Jak co roku przedstawiam Wam moje podsumowanie roku w muzyce, tym razem dość późno, ale wreszcie jest. Życzę oczywiście wszystkiego dobrego czytelnikom ProgRock.org.pl i wszystkim pozostałym w Nowym Roku 2017.
Na wstępie jednak muszę jeszcze coś zaznaczyć, bo był to chyba pierwszy rok jaki pamiętam, w którym pożegnaliśmy tak wielu wspaniałych artystów (nie tylko muzyków). Będziemy ich jeszcze długo wspominać, ale obawiam się, że takich roczników może być coraz więcej - w końcu czas płynie nieubłaganie i nikogo nie oszczędza (poza The Rolling Stones może ;)). No ale jak to było? Szybkie wspomnienie na początku: kiedy jeszcze wielu z nas nie ochłonęło po śmierci Lemmiego w końcu grudnia 2015 oto jak grom z jasnego nieba uderzyła wiadomość o odejściu Davida Bowiego. A potem cios, dla nas w Polsce szczególnie bolesny - nagła śmierć Piotra Grudzińskiego z Riverside. Muzyka, który dla wszystkich miłośników progresywnego grania znad Wisły był niemal ikoną. Potem się posypało (kolejność już przypadkowa): Glenn Frey (The Eagles), Keith Emerson i Greg Lake (ELO, a ten drugi przecież i King Crimson), Prince, Paul Kantner (Jefferson Airplane) czy nawet George Michael, który jako jeden z niewielu potrafił zaśpiewać utwory Queen wręcz wybitnie. I wielu więcej, niestety... Oby ten rok nam dał trochę wytchnienia, zaserwował mnóstwo dobrej muzyki i pozwolił się nią cieszyć codziennie.
A teraz przechodzimy do mojego podsumowania, które w tym roku jest wyjątkowo brudne, smrodliwe i pachnące siarką. Zawsze starałem się przemycić trochę metalowych brzmień do moich rankingów, ale tym razem wyszło tego strasznie dużo. Ten rok był po prostu świetny pod względem wydawnictw cięższego kalibru. No to jedziemy!
15. Moanaa "Passage"
Zestawienie otwiera moje tegoroczne post-metalowe odkrycie i zauroczenie. Co więcej - nasze, polskie! Moanaa to kapela z Bielska-Białej, która już kilka ładnych lat działa na scenie (od 2008 roku). "Passage" to jednak dopiero drugi pełnowymiarowy krążek zespołu. Do pierwszego jeszcze się nie przekonałem, ten za to porywa mnie w całości. Kompozycje na nim często są długaśne i powolnie się rozwijają, ale taka jest w końcu idea post-metalu. Przeszło 12-minutowy "Terra Mater" wybija się na czoło jako najlepsza kompozycja, która swoją drogą strasznie kojarzy mi się pod kątem klimatu z albumem "Wavering Radiant" Isis. A to nie byle jaki komplement, wspomniany album to dla mnie wzór tego, jak post-metalowy album brzmieć powinien. Ponuro, powolnie, klimatycznie, wciągająco niczym ruchome piaski, a przy tym wszystkim bardzo szczerze i autentycznie. Tak brzmi "Passage" od Moanaa. Panowie - czapki z głów i oby więcej tak klimatycznych wydawnictw.
14. Katatonia "The Fall Of Hearts"
Od kilku krążków szwedzcy pionierzy doom metalu nie potrafili mnie przekonać do swoich muzycznych poszukiwań. Katatonia była jakby zagubiona. Nie trafił do mnie kompletnie "Dead End Kings" z 2012 roku, ani jego akustyczna wariacja wydana rok później. Totalnie nie przekonał mnie "Night Is The New Day", a ostatnim albumem jakiego z przyjemnością słuchałem był "The Great Cold Distance". Nic jednak w moim osobistym rankingu nie dorównywało "Viva Emptiness"... do czasu. Bo oto "The Fall Of Heroes" dotyka często i gęsto geniuszu tego właśnie albumu. W końcu ekipa Renksego i Nyströma poza mrocznym zawodzeniem potrafi dać czadu. Niektóre melodie z tegorocznego krążka wręcz porywają i tak jest choćby z przebojowym "Serein" czy otwierającym "Takeover". Co mnie jeszcze bardzo urzekło na "The Fall Of Heroes" to mocno Toolowe zagrywki, jakich dotychczas w Katatonii nie słyszałem. Ale to nic złego, w końcu Soen może, to dlaczego nie oni? A jeśli chcecie ten album w pigułce to polecam spróbować utworu "Serac" - wielowątkowa, rozbudowana i żonglująca klimatem kompozycja. Genialna i dla mnie najlepsza na tym bardzo dobrym wydawnictwie. Od dawna Katatonia tak często nie pojawiała się w moim odtwarzaczu.
