Rok 2017 był bardzo ciekawy pod względem wydawnictw muzycznych, które ukazały się na przestrzeni minionych 12 miesięcy. Myślę, że każdy znalazł wśród nowości coś ciekawego dla siebie. Poniższe zestawienie jest skrajnie subiektywne. To nie są najlepsze płyty roku, tylko moje ulubione, a to duża różnica. Nie ma tu wyłącznie rocka progresywnego. Zapraszam.
Lunatic Soul – Fractured
Nie ukrywam, że na początku ten album wybitnie mi nie podszedł. Surowy, dziwny, mocno elektroniczny, nowoczesny i porażająco depresyjny. Wiem, że autor najlepiej wie co miał na myśli, ale jakoś nie potrafię się zgodzić z Mariuszem Dudą, że te utwory mają w sobie nadzieję, mają służyć wychodzeniu z trudnych sytuacji. Początkowo album zrobił na mnie wrażenie wybitnie smutnego. Przecież fabularnie dowiadujemy się, co spowodowało, że podmiot liryczny zamknął się w sobie, a ostatecznie popełnił samobójstwo. Jednak po wielu przesłuchaniach przekonałem się do tej płyty. Z surowych kompozycji zaczęły wyłaniać się aranżacyjne smaczki, wcale nie tak zimno nowoczesne, jak wydawało mi się początkowo. W tej muzyce jest sporo ciepła schowanego pod warstwą tylko pozornie bezdusznych rytmów (część granych przecież przez „żywą perkusję”), a i w tekstach można odnaleźć pewien pierwiastek ukojenia, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to album smutny. Dla mnie idealny. A “A thousand shards of heaven” to arcydzieło.
Gov’t Mule – Revolution come…Revolution go
Warrenowi Haynesowi wciąż się chce i to bardzo. Jak nie solowy album, to kolejny krążek z macierzystą formacją. Dopóki utrzymuje taki poziom, to niech nagrywa i dwa albumy rocznie. Tym razem otrzymujemy ogromną, prawie 80-ciominutową porcję zróżnicowanego grania, oczywiście w większości opartego na bluesie, ale nie zabrakło na „Revolution…” elementów hard rocka, soulu, jazzu, rock’n’rolla i ballad. To co zaczyna być coraz bardziej charakterystyczne dla Haynesa to nostalgiczne spoglądanie w przeszłość, częste refleksje dotyczące dawnych czasów i wielokrotne wycieczki do nich w tekstach utworów. Muzyka Gov’t Mule również jest niemodna i niedzisiejsza, ale na szczęście pozbawiona archaiczności. Dla większego skonsolidowania brzmienia płyty, pewnie można byłoby pozbyć się dwóch czy trzech utworów, aczkolwiek każdy ma w sobie coś wyjątkowego.
Slowdive – Slowdive
Mistrzostwo świata w kategorii „powrót roku”. Zespół, który istniał krótko, nagrał trzy płyty: jedną dobrą, jedną genialną i jedną niezłą, po czym rozpadł się i rozpłynął na 19 lat. W 2014 roku powrócili z bardzo dobrze przyjętymi koncertami, w 2017 z rewelacyjną płytą. Lekkie, zwiewne, niezwykle klimatyczne granie z okolic tzw. shoe-gaze’u i post rocka to idealna propozycja dla wrażliwych słuchaczy lubiących nastrojowe, wzruszające kawałki i gitarowe szumy. O wspaniale zharmonizowanych damsko-męskich wokalach i zapadających w pamięci melodiach chyba nie muszę wspominać, bo to oczywiste w przypadku tej grupy. Cudowna płyta. Cieszmy się tym albumem, ponieważ następny ma być utrzymany w innym klimacie.
