Moje podsumowanie roku 2016 pod względem albumów, które ukazały się w ciągu minionych 12 miesięcy. Podsumowanie subiektywne, osobiste i bezkompromisowe. Po prostu, moje. Trzy pierwsze w zasadzie ex aequo, reszta powiedzmy, że po kolei. Mniej więcej.
Ivar Bjornson & Einar Selvik – Skuggsjá: A Piece for Mind & Mirror
Niepozorny i niesamowity, po prostu. Muzycy Enslaved i Wardruna połączyli swoje siły i stworzyli nietuzinkowy album z okazji 200-nej rocznicy powstania norweskiej konstytucji. Piękny przejaw patriotyzmu. I bardzo dobry, pełny emocji, pasjonujący album. Mieszanka muzyki folkowej i black metalu. Wciąga jak bagno, mimo że nie rozumiem ani słowa, ponieważ wokaliści śpiewają w ojczystym języku. Osobiście nie przeszkodziło mi to w odbiorze albumu z największą przyjemnością.
Crippled Black Phoenix – Bronze
Justin Greaves z ekipą nie zawodzą! Ponownie stworzyli frapujący album. Obecny skład utrzymuje się już od pewnego czasu, co pozwoliło na stworzenie dojrzałego albumu. Jest krócej niż zwykle, ale może dzięki temu powstała płyta spójna, bardziej jednolita pod względem brzmienia. Nie brakuje trąbki, chórów, gości, coveru i specyficznego klimatu. Ten zespół to dobry przykład tego co można zrobić z post rockiem, tak by… nie grać post rocka.
Pineapple Tief – Your Wilderness
Przyciąga już niesamowita okładka, uwielbiam takie obrazki! Zawartość na całe szczęście również nie rozczarowuje. Brytyjska atmosfera (aż czuć unoszącą się mgłę, żeby nie powiedzieć smog…), charakterystyczne melodie, przystępne kompozycje i ciekawe aranżacje. Bruce Soord wciąż ma pomysł na swoją kapelę. A my kolejną, świetną płytę.
Rolling Stones – Blue And Lonesome
Poza podium tylko dlatego, że mimo wszystko jest to album z cudzymi utworami. Jestem zachwycony tą płytą. Świetne kompozycje, zagrane z niesamowitą werwą i zaangażowaniem, co prawdopodobnie tylko potwierdza, że blues powinni grać ludzie z odpowiednim doświadczeniem i bagażem życiowym. Czy ktoś może ich mieć więcej niż zespół, w którym średnia wieku wynosi około 70 lat? Płyta nie tylko dla fanów Rolling Stones, ale przede wszystkim dla fanów bluesa.
Haken – Affinity
Ogromne zaskoczenie. Przede wszystkim dlatego, że na początku ten album mnie odrzucił, ale po kolejnych przesłuchaniach przekonałem się. Nie ukrywam, że pomógł w tym koncert w warszawskiej Progresji. Wracając do albumu – potężne brzmienie, zróżnicowane, bogate kompozycje, w których naprawdę dużo się dzieje. Nawiązania do lat 80. są tylko dodatkową zaletą, bo jak wiadomo, ta dekada chyba nigdy się nie znudzi, przynajmniej mi.
Sunnata – Zorya
Co za strzał! Młoda ekipa, bez dużego doświadczenia, realizuje się w gatunku, który staje się nieco oklepany, po prostu nie ma szans na sukces. A jednak. Bardzo dobry, spójny album, ciężki jak cholera. Miażdżące, masakrujące mózg brzmienie, ale na szczęście muzyka nie pozbawiona pomysłów. Na żywo również materiał wypada wybornie. Nawet bez używek, co jak powszechnie wiadomo, nie jest w tym gatunku oczywiste.
Gojira – Magma
Kolejny strzał. Podobnie jak Opeth, Francuzi zaczynają grać trochę lżej. Jednak, po pierwsze, zmiany nie są aż tak drastyczne i radykalne, po drugie „Magma” jest albumem po prostu ciekawym. Trzyma w napięciu do końca, zapewnia mnóstwo doznań i często zmienia nastrój. Jak dobry film psychologiczny, bo dopiero w tej warstwie ta płyta jest naprawdę ciężka. Same mocne riffy to nie sztuka, mimo że ten zespół opanował ją do perfekcji. Na szczęście, Gojira na swoim najnowszym albumie oferuje o wiele więcej.