13. Opeth "Sorceress"
Miałem i nadal mam mieszane odczucia odnośnie tego albumu. Z jednej strony Opeth to Opeth, marka sama w sobie i poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Z drugiej strony zapowiedzi przed wydaniem "czarodziejki" nakręciły mnie na coś wyjątkowego, miało być tak ciężko jak od dawna nie było. I ciężko jest, ale chyba nie tak jak niektórzy oczekiwali (w tym i ja). Mimo wszystko "Sorceress" potrafi zaczarować. Pominę ksero-utwory typu "Will O The Wisp", czy nic nie wnoszące miniatury w stylu "Persephone" i "Persephone (Slight Return)". Polecę za to prog-metalowe petardy jak na przykład "Chrysalis" albo "The Wilde Flowers". Może nie są to jakieś kamienie milowe w historii Opeth czy generalnie muzyki progresywnej, ale słucha się tego wybornie. Dodatkowo fajnego charakteru nadaje brzmienie, które ponownie stylizowane jest na albumy z lat 70. Tęsknię za głębokim i potężnym growlem Mikaela, ale wiem, że to już nigdy nie wróci. Mimo wszystko bardzo lubię nowy Opeth, a dla każdego ich kolejnego krążka znajdę miejsce w moich rocznych podsumowaniach. Niestety z "nowych" albumów Opeth "Sorceress" wypada najsłabiej.
12. Blindead "Ascension"
Kolejna polska propozycja i kolejny ciężki orzech do zgryzienia dla mnie. Długo nie mogłem się do tego albumu przyzwyczaić, bo i sporo zmian w muzyce Blindead na tym krążku nastąpiło. Patryka Zwolińskiego na wokalu zastąpił Piotr Pieza i do tej zmiany najdłużej nie mogłem się przekonać. Ale w końcu również to zatrybiło w moich uszach. Kolejną zmianą jest sam ciężar gatunkowy muzyki - choć wiele wskazywało na to, że Blindead będzie "spuszczać z tonu" to nie myślałem, że aż tak. O metalowym łojeniu w stylu tego z "Affliction XXIX II MXMVI" nie ma tutaj mowy, jest za to nieco spokojniejsza kontynuacja klimatu z "Absence". Czyli taki metal bardzo mocno przytulający się z post rockiem. Generalnie "Ascension" w całości chłonie się bardzo przyjemnie, a jeśli jakieś utwory miałbym wyróżnić to na pewno piękny "Wastelands". Podkreślić muszę też, że to już kolejny album Blindead, który urzeka mnie oprawą graficzną - digipack prezentuje się cudownie i radość sprawia mi samo jego oglądanie. Warto więc zaopatrzyć się w "Ascension" nie tylko (choć głównie) z uwagi na muzykę.
11. Rotting Christ "Rituals"
Na wstępie napisałem, że w tegorocznym zestawieniu dużo jest brudu, smrodu i piekielnej siarki. Ale tak mocnego grania się chyba nie spodziewaliście (choć to jeszcze nie koniec). Rotting Christ po prostu przejechał się po wszystkich, nie biorąc jeńców. Potężna dawka brutalnego i klimatycznego grania, nasyconego okultyzmem, klimatem oraz jakimś dziwnie uzależniającym jadem. Grecka ekipa, choć waląca po garach niemal 30 lat (!!!), pierwszy raz tak mnie urzekła. A to już dwunasty w ich dyskografii album! "Rituals" nie wypadał z mojego odtwarzacza wiele dni i nocy, a szarżujące riffy i blasty w takich choćby "In Nomine Dei Nostri" czy "Tou Thanatou" zachwycają mnie wciąż niezmiennie. Ten album to piekielnie dobra dawka przebojowego black metalu z industrializującym, etnicznym i nawet nieco progresywnym zacięciem.
