A+ A A-

Światowy Ro(c)k 2017 w odtwarzaczu Pana Dino

Wzorem lat poprzednich stworzyłem mój osobisty ranking najlepszych albumów minionego roku. Ale przy okazji tworzenia okazało się, że wydawnictw wartych uwagi jest znacznie więcej niż się spodziewałem, a w szczególności obrodziło nam na polskiej scenie. Dlatego też tegoroczny ranking rozbiłem na dwie piętnastki - polską i światową. Polski Top 15 możecie przeczytać tutaj: LINK, natomiast poniżej przedstawiam Wam mój światowy Top 15, w którym znalazło się także sporo ciekawostek, nie tylko z kręgu muzyki progresywnej. Ponadto opisałem na koniec jeden "album/nie-album" oraz dwa wydawnictwa, na których się mocno zawiodłem w tym roku. Znalazło się też miejsce na krótkie podsumowanie wraz ze wspomnieniem tego, na co miejsca na liście nie starczyło. Jeśli więc jesteście gotowi to zapraszam do lektury!


15. Nova Collective "The Further Side"

Na początek mojego zestawienia świeżynka tegoroczna, czyli debiut zespołu, w składzie którego debiutantów doszukiwać się nie sposób. Nova Collective to tzw. supergrupa, choć trzeba przyznać, że same nazwiska wielkiego "Wow!" pewnie nie wywołają (to jeszcze gwiazdy na miarę Portnoy'a czy Levin'a nie są), ale za to zespoły z jakich panowie się wywodzą już o czymś świadczą. Oto grupę założyli basista Dan Briggs z Between The Buried And Me oraz gitarzysta Richard Henshall z Haken. Składu dopełniają perkusista Matt Lynch znany z Cynic, oraz Pete Jones (ex-klawiszowiec Haken). Za brzmienie natomiast odpowiada Rich Mouser (producent Neal Morse czy Transatlantic). Skład więc nie byle jaki i muzyka też do takich nie należy! Jeśli pamiętacie co znudzeni nieco Dream Theater muzycy tegoż zrobili pod nazwą Liquid Tension Experiment, to wiecie czego się spodziewać po "The Further Side". Ale to też nie do końca tak, bo wspomniany projekt proponował luźną wariację instrumentalną na temat progresywnego metalu nastawioną w olbrzymiej mierze na popisy instrumentalne, a w Nova Collective o wiele więcej jest jazzu, fusion, neo-proga, improwizacji, szczypta muzyki klasycznej oraz spora dawka świetnych melodii. Słuchać tego należy w całości, choć i pojedyczne utwory, takie jak "Ripped Apart and Reassembled" sprawiają sporą frajdę. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich maniaków instrumentalnego progresywnego rocka, pewnie i jazzu, ale też miłośników popisów instrumentalnych. Bo choć zaznaczyłem, że tutaj w przeciwieństwie do LTE nie jest to priorytetem, to niektóre partie potrafią wprawić w osłupienie!

-

-


14. Amplifier "Trippin' With Dr Faustus"

Byłem, jestem i będę fanem Amplifier zawsze. Ich genialny "The Octopus" uważam za jeden z najlepszych progresywnych albumów XXI wieku, a równie mocno uwielbiam też debiutancki krążek. Ekipa dowodzona przez Sel Balamira w tym roku wydała swój pierwszy krążek pod skrzydłami własnej wytwórni Rockosmos. Czy to dobrze, czy źle - nie mnie oceniać, niemniej Amplifier współpracował już z całkiem pokaźną liczbą wydawców, z osławionym Kscope na czele. Ale widać dopiero własne wydawnictwo dało im całkowitą twórczą swobodę, której oczekiwali. Swoboda ta przejawiła się też (niestety) w oprawie graficznej, ponieważ jeśli chodzi o najbrzydszą okładkę tego roku pewnie wygraliby w cuglach. Ale smykałki do grafiki nie mieli nigdy, poza wspomnianym "The Octopus" - który ma przeraźliwie prostą i uroczą okładkę. Jednak nie o tym! Na "Trippin' With Dr Faustus" otrzymujemy solidną dawkę progresywnego, brytyjsko brzmiącego rocka. Grupa nawiązała do swoich najlepszych dokonań - mamy kroczące "Rainbow Machine", kojące "Anubis" czy mocne "Kosmos (Grooves Of Triumph)". Generalnie jeśli ktoś zna Amplifier ten wie czego się spodziewać. Są i charakterystyczne wokale, są przebojowe, wpadające w ucho riffy, są nieco psychodeliczne fragmenty, a znajdą się i ściany gitarowych przesterów jak za dawnych lat. Po dwóch nieco słabszych albumach Brytyjczycy serwują krążek, który nawiązuje do początków zespołu, oraz do jego opus magnum, czyli "Ośmiornicy". Kawał solidnej, rockowej muzyki!

