Już dawno nie było tak udanego roku dla muzyki progresywnej. I choć starałem się słuchać – dosłownie – wszystkiego, co mi wpadło do odtwarzacza, to i tak mój ranking zamknęły głównie wydawnictwa z tej sfery muzycznej. W mojej warowni przewinęło się wiele nowych grup, które debiutowały nie tylko na moich playlistach, ale też na rynku muzycznym. Powrócił do mnie okres odkrywania, co przypomniało mi o czasach mojego muzycznego rozkwitu. Nie ukrywam, że miło było od czasu do czasu poczuć się jak zajarany nastolatek. Poza tym w podsumowaniu znalazło się zatrzęsienie cięższych brzmień, odrobina klasycznego prog rocka, a do pierwszej trójki trafiły – i mówię to z pełnym przekonaniem – jedne z najważniejszych wydawnictw ostatnich lat. Nie zabrakło też zarówno polskich, jak i egzotycznych akcentów – generalnie w tym roku skaczę po różnych „terenach”, choć wyraźnie zdominowanych przez amerykańskie grupy. Zaczynamy zatem iście po teksańsku… z domieszką metalowej „zagłady”.
Możecie też zapoznać się z moimi wcześniejszymi podsumowaniami:
15. Oceans of Slumber – Winter
Moje pierwsze zeszłoroczne odkrycie to grupa z Houston, którą niezwykle trudno jest zaszufladkować. Ich drugi długograj – Winter – rozpoczyna się nieco ospale. Czyściutka gitara, wspaniały głos Cammie Gilbert i nagłe uderzenie – ciężki riff, growl – poczułem się, jakbym słuchał nowej płyty Candlemass czy Paradise Lost. I taki też jest cały krążek – oscyluje wokół kanonu rocka progresywnego (floydowskich zagrywek tu nie brakuje) i klasycznego death/doomu spod znaku wyżej wspomnianych grup. Na ich wydawnictwie nie brakuje też przebojowych form, czego doskonałym przykładem są takie utwory jak Suffer The Last Bridge czy Turpentine. Warto ich mieć na oku – obecnie nie ma drugiego takiego zespołu na rynku.
14. Omnia – Prayer
W minionym roku Omnia, podobnie jak Faun na swojej Lunie sprzed trzech lat, postawił na eklektyczne formy. Na płycie znalazły się więc oryginalne folkowe „romanse”, m.in. z country (One Way Living), popem (Freedom Song), tangiem (Alan Lee Tango), bluesem (Green Man Blues) czy dźwiękami ze Wschodu (Mongol). Do tego Sic i Jenny – wokaliści i liderzy grupy – umiejętnie operują wieloma językami, a sama płyta to afirmacja wielokulturowości nie tylko w odniesieniu do muzyki. Zachwycony jestem też produkcją – przestrzenną i niezwykle „żywą” – która doskonale kontrastuje ze współczesnymi formami. Po dobrym kierunku obranym na Earth Warrior, Omnia nagrała najlepszy album w swojej historii – spójny i do końca wierny pierwotnej idei.
13. Mechina – Progenitor
Gdybym pisał ten ranking dwa tygodnie temu, Mechina nie pojawiłaby w tym gronie. Zespół z Chicago, założony przez Joe’go Tiberi’ego oraz Davida Holcha, łączy w sobie elementy metalu industrialnego z muzyką symfoniczną, zahaczając po drodze o prog/deathowe inspiracje. Jeśli dodamy do tego monumentalną opowieść science-fiction rozłożoną na 6 (!) albumów, to utrzymamy jeden z najciekawszych projektów ostatnich lat. Progenitor brzmi rewelacyjnie – miłośnicy ciężkich gitar oraz elektronicznych odniesień w klimacie Fear Factory poczują się tu jak w domu. Nie brakuje też stonowanych fragmentów, zaśpiewanych przez Mel Rose, co świetnie słychać w takich utworach jak Cryoshock czy The Horizon Effect. Czemu zatem wylądował tylko na miejscu 13.? Bowiem poprzedni album – Acheron – okazał się nieznacznie lepszy.