10. Thy Worshiper "Klechdy"
Znowu mrocznie, piekielnie i śmierdzi siarą. Ale tym razem (ponownie) z naszego podwórka. Thy Worshiper po bardzo udanym "Czarna Dzika Czerwień" i nieco mniej udanym "Ozimina" powraca z podwójnym krążkiem "Klechdy". Co tu dużo mówić - takiego psychotycznego klimatu w muzyce dawno nie słyszeliście, wierzcie mi! Wrocławska ekipa z powodzeniem łączy black metal z folkiem, damskie wokale z wściekłym growlem, poetyckie teksty z wypluwanymi przez zęby przekleństwami. Całość spina pogańska i mroczna aura. Ta na pozór szalona mieszanka stylów doskonale się sprawdza i daje wiele możliwości, czego rezultatem są bardzo zróżnicowane kompozycje. Kontrast między instrumentalną miniaturką w postaci „Post coitum”, wściekle pędzącą „Marzanną, a rozbudowaną do monumentalnych rozmiarów suitą „Wschody” jest spory. Ale opus magnum albumu to dwie kompozycje z drugiego krążka - „Dziady” oraz „Anielski Orszak”. Duszna atmosfera i szaleństwo tego krążka potrafią zahipnotyzować, więc uważajcie. Ale dajcie temu szansę!
9. Schammasch "Triangle"
To jest naprawdę długi i naprawdę dobry album. Wpadłem na niego przypadkowo, podróżując sobie po YouTube natrafiłem na intrygującą i bardzo ładną okładkę. Jak się okazało, ów "trójkąt" nie jest ani trochę przypadkowy, choć trochę trywialny jak na tytuł płyty. Po pierwsze w dyskografii szwajcarskiej grupy Schammasch jest to trzeci album. Po drugie "Triangle" to wydawnictwo 3-płytowe, a na każdej płycie mamy około 30 minut muzyki. Po trzecie wreszcie - każdy z krążków ukazuje zupełnie inne oblicze zespołu. Pierwszy to ukłon w stronę fanów klasycznego black metalu, który jednak potrafi bardzo zaskoczyć świeżością. Drugi, chyba najbardziej ciekawy dla progresywnego słuchacza to nowe spojrzenie na muzykę black metalową. Przełamanie standardów następuje przez wprowadzenie przestrzennych shoegaze'owych riffów, chóralnych śpiewów i psychodelicznego, trochę apokaliptycznego klimatu. Trzeci krążek to mroczne, instrumentalne ambienty, utrzymane w ciemnym nastroju dwóch pozostałych części. "Triangle" to zdecydowanie nie album dla każdego, ale jeśli się już przełamiecie i dacie mu szansę - gwarantuję wyborną muzyczną przygodę.
8. Iamthemorning "Lighthouse"
W końcu chwila wytchnienia po tych metalowych petardach, co nie? Myślę, że zespołu nie trzeba przedstawiać, bo każdy kto śledzi współczesną scenę progresywną z pewnością już na Iamthemorning natrafił. Zresztą jestem i będę wielkim orędownikiem twórczości tego rosyjskiego duetu, bo ich muzyka jest niesamowicie oryginalna i wciągająca. Minimalizm jaki w niej dominuje wcale nie przekłada się na brak atrakcyjności, wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej dodaje całości uroku. "Lighthouse" to trzeci w dorobku tej młodej formacji album, pierwszy wydany pod szyldem znaczącej wiele w progresywnym świecie wytwórni Kscope. I śmiem twierdzić, że jeszcze lepszy niż "Belighted". Zresztą - został nagrodzony tytułem progresywnego albumu roku magazynu TeamRock (czyli Progressive Music Awards, chyba najbardziej znaczące dla wyłącznie muzyki progresywnej wyróżnienia). Czy potrzeba jakiejś lepszej rekomendacji? Chyba nie. Pozycja obowiązkowa.
7. Obscure Sphinx "Epitaphs"
Wracamy do ciężkich brzmień, chociaż ciężkich to w tym wypadku nawet delikatne słowo. Oto Sfinks przybywa po raz trzeci. Zasiada mu na grzbiecie Wielebna i swoim głosem potrafi rozpruć najtwardsze umysły. Akompaniują jej ciężkie jak koparka Bagger 293 riffy, a rytmu całości nadaje transowa, hipnotyzująca sekcja. To co wyprawia się na najnowszym krążku Obscure Sphinx przechodzi wszelkie pojęcie. Świetna produkcja, rozbudowane kompozycje, porywające riffy i niesamowity wokal Wielebnej. Bardzo wszedł mi poprzedni album Warszawiaków "Void Mother", ale przyznaję, że "Epitaphs" zakatowałem jeszcze bardziej. To znaczy zakatowałem tymi dźwiękami moje głośniki. Bo tego trzeba słuchać głośno! Obskurny Sfinks jest jeszcze bardziej obskurny, jeszcze cięższy, przytłaczający, hipnotyzujący i jeszcze bardziej czarujący niż kiedykolwiek. Dla mnie – najlepszy album Warszawiaków dotychczas.