-

-


13. Sons Of Apollo "Psychotic Symphony"

Czy jeśli zbierzemy w grupę takie nazwiska jak Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs, Transatlantic i in.), Billy Sheehan (Mr. Big, The Winery Dogs), Derek Sherinian (Black Country Communion, ex-Dream Theater), Ron "Bumblefoot" Thal (ex-Guns N' Roses, Art Of Anarchy) oraz Jeff Scott Soto (ex-Journey) to może wyjść z tego coś słabego? Może. Nieraz przecież zdarzało się, że potężne nazwiska zbierające się w grupę prezentowały albumy będące kserami dokonań macierzystych formacji, które nijak nie dosięgały im do pięt, a raczej miały odcinać kupony od sukcesu. Supergrupy, które wcale takie super nie są. Na szczęście nie jest tak w tym wypadku! Na "Psychotic Symphony" oczywiście usłyszymy nawiązania do wszystkiego, czego dotychczas dotykał Mike Portnoy, ale nie ma tutaj mowy o żadnym kopiowaniu Dream Theater, The Winery Dogs czy pozostałych. Można się uczepić, że krążek ten nie wnosi do progresywnego metalu nic nowego - i w sumie racja, ale nie można odmówić mu tego, że muzyka na nim jest wyjątkowo świeża, szczera i pełna mocy. Wydaje się, że każdy z obecnych muzyków dostał wolną rękę by wnieść tutaj coś od siebie i dzięki temu poza stricte prog-metalowym łojeniem otrzymujemy też sporą dawkę hard rocka, heavy metalu czy nawet metalu symfonicznego. Słucha się tego znakomicie, a ja odnoszę wrażenie, że od czasu opuszczenia DT Portnoy zwyczajnie odżył, ma możliwość grać co chce i powygłupiać się kiedy najdzie go ochota. Taki luz obecny jest na większości wydawnictw jakie po erze Dream Theater wypuszczał, również na debiucie Sons Of Apollo. I trzeba przyznać, że każdy z jego nowych projektów, w tym także ten, zjada takie "The Astonishing" na śniadanie. Wychodzi na to, że sam Mike Portnoy > całe Dream Theater.

-

-


12. Marilyn Manson "Heaven Upside Down"

Manson od kilku albumów przyzwyczaił raczej do słabego poziomu swoich wydawnictw, czasami nawet przerażająco słabego. Zapaść ta trwała bardzo długo, bo w moim odczuciu zaczęła się już w okresie "Eat Me, Drink Me", ale nie o tym mam tutaj pisać. "Heaven Upside Down" kazał na siebie długo czekać, zmieniały się daty premiery, zmieniał się nawet tytuł albumu, ale w końcu krążek się pojawił. I sprawił recenzentom nie lada trudności. Jedni idąc w zaparte wzorem lat poprzednich zrugali go, inni z kolei okrzyknęli wielkim powrotem do korzeni. Ja nie zaliczam się ani do jednych, ani do drugich. Uważam, że tegoroczne wydawnictwo to zdecydowanie najlepsze co Manson wypuścił w ostatniej dekadzie, ale krążek ten nie umywa się nawet do jego najlepszych dokonań. Zresztą jak można próbować porównywać taki "Antichrist Superstar", kiedy Manson był wściekłym dwudziestoparolatkiem, z albumem wydanym mając niemal 50-tkę na karku. Perspektywa i postrzeganie świata z pewnością się zmieniło, zmieniła się też muzyka. Ale pewną wściekłość znowu słychać, bardziej dojrzałą i mniej bezpośrednią ("Je$u$ Cri$i$", "Revelation #12"). "Heaven Upside Down" jest też bardzo różnorodne. Piosenkowe kompozycje takie jak "Kill4Me" czy "Say10" doskonale współgrają z transowym "Saturnalia" czy industrializowanym "Tattooed In Reverse". To najlepszy album Mansona od czasu "The Golden Age of Grotesque", czyli niemal 15 lat, ale też krążek, którego słuchanie daje ogromną frajdę. Manson nie będzie już młody, wściekły i szokujący jak kiedyś, ale jeśli będzie wydawał tak dobre albumy jak "Heaven Upside Down" to wciąż stanowił będzie jeden z najważniejszych elementów mainstreamowego metalu i tego gatunku w ogóle.