Na początku tego roku ukazał się najnowszy album z cyklu, zatytułowany As Embers Turn To Dust, który trzyma poziom pozostałych wydawnictw.
12. Gojira – Magma
Szósty album Francuzów zapuszcza się na mniej techniczne rewiry – panowie częściej sięgają po chwytliwe riffy, stosują więcej czystych wokali – i generalnie Magma może się spodobać nie tylko zagorzałym fanom Gojiry. Nie brakuje oczywiście charakterystycznych dla Christiana Andreu popisówek (szalony The Cell), ale miło, że grupa otwiera się na bardziej przestrzenne nastroje (Magma, Pray). Imponująca jest również strona realizacyjna nowego dzieła Gojiry, za którą odpowiada Ted Jensen – producent współpracujący m.in. z Megadeth, Alice in Chains, Metalliką czy Trivium, jak również Frankiem Sinatrą, Erikiem Claptonemoraz George’em Michaelem. Koniec końców album nie dorównał genialnemu The Way of All Flesh, ale jest na tyle intensywny i przemyślany, że za każdym razem z radością witam go w moim odtwarzaczu.
11. Meller Gołyźniak Duda – Breaking Habits
W skrócie: rock w najczystszej, skondensowanej formie od trójki niezwykle uzdolnionych panów. Mariusz Duda (Riverside), Maciej Meller (Quidam) i Maciej Gołyźniak (Sorry Boys) na swoim Breaking Habits przechadzają się po klasyczno-rockowych nastrojach, bawią się formą, improwizują – od całego krążka bije naturalność i bezkompromisowość, a na dodatek został on nagrany na przysłowiową „setkę”. Ten pięknie „zabrudzony” materiał składa się z samych rarytasów, ale mi w szczególności przypadły do gustu: pędzący na złamanie karku Birds of Prey, bluesowy Feet on the Desk, jak również dwie przystępniejsze kompozycje w postaci Tatoo oraz Floating Over. W stworzenie Breaking Habits panowie włożyli dużo rockowego serducha i mam cichą nadzieję, że ich wspólny projekt nie okaże się jednorazowym wystrzałem. Oby więcej takich wydawnictw w naszym kraju.
10. Myrath – Legacy
Po drobnej zmianie za bębnami – Saifa Ouhibi zastąpił Morgan Bethet – Myrath powrócił po pięciu latach hibernacji. I to w jakim stylu! Legacy to najbardziej przebojowy album w ich dyskografii, wstrzemięźliwy pod kątem orientalnych odniesień i instrumentalnych popisów (szczególnie względem Tales of the Sands), ale za to pełen metalowych szlagierów. Believer, Get Your Freedom Back, The Unburnt, Storm of Lies – niemal każdy utwór na płycie opiera się na soczystym riffie oraz chwytliwym refrenie, ale na szczęście materiał jest na tyle różnorodny, że nie popada w schematyczność. Po raz kolejny świetną formę pokazał wokalista, Zaher Zorgati, którego śmiało można nazwać wschodnią odsłoną Russella Allena. Warto też wspomnieć, że Tunezyjczycy ruszyli wraz z Legacy w świat i wylądowali na jednej scenie z Symphony X w warszawskiej Progresji. Dali krótki, acz niezwykle intensywny występ, który pokazał, że w przyszłości mogą jeszcze namieszać. Czego im z całego serca życzę.
09. Meshiaak – Alliance of Thieves
Mój poprzedni ranking zdominowały australijskie grupy progmetalowe, ten natomiast jest pod tym względem nieco mniej obfity. Dean Wells – gitarzysta Teramaze – wraz z Dannym Tombem z 4ARM założyli projekt Meshiaak, który z zadowoli fanów technicznego thrash metalu w klimacie Annihilatora czy pierwszych płyt Coronera. Choć materiał – strukturalnie – trzyma się wyżej wspomnianego kanonu, to pod kątem brzmienia i produkcji bliżej mu metalcore’owych grup pokroju Trivium. Poza tym formacja nie boi się melodyjnych form, co najlepiej słychać w Drowning, Fading, Falling oraz At The Edge Of The World. Nie brakuje też popisów, a tutaj zdecydowany prym wiedzie Dean Wells, który w takim It Burn At Ends czy Maniacal potrafi zaskoczyć imponującym solem na gitarze. Meshiaak swoim debiutanckim albumem postawił sobie wysoką poprzeczkę – miejmy nadzieję, że wciąż do przeskoczenia. Kiedy wszyscy zasłuchiwali się w nowej płycie Metalliki, ja dalej wałkowałem Allance of Thieves – z takimi warsztatem grupa kreuje świetlaną przyszłość dla thrash metalu.
