co być może dobrze wróży fanom jego macierzystej formacji. W tytułowym "Money Shot" drapieżny wokal z mocnym riffem w refrenie przypomnieć może niektórym nawet czasy "Undertow" czy "Opiate". Na krążku znalazło się też sporo miejsca dla regularnie wpierającej Maynarda wokalnie Cariny Round. Do najlepszych numerów na płycie z pewnością zaliczyć można "Agostina", spokojnie mogące być utworem spod szyldu APC, podobnie jak "Autumn". Jednak najjaśniejszym punktem tego albumu jest "The Remedy" z genialnym refrenem, doskonałym tekstem (oberwało się hejterom i to srogo, brawo Maynard!), świetną konstrukcją i wpadającymi w ucho melodiami. Maynard nagrał muzycznie najlepszy album pod logo Puscifer, choć wcale nie jest to mój ulubiony w dyskografii tego projektu. Niemniej nie tylko moja miłość do Tool i A Perfect Circle zaważyła na tak wysokim umiejscowieniu tego krążka w zestawieniu - to zwyczajnie doskonały kawał muzyki, którego warto spróbować.
Miejsce #3 (15 pkt.)
VOLA - Inmazes
Moje osobiste odkrycie roku i może pozycja aż tak wysoka jest delikatnie naciągana. Ale tylko delikatnie, i zresztą to nieważne, Panie i Panowie - "Inmazes" to jeden z najlepszych albumów tego roku. Debiutujący tym krążkiem duński zespół VOLA pokazuje, że djent może być podany w bardzo zjadliwej formie, nie być pozbawionym radiowych, chwytliwych refrenów i zarazem emanować niebywałą mocą. Przy okazji grupa jasno mówi, że „konkurs” na najbardziej połamane rytmy to jakaś bujda. Można grać prosto i atrakcyjnie, a ściganie się w tym kto bardziej skomplikowaną kompozycję wymyśli – wcale nie ma sensu. Djent w wykonaniu wielu zespołów poszedł właśnie tą drogą, nadmiernej komplikacji. A VOLA udowadnia, że można to wszystko znacznie uprościć i podać w jeszcze bardziej atrakcyjnej formule. Już pierwsze dźwięki "The Same War" pokazują z czym będziemy mieli do czynienia. "Inmazes" ma moc właściwą dla djentu, ale ma też melodykę... prawie popową. Niektóre melodie wpadają w ucho, a refrenów trudno wyzbyć się z głowy. Niejeden popukał by się w czoło jakbym mu powiedział, że połączenie Meshuggah z nowo falową elektroniką i art rockowym wokalem może być niezłe, wręcz bardzo dobre, a nawet genialne w swojej prostocie. Pod warunkiem oczywiście, że jest to zagrane z pomysłem, w żadnym kierunku nie jest przesadzone, ani przekombinowane. Tak właśnie jest na „Inmazes” – charakterystyczne dla djentu riffy nie tylko często ustępują miejsca elektronice, ale są momentami wyłącznie tłem dla niej. Natomiast melodie syntezatorów wcale nie gryzą się z połańcami w tle, wszystko brzmi nadspodziewanie dobrze. Jeśli dodamy do tego nieprzeciętne umiejętności instrumentalne muzyków, świetny wokal i naprawdę doskonałe kompozycje, to otrzymamy przepis na świetny album.
Miejsce #2 (18 pkt.)