-

-


11. Gary Numan "Savage (Songs from a Broken World)"

Ciekawe i pouczające są losy kariery Numana. Motto z niej krótkie: nigdy się nie poddawaj. Na przełomie lat '70 i '80 Numan uważany był za rewolucjonistę, wizjonera muzyki elektronicznej, a jego albumy zdobywały szczyty brytyjskich list sprzedaży. Stworzył podwaliny muzyki new romantic i synthpopu. A później... było tylko gorzej, aż tak źle, że niektóre z jego wydawnictw nawet nie pojawiały się na listach sprzedaży, a te którym się udało najwyżej notowane były w okolicach 50-60 miejsca. Solidny upadek zaliczył Gary Numan i trwał w nim kilka dekad! Ale ostatnio odżył, dał upust swoim industrialnym ciągotom na "Jagged", doprawiając całości ambientową elektroniką. A później... było tylko lepiej. Dobrze przyjęty "Dead Son Rising" dał jasny sygnał, że faktycznie jakiś "umarły" powstaje. Ale dopiero znakomity "Splinter (Songs From A Broken Mind)" pokazał w pełni, że Numan powrócił ze świata zapomnianych. Natomiast tegoroczny "Savage (Songs From A Broken World)" tylko w tym przekonaniu utwierdza i co więcej - jest jeszcze lepszy od poprzednika! Numan nie wstydzi się swoich muzycznych korzeni i wciąż słychać echa jego twórczości z lat '80, ale industrialny post-apokaliptyczny klimat całości to jawna inspiracja industrialnymi kapelami z lat 90-tych oraz tych współczesnych. Mam tu na myśli oczywiście Nine Inch Nails, ale to co proponuje teraz Numan spodoba się z pewnością fanom Mansona, Puscifera, Skinny Puppy, Front Line Assembly czy Killing Joke. Śmietanka industrialnego świata, a śmiało do niej wkracza także Numan ze swoją nowofalową charakterystyką. "Savage..." to jest jego najlepszy krążek od wielu, wielu lat! Prawdopodobnie aż od "I, Assassin" z 1982 roku! I dowodzi temu nie tylko sama muzyka, ale także osiągnięcie przez ten krążek wysokiego 2. miejsca na liście sprzedaży w UK.

-

-


10. Caligula's Horse "In Contact"

Od kilku lat Australia jest kopalnią progresywnych talentów i bardzo jasnym punktem na mapie współczesnego progresywnego metalu. Jednym z ważniejszych elementów składających się na ten świetlisty punkt jest Caligula's Horse. Grupa po kolejnym przemeblowaniu w składzie wydaje drugi z rzędu znakomity album, tym razem rezygnując nieco z matematycznych połamańców na rzecz chwytliwych melodii, które już wcześniej w dyskografii zespołu dawały o sobie znać. Widać Sam Vallen i Jim Grey będący trzonem Caligula's Horse zdali sobie sprawę z tego, że właśnie ta charakterystyczna melodyjność sprawia, iż ich muzyka wyróżnia się na tle konkurencji. Nie znaczy to jednak, że metalowe młócenie na "In Contact" nie dochodzi kompletnie do słowa - posłuchajcie tylko końcówki "Will's Song", a zrozumiecie o czym mowa. Niemniej aktualnie najważniejszy element Konia Kaliguli to wpadające w ucho melodie, objawiające się nie tylko w znakomitych refrenach, ale także świetnie wyśpiewanych zwrotkach czy przebojowych solówkach. Najistotniejszy dla mnie osobiście jest jednak utwór "Graves" wieńczący nowy album. Ta niespełna 16-minutowa kompozycja pokazuje w całej swej rozciągłości możliwości kompozycyjne i instrumentalne jakie drzemią w Caligula's Horse. Przepiękne solówki, płynne przejścia pomiędzy mocniejszymi i spokojniejszymi partiami, znakomita budowa utworu i nieprzewidywalność - to wszystko co charakteryzuje zarówno "Graves" jak i cały "In Contact". To dla mnie zdecydowanie najlepszy album jaki ekipa z kraju kangurów dotychczas zaprezentowała.

-

-


9. Leprous "Malina"

Kiedyś musi przyjść spadek formy, ale w przypadku Leprous jeszcze nie teraz. Bo choć delikatnie mnie "Malina" rozczarowała, a to dlatego, że poszła w bardziej piosenkowym kierunku, to grupa Einara Solberga poniżej wysokiego poziomu jeszcze nigdy nie zeszła. W 2013 umieściłem "Coal" na trzecim miejscu mojego podsumowania, w 2015 "The Congregation" ogłosiłem najlepszym albumem roku. Dlaczego więc teraz dopiero 9. miejsce? Bo konkurencja była mocna, a i pojawił się w przypadku "Maliny" ten delikatny posmak zawodu. Spodziewałem się, że po tak fantastycznym albumie jak poprzedni trudno będzie przeskoczyć wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nie ma więc w tym aspekcie zaskoczenia, ale zaskoczyła mnie za to lekkość nowego albumu Norwegów. Słucha się "Maliny" wybornie, bo brzmieniowo ten krążek robi niesamowitą robotę, ale trochę brakuje magii i mocy jaką miały dwa poprzednie wydawnictwa. Wciąż kompozycje Leprous są bardzo charakterystyczne, połamańce gitarowe weszły na kolejny, jeszcze wyższy poziom, a wokalizy Einara potrafią tkwić w głowie jeszcze na długo po przesłuchaniu albumu. W sumie nie przypominam sobie, by Leprous miał wcześniej utwory tak mocno wpadającego w ucho, bo właściwie zanucenie sobie "From The Flame" czy "Stuck" nie stanowi żadnego problemu. Chwytliwość tego materiału aż nie pasuje do Leprous, ale chyba takiego albumu im trzeba było, by w końcu zaczęli wyprzedawać samodzielnie sale na koncertach. Urósł Leprous od czasu kiedy go poznałem, ale urósł fantastycznie i choć "Malina" spełniła moje oczekiwania w jakichś 90% to wciąż jest albumem bardzo, bardzo dobrym! I do "Mirage", "Coma" czy "The Weight Of Disaster" z pewnością będę bardzo często wracał.