08. Devin Townsend Project – Transcendence
Zwykle szalony i rozbrykany Devin Townsend tym razem w nieco poważniejszej odsłonie. Już na poprzednim Sky Blue (wydanym razem z drugą częścią przygód Ziltoida) muzyk chciał odpocząć od komedii, z którą niemal od zawsze był kojarzony. Na Transcendence prezentuje rozbudowane i dojrzalsze formy, które nie stronią od stonowanych melodii (Secret Sciences, Transdermal Celebration), a energię rozładowuje na Stormbending (uraczony najlepszym teledyskiem minionego roku) oraz energiczny Offer Your Light. Na albumie nie mogło też zabraknąć anielskiego głosu Anneke Van Giersbergen oraz imponującej sekcji chóralnej. Orkiestracje przygotował Niels Bye Nielsen, autor muzyki do najnowszej części gry Hitman. Po życiowych przejściach Devina** i ukrywaniu swojej wrażliwości za zasłoną humoru, muzyk w końcu pokazał prawdziwą osobowość. Transcendence to zbiór przemyśleń będący autorefleksją nad własnym życiem – szczerą i wspaniale skomponowaną.
07. Iamthemorning – Lighthouse
Trzecie wydawnictwo Iamthemorning to najbardziej melancholijny album tego roku – oparty na akustycznych melodiach i symfonicznych harmoniach, angażujący emocje już po pierwszych przesłuchanych minutach. Rosyjski duet, w postaci Marjany Samkiny oraz Gleba Kolyadina, ponownie nawiązał współpracę z perkusistą Porcupine Tree, Gavinem Harrisonem i gitarzystą Vladem Avym (wcześniej zagrali na Belighted), a wśród gości natomiast znaleźli się m.in. Colin Edwin (kolejny muzyk z Drzewa Jeżozwierza) oraz Mariusz Duda* (a tego pana już przedstawiłem w moim rankingu). Lighthouse to krążek mocno zakorzeniony w klasyce, który subtelnie przechadza się po progrockowych inspiracjach. Wszystko znakomicie współgra ze sobą zarówno w krótszych kompozycjach (przewrotny Libretto Horror), jak i tych rozbudowanych (Lighthouse, Harmony,), gdzie niejednokrotne gitarowe popisy wchodzą w dynamiczny dialog z instrumentarium (świetna sekcja dęta w Chalk and Coal). Iamthemorning wydał piękny, niezwykle inspirujący album, który z klasą dopina ich dotychczasową działalność.
06. Neal Morse Band – The Similitude of a Dream
Choć Neal Morse niemal co roku wydaje jakiś album – czy to z Transatlantic, czy pod swoim autorskim szyldem – to dopiero teraz udało mu się wbić do czołówki mojego rankingu. The Similitude of a Dream to dwupłytowy moloch oparty o Wędrówkę Pielgrzyma Johna Bunyana. Historia, nasilona chrześcijańską symboliką, ukazuje pielgrzymkę bohaterów z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Morse do interpretacji dzieła zaangażował sprawdzony skład z The Grand Experiment – oczywiście z Mike’em Portnoy’em oraz Billem Hubauerem na czele – i stworzył jeden z najlepszych albumów koncepcyjnych trwającej dekady. Pod kątem poetyki wydawnictwo jest sprawnie napisane, wiernie trzyma się pierwowzoru, a muzycznie panowie przeszli najśmielsze oczekiwania. Od podniosłych kompozycji (Makes No Sense, Slave To Your Mind) , aż po hardrockowe perełki (City of Destruction, Draw The Line, I’m Running) – każdy znajdzie tam coś dla siebie. Pomimo przeszło 100 (!) minut muzyki, album jest dobrze wyważony – ma przemyślane tempo i nawet w finałowych fragmentach nie wywołuje znużenia. Wzór dla potomnych oraz grup, które chcą za wszelką cenę zabłysnąć*** i nie do końca im to wychodzi.