Airbag – Disconnected
Chciałoby się powiedzieć, że jaki koń jest każdy widzi. Nie mniej, coś jest w tym albumie. Melodie, przestrzeń, emocje, teksty, o solówkach nawet nie wspominam, bo to co wyprawia Bjorn Riis to odrębna kategoria. I ta specyficzna, skandynawska wrażliwość. Wciąga i każe wracać do siebie. To chyba nowa miłość…
Katatonia – The Fall Of Hearts
To był dopiero dylemat! Pierwsze co stwierdziłem po osłuchaniu się z najnowszym dziełem Szwedów to „poprzedni album był lepszy”, choć chyba tylko ja tak uważam (mając na myśli „Dead End Kings”). I choć w dalszym ciągu nie jestem pewien, którą płytę wolę, uważam, że Katatonii udało się stworzyć całkiem pasjonujący i bardzo ciężki album, również pod względem klimatu. Oby nie ostatni.
Neurosis – Fires Within Fires
Z wrażenia o mało nie spadłem z krzesła! Bardzo duże zaskoczenie w warstwie brzmieniowej i aranżacyjnej. Bardzo krótka płyta, ledwo ponad 40 minut muzyki, surowe brzmienie. Utwory są dość proste i bezpośrednie, ale trafiają w sedno. Ten album to powrót do klimatu z połowy lat 90-tych. Nie spodziewałem się takiej płyty Neurosis, zwłaszcza po rozbudowanej „Honor Found In Decay”, która swoją drogą bardzo przypadła mi do gustu. Być może muzycy zapragnęli odmiany i jednoczesnego powrotu do korzeni.
Blindead – Ascension
Zmiana wokalisty to zawsze trudny moment dla zespołu. Nie mniej, Blindead zdaje się wychodzić z sytuacji obronną ręką. Ta płyta jest w pewnym sensie logicznym rozwinięciem ścieżki jaką zespół obrał już kilka lat temu. Album nie jest idealny, jest trochę nierówny, ale jak na tak poważną zmianę w składzie, panowie utrzymali poziom i klimat. Jest ciężko, mrocznie i nastrojowo, ale też bardzo przestrzennie. Profesjonalne brzmienie dopełnia całości.
Riverside – Eye Of The Soundscape
Zastanawiałem się czy w ogóle umieszczać tą płytę w zestawieniu. Zupełnie inna, z wielu powodów, nie chcę wdawać się w szczegóły, każdy wie o co chodzi. Dobrze, że ta płyta powstała, myślę, że była bardzo potrzebna i ukazałaby się tak czy inaczej (materiał został prawie ukończony przed śmiercią Piotra). Przyznam szczerze, że nie jest to moje Riverside, nie do końca jest to moja muzyka, ale po dłuższym zapoznaniu, byłem w stanie przekonać się, a nawet wciągnąć. Nie do końca rozumiem dobór utworów (albo umieśćcie wszystkie utwory instrumentalne, albo pomińcie to co już się ukazało na innych płytach), ale nie chcę tego oceniać w tym miejscu. Dobrze, że zespół w ogóle zdecydował się na ten krok.
Metallica - Hardwired... To Self-Destruct
Możecie się śmiać, możecie mnie opluć, doprawdy, nie dbam o to. Ten album nie jest idealny, niepozbawiony dłużyzn, niepotrzebnie podwójny, ale w dalszym ciągu uważam, że jest to najlepszy album zespołu od czasu tzw. „Czarnego albumu”. Nawiązania do pierwszych płyt zespołu powodują, że można śmiało powiedzieć, że Metallica ponownie się skończyła (bo jak wiadomo, pierwszy raz miał miejsce na „Kill ’Em All”). Fajnie, że panowie nagrali album dla metalowców, a nie jakieś nie wiadomo co.
Tides From Nebula – Safehaven
Częsty w tym zestawieniu przypadek – początkowo nie mogłem się przekonać, narzekałem, odkładałem, potem wracałem i kajałem się (nie, wbrew pozorom nie jest to opis jednego z moich związków). Myślę, że w instrumentalnym post-rocku już niczego nowego nie da się wymyśleć, ale można go przynajmniej grać stylowo albo nawet bardzo stylowo, tak jak robią to nasi rodacy z Tides From Nebula. A że do tego brzmi to wszystko profesjonalnie, żeby nie powiedzieć światowo, to i odbiór przyjemniejszy.