-

-


8. Au-Dessus "End Of Chapter"

Wysyp post-black metalowych zespołów trwa w najlepsze, a tym bardziej cieszy fakt, że za takim obrotem spraw w znakomitym stopniu stoi sukces naszych rodaków z Mgły, którzy konsekwentnie zdobywają kolejnych słuchaczy i to nie tylko wśród fanów black metalu. Podobną etykietką, tj. "post-black metalu" oznacza się litewski zespół Au-Dessus. I choć grupa, na wzór Mgły, występuje na koncertach zakapturzona, to nazwanie jej kolejnym Jej klonem byłoby znacznym uproszczeniem, czy wręcz pewną obrazą. Trzymając się wspomnianej etykiety należy jasno stwierdzić, że Litwini oferują muzykę, która w większym stopniu stawia na "post" aniżeli na "black". Dla potwierdzenia na "End Of Chapter" nie brakuje post metalowych, przedłużających się, ale znakomicie budujących klimat zwolnień. Owszem obecna jest też gdzieniegdzie chaotyczna kanonada blastów i riffów charakterystyczna dla black metalu, ale ograniczenie opisu tej płyty wyłącznie do powyższego było by nadużyciem. Znakomite, psychodeliczne riffy z "XI" czy wieńczące "X" post rockowe pejzaże są najlepszym przykładem na to, że Au-Dessus nie chce podążać przetartymi już szlakami, ale pójść własną drogą, na której sporo jeszcze do odkrycia. Oczywiście trzeba przyznać, że grupa z pewnością inspirowała się i to w dużym stopniu dokonaniami Mgły, ale na "End Of Chapter" słychać też echa takich grup jak Austere, Woods Of Desolation, Alcest czy Deafheaven. Jeśli ktoś zna lub nawet lubi któryś z tych zespołów, w tym również Mgłę, dla tego z pewnością rekomendowałbym "End Of Chapter" - spodoba się.

-

-


7. Mastodon "Emperor Of Sand"

Po przebojowym "Once More Round The Sun" chyba nikt już nie wierzył, że Troy Sanders i spółka powrócą do stricte prog metalowego młócenia. Radiowe melodie, chwytliwe riffy i niespecjalnie długie kompozycje z wpadającymi w uszy refrenami stały się po tamtym albumie znakiem rozpoznawczym Mastodon. Najnowszy album "Emperor Of Sand" miał być i chyba jest kontynuacją tej ścieżki, choć nie jest to takie oczywiste. Bo obok "radiowych" petard w stylu "Show Yourself" natkniemy się na kilka naprawdę ciężarnych i walcowatych motywów. Posłuchajcie tylko końcowych riffów "Steambreather" czy potężnego łojenia w "Andromeda". Niepozorny z początku "Jaguar God" szybko przeistacza się w pędzącą kawalkadę riffów rodem z czasów "Blood Mountain". Zaskakujące jak sprytnie panom z Mastodon udało się na tegorocznym albumie połączyć swoją muzyczną przeszłość z teraźniejszością, a co więcej, i jest to jeszcze bardziej intrygujące - panowie śmiało spoglądają w przyszłość, przemycając do swoich kompozycji długo nieobecną elektronikę ("Clandestiny"). I przez to chociażby mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że jest to najlepszy krążek Amerykanów od czasów mojego ukochanego "Crack The Skye" z 2009 roku. Ponadto słuchanie tego krążka sprawi niesamowitą frajdę każdemu, kto Mastodona już kiedyś polubił, czyli także mnie. Ot choćby z tego powodu "Emperor Of Sand" zasługuje na wysokie miejsce w moim osobistym zestawieniu. Swoją drogą album niedawno został uznany przez Metal Hammer za najlepszy metalowy album roku 2017, a "Steambreather" za najlepszy utwór. Myślę, że worek z nagrodami dopiero się rozwiązał, bo nie ulega wątpliwości, że Mastodon to także zespół z olbrzymim potencjałem komercyjnym, więc z pewnością kilka wyróżnień za "Emperor Of Sand" jeszcze do ich rąk wpadnie.