05. Garmarna – 6
Folkrockowa Garmarna po wydaniu znakomitego debiutu w 1993 roku zaczęła nieco eksperymentować ze swoim brzmieniem – dodawała elementy elektroniki, które z czasem zaczęły przeważać w ich muzyce. Po ukazaniu się Hidegard Von Bingen – ich piątego, niezbyt ciepło przyjętego, albumu – grupa zawiesiła swoją działalność na 15 lat. Przerwa wyszła im na dobre, bowiem zespół na szóstce w końcu znalazł kontrapunkt. Nowe wydawnictwo Garmarny to doskonale zsyntetyzowany folk elektroniczny z elementami rocka progresywnego. Dubowy Över Gränsen (z gościnnym udziałem Maxidy Märak, szwedzkiej raperki) doskonale wprowadza nas do klimatu albumu. Nie brakuje też rockowych uderzeń (Ingen, Ett Dolt Begär) czy silniejszych folkowych akcentów (Fönsterspöken). Warto także zwrócić uwagę na Labyrint – uraczony zmyślną sekcją rytmiczną – oraz Nåden, który świetnie reprezentuje cały krążek. Szóstka to obecnie jedno z największych dzieł nowoczesnego folku, które – prócz atrakcyjnej formy – niesie za sobą społeczny przekaz. Teksty poruszają problem dyskryminacji, religii oraz ludzkiej egzystencji. I formalnie, i merytorycznie – najwyższa półka.
04. Epica – The Holographic Principle
Mało kto ma świadomość tego, że Epica powstała dzięki albumowi Kamelot o tej samej nazwie. Polubiłem tę grupę z miejsca (bodaj po usłyszeniu Consign to Oblivion), choć od dłuższego czasu brakowało jej własnej tożsamości. Ogromny skok jakości można było zauważyć na The Quantum Enigma sprzed trzech lat, ale to dopiero The Holographic Principle zunifikował ostateczne brzmienie Holendrów. Z jednej strony na płycie nie brakuje przebojowych kawałków (Edge of the Blade, Universal Death Squad), wspieranych przez rozbudowane orkiestracje, a z drugiej zaskakuje atrakcyjną prezencją. Taki Divide and Conqueror ma imponujące sekcje chóralne i smyczkowe, a Dancing in a Hurricane, popisowo zaśpiewany przez Simone Simons, sięga po orientalizmy – generalnie każdy utwór posiada element, który – choć jest niespodziewany – nie psuje płynności krążka. Od czasu Imaginaerum Nightwish nie słyszałem tak udanego albumu symfoniczno-progmetalowego – jest perfekcyjnie wyprodukowany, drapieżny, cholernie sycący, a przy tym artystycznie kompletny. Bravissiomo!
03. Virgil Donati – The Dawn of Time
Finałową trójkę zamykają albumy, które otrzymały maksymalne noty w moich recenzjach. Koniec końców nawet w tym przypadku dyszka dyszce nierówna, a zwycięzca – niestety – może być tylko jeden. O nowym dzieleVirgila Donatiego mogę powiedzieć tylko jedno – takiego albumu potrzebował jazz. Resztę przeczytacie w RECENZJI.
(…) Na „The Dawn of Time” można rozpoznać echa poprzednich osiągnięć perkusisty, choć przełożonych na język muzyki poważnej. Elementy fusion i prog metalu przeplatają się tu z rozbudowanymi orkiestracjami oraz muzyką filmową – to perfekcyjna symbioza, która odświeża, wydawałoby się, wymierający nurt jazzu orkiestrowego. (…) Donati z jeszcze większym natężeniem odkrywa swoją artystyczną duszę, lawiruje na granicy wirtuozerii i ekspresywności. „The Dawn of Time” niespodziewanie okazało się dziełem odkrywczym, syntetycznym pod kątem formy, a przy tym pieczołowicie skomponowanym. Choć Virgil wznosi całą sekcję na techniczne wyżyny, to nie uznaje tego za punkt wyjściowy – równie istotna okazuje się być melodyka oraz atmosfera albumu. Taki przejaw dyscypliny cechuje tylko najlepszych dyrygentów.
