A+ A A-

Komercyjny szajs? - felieton Gabriela Koleńskiego.

felietonMój poprzedni felieton wywołał pewne komentarze (to zasadniczo dobrze), w tym część negatywnych (to już trochę gorzej), dlatego pomyślałem, że może na początku tego tekstu delikatnie sprostuję. Nie uważam się za najmądrzejszego człowieka na świecie, nie głoszę prawd objawionych, nie doznałem olśnienia (tzn. kilka razy w pewnym sensie doznałem, ale nie w kwestii duchowej, tudzież społecznej, tylko bardziej osobistej). Moje teksty należy traktować jako osobiste wynurzenia, będące moją opinią, nie definitywnym stwierdzeniem faktu. To powiedziawszy, proponuję kolejny, nie mniej kontrowersyjny temat.
Czasem zastanawiam się nad zależnością pomiędzy poziomem popularności danego zespołu a jakością i wartością jego twórczości. Czy zawsze zespoły bardzo znane, sławne i bogate grają dobrą muzykę? Czasem spotykam się ze stwierdzeniem, że nigdy, że jeśli coś jest bardzo znane to jest komercyjne i słabe, robione pod publiczkę. Tylko czy rzeczywiście tak jest? Ciężko jest podważać jakość muzyki Pink Floyd, zespołu kochanego przez miliony ludzi na całym świecie, nie dlatego, że mają tylu fanów, tylko przez obiektywne postrzeganie poziomu ich muzyki. Poziomu dla wielu nieosiągalnego, a mimo to niektóre decyzje i pomysły zespołu spotykały się z krytyką z różnych stron, czego najlepszym przykładem wydaje się być ostatnie wydawnictwo, mocno kontrowersyjne „The endless river” (ciężko jest w ogóle nazwać to płytą Pink Floyd, ale jednak logo zespołu widnieje na okładce).
Z drugiej strony, istnieją zespoły, czy nawet całe gatunki, które cieszą się popularnością, a poziom ich twórczości wydaje się być co najwyżej wątpliwy. Nie chcę przytaczać przykładu disco polo, ponieważ, choć jest on skrajny i wyrazisty, nie chcę schodzić w swoich rozważaniach aż tak nisko. Bardziej myślę o kapelach ze stylu tzw. retro rocka. Po New Rock Revolution, które chyba nadal odbija się czkawką takim zespołom jak The Killers, czy innym metalcorze (nie każdy potrafi się utrzymać tak jak Killswitch Engage), tudzież jeszcze innym numetalu (jeśli System of a Down naprawdę zmartwychwstanie, to obok Deftones będzie to drugi sensowny zespół z tego nurtu, nadal obecny na scenie) jest to kolejna moda, która przyciąga masy nowych tworów (żeby nie powiedzieć po prostu - nowotworów), które próbują swoich sił, z lepszym lub gorszym skutkiem. Przypuszczam, że podobnie jak z wymienionymi powyżej gatunkami, za jakiś czas moda przeminie i pozostaną tylko najlepsi, najbardziej oryginalni lub ci, którzy przekwalifikują się na coś bardziej uniwersalnego, bo tak zwykle się dzieje (jeśli chodzi o numetal, uważam, że tak zrobił Korn, aczkolwiek ich mariaż z muzyką elektroniczną jest dla mnie niestrawny). Czy za 10 lat będziemy mogli jeszcze usłyszeć o takich zespołach jak Graveyard, Kadavar, Blood Ceremony czy Blues Pills? Uważam, że są to dobre zespoły, ale czas i zmienne gusta publiczności bywają okrutne. Może to i dobrze, bo w pewnym sensie jest to naturalne sito, które sprawi, że przetrwają tylko najsilniejsi (albo najsprytniejsi, co niestety wcale nie musi oznaczać wysokiego poziomu artystycznego). Gatunek jako całość absolutnie nie jest zły, ale co za dużo to i świnia nie chce.
A co z zespołami mało znanymi? Czy zawsze mniejsza popularność wynika wyłącznie z czynników zewnętrznych, na które zespół, tworzący oczywiście znakomitą muzykę, nie ma żadnego wpływu? Domyślam się, że to co za chwilę napiszę nie będzie zbyt popularne, ale czasem niektóre zespoły nie stają się bardzo znane, bo są po prostu słabsze. Oczywiście nie ma jednej, ogólnej reguły obejmującej wszystko i wszystkich. W tak zwanym podziemiu funkcjonuje mnóstwo naprawdę fantastycznych kapel, które nigdy nie wypłyną na szersze wody, bo albo tego nie chcą albo tworzą rzeczy dla specyficznych słuchaczy, akceptujących swoiste ekstremum. Moim osobistym odkryciem jeśli chodzi o ciężką muzykę jest ostatnio Graves At Sea, grający coś co chyba najłatwiej nazwać sludge metalem. Ciężka, wolna, smolista muzyka, a wokalista śpiewa jakby miał w gardle silnik V12 napędzany żyletkami. Obawiam się, że nigdy nie zobaczycie ich na plakacie w Empiku, może nawet nigdy nie przyjadą do Polski (jakby ktoś coś słyszał albo organizował, to błagam, dajcie znać!), ale dla mnie jest to wspaniała muzyka, choć mało przystępna i nie dla każdego. Osobiste upodobania to już w ogóle temat rzeka, na który nie wiem czy kiedykolwiek będę miał czas i miejsce.
Czy jednak nie macie czasem wrażenia, że zespół nie stał się znany, bo po prostu nie miał na to szans? Czasem spotykam się z opiniami, dotyczącymi głównie lat 70., że „gdyby zespół X miał trochę więcej szczęścia, to podsumowania najlepszych płyt z 1973 roku mogłyby wyglądać zupełnie inaczej”. Pewnie czasem jest w tym trochę racji, ale najczęściej wszystko odbywa się na zasadzie gdybania (tak, wiem, ja wcale nie jestem lepszy). W 1970 roku w Teksasie działała prężna scena psychodeliczna. 13th Floor Elevators było jej trzonem, a taki np. Cold Sun co najwyżej jego ubogim kuzynem. Spytacie dlaczego? Posłuchajcie „Easter Everywhere”, a potem „Dark Shadows”, myślę, że sami zrozumiecie. Czy to była tylko kwestia promocji i szczęścia lub pecha? Nie sądzę.

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.