6. Haken "Affinity"
Czyżby najbardziej progresywny z albumów w moim zestawiniu? W klasycznym rozumieniu rocka progresywnego pewnie tak. Natomiast Haken nie przestaje mnie zaskakiwać, szkoda tylko, że czasami negatywnie, a czasami bardzo pozytywnie. Na szczęście "Affinity" to ten drugi rodzaj zaskoczenia, powiedziałbym nawet, że wyjątkowo pozytywnego. Nie dość, że niektóre utwory po prostu urywają... no wiecie co, to jeszcze cały album utrzymany jest w świetnej (i modnej ostatnio) konwencji retro, 80s. Nie byłoby w tym nic szczególnego gdyby nie doskonale korespondujące ze sobą: muzyka, oprawa graficzna, a nawet teksty i wygląd muzyków na scenie. Owszem - wysoką pozycję tego albumu w moim rankingu można też tłumaczyć genialnym czerwcowym koncertem Haken w Warszawie. Ale na takie kompozycje jak "1985", "The Architect" czy "The Endless Knot" nie warto kręcić nosem, bo są po prostu genialne. Zauważyłem też pewną tendencję: kiedy Dream Theater wydaje album przeraźliwie słaby (jak "Dream Theater") wtedy Haken wydaje album doskonały ("The Mountain"). Kiedy Dream Theater wydaje album, o którym lepiej w ogóle się nie wypowiadać ("The Astonishing") - Haken wydaje album bardzo dobry ("Affinity"). Strach pomyśleć co wyda Dream Theater kiedy Haken nagra album genialny - chyba krążek z szantami.
5. Ihsahn "Arktis."
Czy kogoś w ogóle dziwi obecność tego pana w moim rankingu? Jego album "Das Seelenbrechen" umiejscowiłem w 2013 roku bardzo wysoko, tym razem Ihsahn powtarza ten wynik. Ciekawe kiedy dopcha się na podium. Tak czy inaczej jestem wielkim fanem jego twórczości i chłonę jak gąbka cokolwiek wyjdzie spod jego rąk. Najnowszy "Arktis." to zdecydowanie najbardziej przystępny z krążków Ihsahna jakie kiedykolwiek wydał. W dodaktu album jest wyjątkowo różnorodny, od heavy metalowego "Until I Too Dissolve", przez pełne wdzięku "lt In the Vaults", jazzujące "Crooked Red Line" aż do... elektro-industrialnego "South Winds". Jest też ogromny ukłon w stronę starszych fanów - bombardowanie black metalowymi blastami w "Pressure" to miód na uszy dla fanów Emperor. "Arktis." to album w stylu "dla każdego coś dobrego", bo faktycznie chyba każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Mimo wszystko całość wciąż trzyma się w ryzach charakterystycznego dla Ihsahna stylu. Dla mnie to wizjoner muzyki progresywnej, jeden z garstki, którzy w tak otwarty sposób mieszają black metal z rockiem progresywnym. Jednak w przypadku Ihsahna jest to nie tylko odważne artystycznie, ale też piekielnie dobre.
4. Furia "Księżyc Milczy Luty"
Kolejna polska i kolejna mroczna propozycja. Chociaż Furia to już nie zespół black metalowy, a może nigdy takim nie był, to wciąż jest to muzyka dość ciężkiego kalibru. Grupa dowodzona przez Nihila sieje spustoszenie muzyką jedyną w swoim rodzaju, otwartą na eksperymenta, stąpającą gdzieś na granicy zdrowego rozsądku i szaleństwa. W przeciwieństwie do wściekle rozpędzonego "Nocela" sprzed 2 lat, album "Księżyc Milczy Luty" jest straszliwie pokręcony. Ale najpewniej dzięki temu potrafi w mig zahipnotyzować. Grafomańsko-poetyckie popisy Nihila zostały ograniczone, bo tekstów jest mniej i w ogóle mniej tutaj wokalu. Dominuje psychodeliczny, mroczny klimat, brzmienie też jest dość surowe. Album jednak nie pozwala się nudzić, a obecność tak znakomitych utworów jak "Ciało" czy rozpędzony "Zabieraj Łapska" sprawia, że umieściłem "Księżyc Milczy Luty" tak wysoko. I trochę też jako rekompensata - bo w 2014 zabrakło mi miejsca na "Nocel" w zestawieniu, nie znałem wtedy nawet Furii. A więc miejsce czwarte za doskonały album oraz całoksztatł twórczości. Oby Nihil i spółka utrzymali wysoki poziom, a teraz pozostaje tylko wypatrywać gdzieś koncertów!