TESSERACT - Polaris
Spodziewałem się po TesseracT dobrego albumu, ale nie aż tak dobrego. "Polaris" oczarował mnie od pierwszego osłuchania i oczarowuje mnie za każdym kolejnym. Pamiętam jak w tym roku w Szczecinku rozmawiałem krótko z Johnem Brownem z Monuments. Przyznał, że słyszał już "Polaris" i poradził bym zamawiał album, a potem cierpliwie czekał na premierę, bo album (cyt. prawie dosłowny) "will kick your ass". I miał rację - TesseracT w moim odczuciu przeszedł samego siebie. Zespół zrezygnował z długaśnych suit na rzecz krótszych, bardziej treściwych, jeszcze bardziej melodyjnych i matematycznie pokręconych kompozycji. Dzięki temu TesseracT zyskał coś, o czym pisałem już w mojej recenzji (tutaj) - doskonały materiał na single. Poza tym album jest bardzo spójny, choć nie wiąże go żaden koncept. "Polaris" jest też doskonale nagrany, brzmienia basu, bębnów i gitar mogą pozazdrościć nawet największe progresywne marki. Jako dodatkowy upiększacz dostajemy jeszcze przestrzenne, niemal post rockowe tła gitarowe, garść elektroniki i genialny wokal Tompkinsa. Dobrze się stało, że "Syn marnotrawny" wrócił do TesseracT. To co facet wyprawia na tym albumie może przyprawić o zawrót głowy. W finale "Cages" niemal growluje, a z kolei w "Phoenix" wchodzi w tak wysokie rejestry, że trudno uwierzyć by nie było to modyfikowane w studio (słyszałem Tompkinsa na żywo i wiem, że potrafi). Dla mnie jest on aktualnie jednym z najlepszych rockowych wokalistów. Słuchając "Polaris" ma się wrażenie, że czujemy momentami iście polarny chłód z głośników. Ale to wbrew pozorom całkiem przyjemne uczucie. Album ma bowiem doskonały klimat. Krążek wypełniony jest po brzegi wszystkim tym, co najlepsze w TesseracT: djentową mocą, ambientowym klimatem, przebojowymi melodiami i refrenami, zwiewnością art rocka i rozmachem muzyki progresywnej. Tego albumu zwyczajnie trzeba posłuchać.
Miejsce #1 (20 pkt.)
LEPROUS - The Congregation
Norweski Leprous to od kilku lat jeden z moich ulubionych zespołów. Ich "Bilateral" rozłożył mnie na łopatki, a "Coal" utwierdził w przekonaniu, że to zespół wyjątkowy. Tegoroczny "The Congregation" nie tylko potwierdza wyjątkowość Leprous, ale wynosi formację na piedestał najlepszych młodych zespołów progresywnych. Grupa na nowo definiuje metal progresywny układając na pozór nie pasujące do siebie elementy w jedną spójną i bardzo charakterystyczną całość. Einar i spółka nie przesadzają z patosem, nie powielają schematów, kiedy trzeba bezwstydnie idą na łatwiznę - i tym samym wyznaczają zupełnie nowe kierunki w muzyce progresywnej. Na "The Congregation" mamy doskonałe proporcje pozytywnie zakręconej energii, niespodziewanych zwrotów akcji i zmian nastroju, doskonałych partii instrumentalnych oraz dziwnie uzależniającego klimatu. Nie można obok tego albumu przechodzić obojętnie. Tylko Leprous potrafi w tak genialny sposób łączyć elementy matematycznego rocka z black metalem, popowych wokali z growlingiem, melodii z pozornym chaosem. Dwa lata temu umieszczając "Coal" na podium w podsumowaniu roku pisałem: "Leprous kroczy w bardzo dobrym kierunku serwując nam dwa świetne albumy z rzędu. Jeśli utrzymają poziom na kolejnym krążku – wróżę tej kapeli, przy odrobinie szczęścia, same sukcesy. Bo już rozsiadają się pomiędzy wielkimi metalu progresywnego, choć póki co dosyć nieśmiało". Otóż po premierze "The Congregation" muszę stwierdzić, że słowa te są już nieaktualne. Leprous wydał trzy znakomite albumy z rzędu i pewnie zasiada pomiędzy wielkimi metalu progresywnego. A spora część "starych prog-wyjadaczy" powinna tej młodej i zdolnej grupie bić pokłony do ziemi.
A krótkie podsumowanie roku - dodam jutro tutaj. Będzie o tym co w polskim prog-rocku się działo, będzie o kilku albumach, które nie zmieściły się w moim zestawieniu. I będzie też wreszcie słów kilka o ciekawych teledyskach (niekoniecznie rockowych!).