02. Votum - :KTONIK:
Najlepszy album w historii polskiego prog metalu wylądował na zasłużonym miejscu drugim. Podobnie jak w przypadku The Dawn of Time, więcej informacji na jego temat znajdziecie w mojej RECENZJI.
(…) „:KTONIK:” jest dziełem epokowym w polskim prog metalu. Votum, nieco na przekór panującemu trendowi, nie odnosi się do kanonu, a tworzy zupełnie nowe koncepcje – oparte na eklektyzmie, eksperymentowaniu i nowoczesnej prezencji. Materiał jest stricte metalowy, ale nie brakuje mu nastrojowych fragmentów, wynikających ze sprawnie wykorzystanych inspiracji z innych płaszczyzn muzycznych. Istotną rolę odgrywa tu elektronika (ukierunkowana na ambient, trip hop), efekty wykorzystane w poszczególnych partiach (głównie wokalnych i basowych) oraz profesjonalna produkcja – dzięki tym zabiegom płyta brzmi świeżo i nowocześnie. Całość dopełnia spójny koncept – konsekwentny w budowaniu nastroju i lirycznie angażujący. (…)
01. Fates Warning – Theories of Flight
O tym albumie z mojej strony zostało już powiedziane dosłownie wszystko – zarówno w RECENZJI, jak i TŁUMACZENIU przygotowanym dla serwisu Music in the Lenses. Dla mnie to nie tylko wydawnictwo roku, ale też jedno z największych dzieł muzyki progresywnej.
(…) „Theories Of Flight”to nie tylko esencja twórczości Fates Warning, ale też metalu progresywnego. Panowie zawarli na płycie najlepsze cechy tego nurtu – bogate harmonie, melodyjność, imponujące partie instrumentalne – a całość uzupełnili dojrzałą warstwą liryczną. Każdy element krążka, łącznie z obrazem widniejącym na okładce, tworzy jednolity koncept, wykraczający poza odbiór stricte muzyczny. Odkrywanie „Teorii lotu”okaże się dla wielu słuchaczy angażującym doświadczeniem – prócz refleksyjnego tonu, wprowadza też ducha nostalgii. (…) Atmosfera znana z dawniejszych albumów Amerykanów okazuje się zabiegiem spontanicznym, który podkreśla nie tylko wartość wydawnictwa, ale też kanoniczność grupy. (…) „Theories of Flight” ma w sobie niebanalną treść, która nie potrzebuje monumentalnej prezencji – wystarczą sprawdzone formy przekazu. Muzyką uskrzydla słuchaczy, słowem zachęca do działania, a obrazem zmusza do refleksji – teoria geniuszy z Fates Warning zostaje oficjalnie potwierdzona.
(nie)pominięci
Tradycyjnie przechodzimy teraz do grona przeze mnie pokrzywdzonych, czyli grup, które nie załapały się do głównego rankingu. 2016 rok wyjątkowo obfitował w bardzo udane wydawnictwa progmetalowe, a wśród nich warto wymienić m.in. drugi album Headspace – All That You Fear Is Gone – oraz The Art of Loss od Redemption. Ten pierwszy nie przebił świetnego debiutu (choć dalej wspaniale słucha się tych „metalowych” Yesów), za to Sztuka tracenia to solidny powrót grupy Nicka van Dyka, która pomimo braku Berniego Versaillesa**** doskonale sobie radzi (gośćmi na płycie byli m.in. Marty Friedman, Chris Poland, Simone Mularoni oraz John Bush). Wielkim przegranym okazał się The Storm Within Evergrey’a, który nie dorównał znakomitemu Hymns For The Broken. Tak czy siak, to dalej porządne wydawnictwo, o którym możecie więcej przeczytać w mojej RECENZJI. Dobry trzeci album zaliczyła też australijska Hemina – ich Venus to prog metal w klasycznym wydaniu. Poza skalą znalazły się też The Fall of Hearts Katatonii oraz Affinity Haken – ci drudzy może nie zaliczyli wtopy, ale ich zeszłoroczne wydawnictwo nie spełniło moich oczekiwań. Warto też wspomnieć o debiutantach. Meksykanie z Anima Tempo bardzo długo pracowali nad Caged in Memories, ale cierpliwość im zdecydowaniepopłaciła.