Queens of the Stone Age – Villains
Pop, komercha, muzyka do tańca. Jeszcze dodajmy do tego nieobyczajne zachowanie lidera zespołu podczas jednego z koncertów i już mamy wystarczającą ilość powodów by wstydzić się słuchania nowej płyty Queens of the Stone Age. Staram się jednak mieć opinie innych dotyczące mojego gustu w głębokim poważaniu, dlatego słuchałem w tym roku „Villains” z ogromną przyjemnością. Chwytliwe, rytmiczne, pomysłowe i żwawe kawałki mogą zachęcać do tańca albo wywołać czystą radość. Muzycy pozbyli się lekkiej ociężałości, która cechowała poprzedni album i wrócili do stylu znanego z ich pierwszych płyt. Dla mnie bomba.
Mark Lanegan Band – Gargoyle
Nigdy nie byłem i raczej już nie zostanę fanem Screaming Trees, lubię solowe płyty Marka Lanegana, uwielbiam wszystko co artysta stworzył razem z Isobel Campbell, ale najbardziej przypasował mi jego ostatni projekt, który funkcjonuje pod nazwą Mark Lanegan Band. W tym roku ukazała się już trzecia płyta grupy, utrzymana w podobnym stylu i nastroju co dwie poprzednie. I choć „Gargoyle” nie osiąga poziomu genialnego debiutanckiego albumu „Blues Funeral”, jest jak dla mnie wystarczająco dobry, by znaleźć się w tym zestawieniu. Nowa płyta Lanegana to kolejny zestaw utworów o mocno elektronicznym brzmieniu i dość ponurym nastroju, które jednak wciągają słuchacza i czarują swoim mrocznym urokiem. Zresztą, tylko Mark Lanegan potrafi sprawić, że chrypa brzmi tak atrakcyjnie.
Wojciech Ciuraj – Ballady bez Romansów
Zdecydowanie pierwsze miejsce w kategorii „zaskoczenie roku”. Absolutnie nie ujmuję liderowi Walfad talentu, nie chodzi o brak wiary w jego umiejętności, ale tak dojrzałej i ciekawej płyty po tak młodych muzykach chyba mało kto się spodziewał. Muzyka jeszcze bardziej progresywna niż albumy macierzystej formacji Wojtka, aranżacje bogatsze, do tego szerokie instrumentarium oraz częstsze niż kiedykolwiek nawiązania do klasyki rocka progresywnego. To wszystko podane w sposób skromny i pozbawiony pretensjonalności powoduje, że otrzymujemy muzykę wysokiej klasy, której słucha się z dziką rozkoszą.
Yesternight – The False Awakening
Środowisko, a zwłaszcza nasza progrockowa “Rodzina”, raczej nie wybaczyłoby mi braku tego albumu w zestawieniu. A poważnie, długo trzeba było czekać na debiutancką płytę Yesternight, ale efekt końcowy zdecydowanie był tego wart. Ta muzyka to, w pewnym uproszczeniu, nieco lżej podana klasyka rocka progresywnego w bardziej nowoczesnym wydaniu. Świetny klimat, proste, ale szczere teksty, ciekawe aranżacje i nieprzekombinowane pomysły to idealna recepta na album, którego doskonale słucha się od początku do końca, bez ochoty na przełączenie któregokolwiek z utworów.
Retrospective – Re:Search
Rozwój, rozwój i jeszcze raz postęp. To co mi nie pasowało na poprzednim albumie zespołu z Leszna, zostało skorygowane, za to wszystko co było dobre, zostało jeszcze bardziej rozwinięte i dopracowane. I jak tu ich nie kochać? Rozbudowane kompozycje, mocne riffy, ładne melodie i damsko-męskie wokale będące wizytówką grupy pozostały bez zmian. Tym razem muzyka Retrospective jest trochę mniej mroczna, czego oczywiście delikatnie mi brakuje, ale zespół jest bardzo konsekwentny w nadawaniu poszczególnym albumom określonego klimatu. “Re:Search” cechuje bardziej troska o przyszłość, swoją i bliskich, czasem ludzkości w ogóle. I poszukiwania, dlatego tytuł płyty jest idealny.