-

-


6. Thot "FLEUVE"

Jestem olbrzymim fanem tego belgijskiego zespołu i pewnie na zawsze nim pozostanę, bo dotychczas nie zawiodły mnie nagrania Thot ani trochę. Tegoroczny "FLEUVE" jeszcze bardziej mnie w fanowskim przekonaniu utrwala, bo krążek ten łączy post rockowy charakter ukochanego przeze mnie "Obscured By The Wind" z elektronicznym, noise'owo-industrialnym wydźwiękiem ostatniego "The City That Disappears". Czyli naturalna ewolucja, bo poza dziesiątkami singli, coverów i kolaboracji te dwa albumy to jedyne długograje Thot jak dotychczas. Tym bardziej cieszy fakt, że zespół ani trochę nie spuścił z tonu wypuszczając kolejny świetny krążek pełnowymiarowy. Głównodowodzący kapelą Grégoire Fray obrał sobie tym razem za motyw przewodni rzeki w Europie, które mają dla niego specjalne znaczenie. I tak na liście utworów znajdziemy m.in. "Vltava" (Wełtawa), "Rhein" (Ren), "Odra" (ukłon w stronę polskich fanów!) czy "Volga" (Wołga). Całość ponownie utrzymana jest w industrialno-post rockowym klimacie, dużo tutaj elektroniki, a brzmienie jest mocno cyfrowe i przesterowane. Niemniej nie brakuje mocy właściwej dla punku ("Vltava") czy psychodelicznego tonu w "Rhone". Co mi sie najbardziej podoba w "FLEUVE" to pewna dawka awangardy jaką zespół w końcu odpowiednio zaakcentował. Częściowo ma ona w sobie coś z estetyki noise, ale kiedy posłuchamy niemalże jazzowych solówek w genialnym, 13-minutowym (!) "Bosphore", to aż ciarki przechodzą po plecach. Album zbudowany jest według dobrze znanej konstrukcji: najpierw mocniej, potem spokojnie, a na finał z jeszcze większym rozmachem niż na początku. Zaznaczyć też należy, że świetnie się tego krążka słucha z uwagi na brzmienie (ponownie produkcja Magnusa Lindberga z Cult Of Luna). "Obscured By The Wind" wciąż pozostaje moim osobistym faworytem spod szyldu Thot, ale "FLEUVE" ma szansę zająć miejsce tuż za nim.

-

-


5. White Ward "Futility Report"

Druga w zestawieniu post metalowa kapela ze Wschodu - tym razem z Ukrainy. Poskładał mnie ten album na łopatki i poraził swoją mocą. White Ward to młoda kapela, ledwo co debiutująca długogrającym albumem (poprzedni "Origins" to składanka utworów z lat 2012-2015), a już w tak piorunująco dobrym stylu. Ich post black metal to nie tylko gradobicie blastów i wściekłe krzyki. Na "Futility Report" mamy równie wiele rozbujałych, jazzujących fragmentów z saksofonem w roli głównej, chwytliwych momentów z przebojowym riffowaniem i znakomitymi solówkami, oraz post rockowe pasaże gitarowe. A na zakończenie albumu jeszcze coś na wzór psychodelicznego black metalowego drum and bassu. Dzieje się tutaj tak wiele, że trudno zauważyć kiedy mijają te ledwie 40 minuty materiału! W samym choćby „Stillborn Knowledge” muzycy nie pozostawiają słuchaczowi ani chwili na złapanie oddechu – już od początku gęsto tu od riffów i blastów, a kiedy do całej tej piekielnej machiny dołącza saksofon to robi się jeszcze "przytulniej". Chłopacy nasłuchali się bardzo dużo dobrej i różnorodnej muzyki, z której potrafili wyciągnąć wiele dobrego i stworzyć coś swojego, własnego, otwierającego całkowicie nowe pokłady dla muzycznej ewolucji. Ostatnio tak mocno przywalił mi chyba Ihsahn swoim "After", zresztą przywołanie tutaj tego albumu nie jest wcale niewskazane - oba łączy eklektyzm, innowacyjność i moc. Tylko w przypadku White Ward pierwiastek progresywny został zastąpiony przebojowością i doskonale się to sprawdziło. Świetny krążek, zdecydowanie wart sprawdzenia, także przez osoby od black metalu stroniące. Szkoda tylko, że koncert w Poznaniu (wraz z ROSK) był bardzo nieudany, niemniej nie zepsuło to mojej opinii o "Futility Report".