Przechodzimy teraz do klasyczno-rockowych form. Świetnie wypadł wielki powrót Kansas w postaci The Prelude Implict oraz Hollow Bones, piaty długograj Rival Sonsów. Obydwa albumy były przez pewien czas w pierwszej piętnastce, ale niestety ostatni kwartał zrobił swoje i zdeklasował je do wyróżnień. Pomimo ohydnej okładki polecam też nowy krążek Eden’s Curse zatytułowany – jakże kontrowersyjnie – Cardinal, a fani softrockowych melodii pobujają się przy Trójeczce Mekki. Miłośnicy Wielkiej Czwórki zostali obdarowani w ubiegłym roku aż trzema płytami, w tym dwa z nich można uznać za naprawdę udane – Dystopia Megadeth (Rudego wspomogli m.in. Kiko Loureiro z Angry i Chris Adler z Lamb of God) oraz For All Kings Anthrax.
W jazzie troszkę pusto, choć z radością przyjąłem Spark Hiromi Uehary oraz Unstatic Manu Katche’ego – to dobre wydawnictwa. Z ambitniejszych inicjatyw warto wspomnieć o koncercie w d-moll Daniele’a Liveraniego, którego miałem przyjemność ZRECENZOWAĆ na Blisko Kultury, a wspaniale słuchało się też wspólnego projektu Anneke Van Giersbergen oraz islandzkiego Árstíðir w postaci Verloren Verleden. Trobar de Morte ze swoim Ouroborosem przez chwilę konkurował z nowym wydawnictwem Omnii, z czego – jak już zauważyliście – ten drugi wyszedł z konfrontacji obronną ręką. Na koniec polecam zapoznać się z dwoma polskimi akcentami – Ascension Blindead oraz wcale-nie-takim Wstydem Kultu.
Kolejny przegląd mojej muzycznej warowni uważam za zamknięty! Zapytacie, gdzie nowa Metallica, Opeth, Marillion, czy Dream Theater? Nie ma. Na tę imprezę wpuściłem tylko VIP’ów! Żartuję, oczywiście. Każdy z nas ma artystów, z którymi jest blisko i nawet – pomimo wiadra słownych pomyj, krążących po Internecie – będziemy ich cenić. I to jest naprawdę super, że każda z wyżej wspomnianych grup ma ogromną bazę wiernych fanów. Jednak w tym wszystkim ważna jest jedna rzecz – szanujmy siebie, swoje upodobania, ale uczmy się też konstruktywnej dyskusji. Sądzę, że o gustach powinno się – a niekiedy nawet trzeba – rozmawiać, ale nie wszyscy potrafią otworzyć się na alternatywny punkt widzenia. Dzięki takim konfrontacjom polubiłem wielu artystów, do których jeszcze dziesięć lat temu nawet bym nie podszedł. Rozmawiajmy – nie kłóćmy się, krytykujmy – nie obrażajmy siebie nawzajem, ale przede wszystkim nie poróżniajmy się. Tego właśnie, nie tylko na płaszczyźnie muzycznej, życzę Wam w Nowym Ro(c)ku.
Zawsze Blisko Kultury, Łukasz „Geralt” Jakubiak
*Mariusz zaśpiewał kilka partii w utworze tytułowym.
**muzyk przed założeniem Devin Townsend Project zmagał się z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu.
***uwaga rzecz jasna skierowana w stronę The Astonishing Dream Theater – zdrowej uszczypliwości nigdy za wiele.
****Od dwóch lat muzyk walczy z tętniakiem.