Converge – The Dusk in Us
Tej pozycji mało kto by się po mnie spodziewał. Dokonania Converge śledziłem bardziej uważnie w czasach płyt „You fail me” i „No heroes”, później mój kontakt z twórczością ekipy Jacoba Bannona nieco się urwał, aż do tego roku i momentu wydania „The dusk in us”. Brzmienie jest zaskakująco przejrzyste, ale nie pozbawione charakterystycznej dla Converge brutalności, bez której ten zespół nie istniałby. Połamane rytmy? Są. Charczący wokal? Obecny. Adrenalina? Jest. Trochę dusznego klimatu? Też się znajdzie. Pomysłów i energii tym bardziej nie brakuje. Chyba wrócę do płyt Converge.
The Tangent – The Slow Rust of Forgotten Machinery
Czysta przyjemność, nie mniej, nic więcej. Gdy słucham tego albumu, staram się za dużo nie myśleć, tylko zanurzyć się w tych dźwiękach. Andy Tillison to kolejny muzyk, który nie jest już najmłodszy, ale wciąż chce tworzyć coś nowego, wie co chce osiągnąć i ma zdolności oraz ludzi by dopiąć swego. I dopina kolejny raz. Mariaż rocka progresywnego, muzyki fusion, jazzu, funku, soulu i innych w bardzo klasycznie brzmiącym wydaniu odrzuci słuchaczy zakochanych w nowoczesnych dźwiękach, ale dostarczy, jak mam nadzieję, wielu miłych chwil fanom muzyki, która powstawała, gdy wielu z nas, między innymi niżej podpisanego, nie było jeszcze nawet w planach.
Mord’A’Stigmata – Hope
Pewnie kolejne spore zaskoczenie. Dla mnie również. Spotkałem się z opinią, że największe wrażenie robią na tej płycie teksty. Niezwykle szczere, głębokie, dotykają spraw i myśli niewygodnych, niepopularnych. W ogóle nie poruszają kwestii religii, dość nietypowo, jak na zespół uprawiający ciężką muzykę. Specjalnie używam słowa „ciężką”, nie „ekstremalną”, ponieważ na „Hope” trudno szukać szybkich temp i rytmicznych połamańców. To ciężka smoła, która leje się do uszu, nie kij, który wali po głowie. Bardzo ciekawa pozycja, bardzo oryginalna. Tylko nie wiem czemu wiele osób nazywa to black metalem…
Steven Wilson – To The Bone
Śmiejcie się, plujcie, używajcie sobie. Nie rusza mnie to. Za to ten album mnie poruszył, może trochę na przekór strumienia inwektyw, który w jego kierunku popłynął tuż po premierze. Po szczegóły dotyczące mojej opinii zapraszam do recenzji, która znajduje się na stronie naszego serwisu. Nie jest to album roku, nawet nie otarł się o podium, ale nie wyobrażam sobie, żeby zabrakło go w podsumowaniu.
Paradise Lost – Medusa
To co obecnie uprawia Paradise Lost pokazuje, że czasem najlepszym pomysłem i jednocześnie remedium na jego brak jest powrót do korzeni i robienie tego od czego się zaczynało, zwłaszcza jeśli robiło się to dobrze. I choć Paradise Lost są najbardziej znani z bardzo udanego zresztą łączenia hard rocka z rockiem gotyckim na, nomem omen, ikonicznych płytach z lat 90-tych – „Icon” i „Draconian Times”, nie można zapominać, że Brytyjczycy zaczynali od doom metalu. I tylko niech nikt nie narzeka, że tempa są wolne, że za dużo monotonnego growhlingu, że melodii brakuje. Przecież tak powinien brzmieć rasowy doom metal! Jeśli komuś się to nie podoba, może sobie posłuchać HIM.