3. Gojira "Magma"
Po doskonałym "L'Enfant Sauvage" i genialnym "The Way Of All Flesh", które wyznaczyły nowe trendy w muzyce metalowej, francuscy wirtuozi serwują album... progresywny na wskroś. "Magma" jest zdecydowanie najlżejszym albumem jaki dotychczas bracia Duplantier i spółka spłodzili, ale zarazem najbardziej emocjonalnym. Gojira swoją muzyką jeszcze mnie tak nie wzruszyła, autentycznie! Paradoksalnie zespół znany z mocnego grania ukazuje swoje najprawdziwsze "ja" na albumie o stosunkowo niskiej zawartości mocnego grania. Ale posłuchajcie sobie chociażby genialnych riffów w "Silvera", miażdżącego "The Cell", epickiego "Pray" czy psychodelicznego utworu tytułowego. Gojira zaserwowała niedługi, ale kompletny i treściwy, pełen wyrazu i emocji album. "Magma" to nowe otwarcie w historii zespołu, pewnego rodzaju rewolucja i zasłużenie jeden z najlepszych albumów tego roku.
2. Alcest "Kodama"
Kolejni Francuzi na podium! Nie znacie jeszcze Alcest? Żałujcie. Jeśli uważacie, że nie ma na świecie już zespołów, które tworzą swój własny, odrębny i bardzo oryginalny gatunek muzyki - to jesteście w błędzie. Alcest właśnie takim zespołem jest. Jego przestrzenne kompozycje łączą: post-rock, black metal, shoegaze, pop, awangardę, muzykę klasyczną - całość składa się na przejmującą, rozmarzoną, romantyczną i chwytającą za serducho muzykę. Takiego klimatu jaki potrafi stworzyć Alcest ze świecą szukać. Zresztą doczekali się łatki "blackgaze", czyli nowo-nazwanego gatunku, który zdefiniowano właśnie poprzez ich muzykę. Przyznam szczerze, że ostatnie trzy albumy francuskiego duetu (bo oficjalnie to duet, choć po prawdzie można by rzec, że projekt solowy) mnie porwały. Zresztą "Kodama" doskonale podsumowuje "Les Voyages de l'Âme" oraz "Shelter" łącząc klimat obu tych albumów. Mamy więc szybkie kompozycje jak "Oiseaux de Proie", enigmatyczne jak "Eclosion" czy porywające jak tytułowy "Kodama". Mamy po prostu genialny album!
1. David Bowie "Blackstar"
Wszystko jasne. David Bowie - ikona, legenda, kosmita, wizjoner, wzór. I "Blackstar" - album, który jest jego ostanim słowem, pożegnaniem. Bo w jaki sposób interpretować wymowny tekst i teledysk do utworu "Lazarus" wiedząc, że w kilka dni po premierze Bowie opuścił nas na zawsze? Do dziś wzrusza mnie ta myśl dogłębnie. Tak samo jak ekscytuje mnie każdy pojedynczy dźwięk genialnego tytułowego "Blackstar". Tak samo jak wywołuje uśmiech na mojej twarzy zawiadiackie "Tis a Pity She Was a Whore". Tak samo jak każdorazowo nakręca mnie psychodeliczny klimat "Sue (Or in a Season of Crime)". I tak dalej, bo na "Blackstar" nie ma słabych momentów. To jest album, który podsumowuje i w pigułce zawiera cały ten ogromny potencjał jaki posiadał w sobie David Bowie. Bezdyskusyjnie najlepszy album zeszłego roku. A pierwsze miejsce na mojej liście to przy okazji mój hołd dla genialnego i jednego z największych muzyków w historii. Dziękuje Ci Davidzie, że dzięki Tobie wielu z moich ulubionych zespołów czy artystów w ogóle zaczęło tworzyć. Za to, że byłeś dla nich inspiracją i wzorem. Niech Ci będzie dobrze tam gdzieś w kosmosie, z którego do nas przybyłeś.