-

-


4. Voyager "Ghost Mile"

I znowu oni... Jak ci Australijczycy to robią?! Mając o 10 mln mniej mieszkańców niż Polska wypuszczają w świat co rusz kolejną znakomitą kapelę progresywną. Mamy już Karnivool, Dead Letter Circus, Caligula's Horse (również obecni w zestawieniu), Sleepmakeswaves czy Twelve Foot Ninja, w końcu katalogu dopełnia Voyager. A przecież to wcale nie takie młode kapele, kolejni utalentowani ustawiają się już do tej kolejki. Najnowszy album "Podróżników" to wysokooktanowa mieszanka nowoczesnego progresywnego metalu, djentu, trochę ambientu i elektroniki. Djentowe połamańce w stylu "Ascension" przeplatają się z energetycznymi numerami w stylu "Misery is only Company". Znakomicie wypadają tutaj wszyscy muzycy: od bardzo charakterystycznego wokalu, przez nisko nastrojone gitary, aż po szalejącego za garami perkusistę. Spróbujcie się w kilku utworach na bębnach skupić i zauważcie co ten gość tam wyprawia! Do całej tej wybuchowej (już) mieszanki dorzućcie sobie jeszcze znakomite melodie refrenów i oto maluje się przed Wami w całej okazałości "Ghost Mile". Całość jest dodatkowo znakomicie wyprodukowana, tylko posłuchajcie na dobrych głośnikach czy słuchawkach "The Fragile Serene" albo tytułowego utworu. No cóż, Voyager kojarzyłem dotychczas bardzo powierzchownie, ale po tym albumie przeorałem calutką dyskografię i już sam wiem ile dobrego straciłem nie sprawdzając jej wcześniej. Dlatego poszukujcie! A pamiętacie może jedno z moich poprzednich rocznych podsumowań, gdzie wysoko umieściłem album VOLA "Inmazes"? "Ghost Mile" jest dla mnie czymś równie zaskakującym. Jest porywającym, oszałamiającym i wybitnym dziełem, do którego z pewnością wielokrotnie będę wracał.

-

-


3. Ulver "The Assasination Of Julius Cesar"

Istnieją na świecie zespoły, które trzymają się swojego stylu jak rzep psiego ogona. Istnieją też zespoły, w których następuje powolna ewolucja, lub nawet nagły przeskok, ale w ramach mniej/więcej jednego gatunku. Zdarzają się też nieco bardziej gwałtowne wolty stylistyczne. No a potem jest jeszcze Ulver. To zespół, który zaczynał jako black metalowy, grywał jako twór folkowy, prezentował albumy ambientowe, a jego najnowsze wydawnictwo to utrzymana w stylu Depeche Mode płyta elektro-popowa. Ale jakiż to jest elektro-pop! Ulver co by nie nagrał nie schodzi poniżej przynajmniej dobrego poziomu, wybitne zjawisko na skalę światową. Przyznaję bez bicia, że fanem Depeche Mode jednak nie jestem i pewnie już nigdy nie zostanę, bo próbowałem bezskutecznie. Lecz "The Assasination Of Julius Cesar", który jest do bólu "depeszowy", łykam i przepuszczam przez membrany głośników czy słuchawek wybitnie często. Przepiekne melodie i świetnie zrobione wokale (trochę mi się kojarzą z nieodżałowanym Pure Reason Revolution, a najlepszym tego przykładem "Rolling Stone"), do tego bardzo klimatyczny nastrój. To wszystko charakteryzuje ten album. Co więcej: po jedno- czy dwukrotnym przesłuchaniu niektóre fragmenty nuci się pod nosem bez przerwy. Tak miałem na przykład z "So Falls The World", które potrafię sobie zacząć nucić wstając rano (nie bierzcie tego na poważnie, ale w sumie... w poniedziałek rano "So Falls The World" brzmi jakoś proroczo). Dodatkowo wysoką ocenę tego albumu utwierdził we mnie doskonały koncert we wrocławskim A2, dopełniony wspaniałymi wizualizacjami. Ale dość tu rozpisywania się, zabierajcie się za "Zabójstwo Juliusza Cezara" jak najprędzej, bo omija Was wspaniała muzyczna przygoda!

-

-


2. Soen "Lykaia"

Tym albumem Soen wreszcie zamknął usta malkontentom twierdzącym, że to tylko chwilowy projekt znanych muzyków, którzy chcieliby pograć sobie muzykę na wzór Tool. Faktycznie "Cognitive" jasno ukazywało fascynacje amerykańskim pierwowzorem, ale już "Tellurian" pokazywał, że Soen to poważny, posiadający własną charakterystykę zespół. Wciąż jednak niektórzy kręcili nosem, aż do teraz, kiedy w lutym 2017 roku światło dzienne ujrzała "Lykaia" - i usta maruderów wreszcie zostały zamknięte. Soen tworzy swój własny unikalny klimat, balansujący gdzieś w przestrzeni między Opeth, Porcupine Tree, Tool, Katatonią czy TesseracT, ale na tegorocznym albumie pokazuje jasno i wyraźnie, że wspomniani to tylko inspiracje do tworzenia ich własnej, niepowtarzalnej atmosfery. Olbrzymia w tym zasługa nowego gitarzysty grupy Marcusa Jidell'a, który swoją grą wniósł do muzyki Soen ogrom nowych form. Są więc i jazzujące solówki w "Lucidity", i połamańce gitarowe w "Opal" czy "Sectarian", i pełne nastroju, psychodeliczne jęki w "Jinn". Za serce chwytają też przepiękne ballady, takie jak wspomniane "Lucidity", czy jeszcze lepsze "Paragon" (posłuchajcie tylko tego podniosłego refrenu i znakomitych solówek!). Grupa nie odcina się od swoich wcześniejszych nagrań, wciąż mamy dość mroczny klimat poprzedników, a warstwa liryczna podobnie jak wcześniej traktuje o poważnych, mocno filozoficznych tematach. Jednak teraz dużo ważniejsza jest atmosfera, aniżeli matematyczne połamańce. Wydaje mi się też, że "Lykaia" powinna być albumem, od którego zacząć powinny osoby, które Soen nie znają. Bo ten krążek sprawia, że inaczej patrzy się także na poprzednie dwa wydawnictwa. "Lykaia" jest powodem, przez który mogę śmiało stwierdzić, że Soen to aktualnie jeden z najlepszych progresywnych zespołów na świecie.