Ayreon – The Source
No i znowu to zrobił! Arjen Lucassen jest niezmordowany w tworzeniu kolejnych epickich prog metalowych oper. Tym razem powrócił do swojego ulubionego świata science-fiction, w którym dosłownie zanurzył swoich bohaterów. Doborowe towarzystwo, m.in. James LaBrie (w wyjątkowej formie, chyba wiadomo z jakiego zespołu), Simone Simons (Epica), Hansi Kürsch (Blind Guardian), Tobias Sammet (Edguy, Avantasia), Tommy Karevik (Kamelot), a także nieodzowni Floor Jansen (obecnie Nightwish) i Russell Allen (Symphony X) to połowa sukcesu. Kunszt, aranżacje i pomysłowość to druga połowa. Fabuła nie jest najmocniejszą stroną tego albumu, już zdarzało się Lucassenowi pisać ciekawsze historie, bardziej trzymające w napięciu, ale strona muzyczna nie zawodzi i daje dużo satysfakcji. Inna sprawa, jak często da się wrócić do tej historii…
Mastodon – Emperor of Sand
Muzyka Mastodon nie wywołuje we mnie już takich emocji jak jeszcze kilka lat temu. Śmiem twierdzić, że zespół popełnił w swojej karierze lepsze albumy niż „Emperor of Sand”, ale gdyby więcej kapel wydało w ciągu roku płytę przynajmniej na tym poziomie, to w tych wszystkich podsumowaniach nie zmieścilibyśmy się nawet w top 100. Jestem fanem Mastodon, nic na to nie poradzę. Przy czym, nie ma się czego wstydzić, bo otrzymaliśmy zestaw bardzo dobrych utworów naszpikowanych przede wszystkim gitarowymi i wokalnymi ciekawostkami. Nienaganna produkcja jest zbyt oczywista, by o niej pisać.
Wyróżnienia:
Anathema – The Optimist
Gdybym zmienił kilka szczegółów, to właściwie mógłbym przekopiować tu tekst z opisu płyty Mastodon, bo to podobny przypadek. Bywało lepiej, jest dobrze, ale pozostaje pewien niedosyt. Chyba najbardziej cieszę się, że Anathema nagrała album dużo lepszy niż poprzedni „Distant Satellites”, który był dla mnie dużym rozczarowaniem. Nawiązania fabularne i muzyczne do „A Fine Day to Exit” cieszą, bo to mocno niedoceniany, a porządny album i w przypadku „The Optimist” może być w przyszłości podobnie. Zespołowi udało się utrzymać atmosferę znaną z ich kilku ostatnich wydawnictw. I choć nie wszystkie kompozycje porywają, a album jest troszeczkę nierówny, nie można odmówić mu stylowości oraz kilku wzruszających momentów.
Sólstafir – Berdreyminn
To jest mniej więcej ten przypadek, kiedy jest tylko dobrze, a czasem nawet bardzo dobrze, ale jednak czegoś brakuje, tego pierwiastka, który dominował zwłaszcza na „Svartir Sandar”. Tegoroczna płyta Islandczyków niepozbawiona jest transowości, brzmień, riffów, wokali i atmosfery, za które wielu fanów pokochało Sólstafir, ale osobiście nie jestem w stanie przekonać się do tego albumu w pełni. Doceniam, ale umieszczam poza zestawieniem.
Enslaved – E
Na wydanym w 2008 roku albumie „Vertebrae” Enslaved wypracowało styl, który muzycy eksplorują od tamtego momentu. Styl, który w dużym uproszczeniu można określić jako „trochę black metalu, trochę folku, trochę prog rocka, trochę Opeth i jedziemy”. I tak w kółko prawie od 10 lat. Nowy album ma w sobie wszystkie elementy obecnego oblicza Enslaved i mnie to już przestało zaskakiwać. Lubię ich styl i jeszcze mnie on nie znudził, dlatego chętnie wymienię „E” jako wyróżnienie, ale nie w głównym zestawieniu.