-

-


1. Pain Of Salvation "In The Passing Light Of Day"

Kiedy gdzieś w okolicach 2003 czy 2004 roku zasłuchiwałem się w "Remedy Lane" nie miałem jeszcze pojęcia jak wiele muzyki progresywnej poznam w późniejszych latach. Nie bardzo w ogóle wiedziałem czym muzyka progresywna jest, ale pokochałem tamten krążek. Równie mocnym uwielbieniem niedługo później obdarzyłem "The Perfect Element, Part I", ale nigdy to uczucie nie wróciło jeśli chodzi o Pain Of Salvation. Aż do teraz, bo oto po 15 latach wydawania albumów dobrych ("Be"), przeciętnych ("Road Salt Two", "Falling Home") i zwyczajnie słabych ("Scarsick") Pain Of Salvation prezentuje album genialny, nawiązujący bezpośrednio do wspomnianych wydawnictw z 2000 i 2002 roku. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Meaningless" i "Reasons" nieśmiało zacząłem wierzyć w to, że wreszcie nadszedł ten moment. Dopiero jednak kiedy przesłuchałem całości z coraz bardziej wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawioną buzią to zrozumiałem, że oto wróciło Pain Of Salvation, które kocham! Pełne progresywnej mocy ("On a Tuesday"), połamanych riffów ("Full Throttle Tribe", "Reasons"), na zmianę psychotycznego i romantycznego klimatu ("The Passing Light of Day", "Silent Gold"), zadziorne i rozmarzone zarazem. Na ile jest to wynikiem nieustannych rotacji w składzie, a na ile personalnych przeżyć Daniela Gildenlöwa - tego nie wiem. Ale z całą świadomością mogę powiedzieć, że choć "Pejni" błądzili to wreszcie (przynajmniej dla mnie) powrócili, a "In The Passing Light Of Day" to najlepszy album Pain Of Salvation od czasu "Remedy Lane", czyli 15 lat! Od początku roku stawiałem ten krążek w ścisłej czołówce, choć muszę przyznać, że "Lykaia" bardzo długo zajmowała pierwsze miejsce. Co przeważyło? Troszeczkę sentyment, bo PoS to mój pierwszy i jeden z ulubionych progresywnych zespołów w ogóle, ale przede wszystkim genialny występ na Ino-Rocku, na którym utwory z "In The Passing Light Of Day" zdominowały setlistę. Zresztą niemal w równej mierze co utwory z "Remedy Lane", więc coś jest na rzeczy z porównaniem tych dwóch albumów i powrotu "do korzeni" świadomi są także muzycy Pain Of Salvation.

-

-


Poza kolejnością

Laibach "Also Sprach Zaratustra"

Postanowiłem umieścić poza kolejnością najnowsze wydawnictwo uwielbianego przeze mnie słoweńskiego Laibacha. Bo "Also Sprach Zaratustra" to album i nie-album zarazem. "Ale jak to?" - zapytacie, a ja już spieszę tłumaczyć. Jest to oczywiście nowe wydawnictwo, oficjalnie wytłoczone na krążkach CD i winylach, dostępne również w całości w sieci, zawierające nowe kompozycje itd. Ale z drugiej strony to bardziej soundtrack do przedstawienia teatralnego (zresztą pierwotnie wykorzystany w ramach przedstawienia wystawianego na deskach Anton Podbevšek Theatre w Novo Mesto, w Słowenii) lub materiał stricte koncertowy - co stwierdziłem po wrocławskim występie w listopadzie. Kontrowersyjna i nigdy nie poddająca się żadnym szufladkowaniom słoweńska legenda prezentuje tym razem album pełen grozy, strachu i mroku. Zresztą czego można by się spodziewać po dziele opartym na Nietzsche'owskim opus vitae. Laibach z powodzeniem łączy elementy muzyki symfonicznej, orkiestrowej, z industrialną elektroniką. Całość niespiesznie płynie, a każdy dźwięk zdaje się być tutaj istotny, mający swój określony czas na wybrzmienie i zaznaczenie swojej obecności. To taka muzyka wizualna, dla której ważne są zarówno dźwięki smyczków czy uderzenia bębnów, jak i odgłosy chrapania lub ostrzenia noża/miecza. A do tego wszystkiego, tym razem w roli bardziej narratora aniżeli wokalisty, występuje charakterystyczny głos Milana Frasa, głęboki i dość przerażający (jak dla mnie, czyli osoby nie mającej kompletnie talentu do języków - niemiecki tylko to wrażenie potęguje). "Also Sprach Zaratustra" to mroczne i trzymające w napięciu dzieło, ale czy nadające się do regularnego słuchania? Chyba nie, bo trudno tutaj wyróżnić jakiś utwór, trudno też wskazać "warunki" w jakich odsłuch tego dzieła nie będzie wymagał pełni skupienia. Album ten absorbuje, wymaga uwagi, odpowiedniego nastawienia i poświęcenia około godziny na jego przeżywanie. Dlatego też umieściłem go poza kolejnością, bo sam mam problemy ze słuchaniem tego cuda. Ale porażająco zabrzmiało we wrocławskim Starym Klasztorze, więc jeśli ktoś chce się przekonać o czym mówię - będzie miał kolejną okazję w marcu 2018 w Toruniu.

-

-


Zawiedli

Steven Wilson "To The Bone"

Nie wiem już ile razy podchodziłem do tego albumu i jak wiele z tych prób skończyło się dotrwaniem do końca. Ale próbowałem po wielokroć, a dotrwałem... pewnie mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Dawałem szansę temu wydawnictwu, chciałem zrozumieć dlaczego tak wiele osób mimo wszystko go broni, znajduje w nim plusy. Doszedłem do kilku wniosków, które poniżej postaram się przedstawić. Pierwszym z nich jest, że ludzie z Kscope też słyszeli ten album, może jako pierwsi zaraz po jego twórcach, czyli Wilsonie, zespole i osobach realizujących nagrania. I ten sam Kscope, który Stevena Wilsona wydaje od wielu, wielu lat, dla którego Steven Wilson jest wizytówką i koniem pociągowym, o którego istnieniu w pewnym sensie Steven Wilson stanowi - ten sam Kscope decyduje się nie wydać nowego albumu Stevena Wilsona. Wydaje go natomiast Caroline Records, które niegdyś wydawało sporo dobrej muzyki (Gong, White Zombie itd.), ale ostatnio podpisało choćby kontrakt z... 50 Cent. Mniejsza o to, sam fakt nie wydania w Kscope już o czymś świadczy, przynajmniej dla mnie. Kolejnym wnioskiem jaki wysnułem jest, że Stevena Wilsona krytykować nie wypada. Fani pójdą w zaparte, bronić go będą własną piersią, nawet świadomi (lub nie), że za kilka lat odstawią ten album w zapomnienie. Inni z kolei na siłę znajdą w nim "coś", lub po prostu obniżą sztucznie oczekiwania byle tylko nie powiedzieć o swoim idolu złego słowa. I jeszcze ostatni wniosek: Wilsona wyraźnie ciągnęło w takim kierunku, w rejony progresywnego popu - a nie progresywnego rocka, już o metalu nie wspominając. Zauważyłem to dopiero teraz, że już na "Hand.Cannot.Erase" były ów ciągot wyraźne oznaki. Czy zauważam więc jakieś plusy w "To The Bone"? Bardzo mizerne, jedynym utworem który trawię jest "Detonation". Plusem jest wysoki poziom produkcji, ale tego akurat można było być pewnym. Poza tym nie zauważam plusów tego wydawnictwa. Steven Wilson mnie zawiódł, bardzo, ale to naprawdę bardzo mocno. Gdyby wydał ten materiał pod szyldem "Projekt X", tak jak robił to w pewnym sensie z Blackfield, to pewnie nie miałbym żadnego problemu. Zrobiłbym to samo co ze wspomnianym: przesłuchał raz na luzie, odrzucił w kąt i zapomniał o ów "Projekcie X". Ale kiedy na okładce widnieje jak byk "Steven Wilson" to oczekiwania z automatu mam przeolbrzymie. A te nie zostały spełnione w najmniejszym nawet stopniu.

-

-


Anathema "The Optimist"

Za umieszczenie tutaj tego albumu pewnie również zostaną powieszone na mnie psy, ale nie będę oszukiwał sam siebie - Anathema mnie po raz drugi z rzędu zawiodła. Tym razem jednak zawód jest o tyle większy, że muzycy i wydawca od początku zapowiadali album będący kontynuacją historii opowiedzianej na bardzo lubianym przeze mnie "A Fine Day To Exit". Czyli miało być jak dawniej? Albo jeszcze lepiej - miało być połączenie starszych brzmień z tymi aktualnymi? A gdzie tam, nic z tych rzeczy! Anathema w moich oczach wydaje po raz trzeci ten sam, lub niemal ten sam krążek. Pokochałem "We're Here...", nawet polubiłem "Weather Systems", z ledwością przetrawiłem "Distant Satellites", ale tego już strawić nie dam rady. "The Optimist" jest jak pół tabliczki czekolady, posmarowane masłem czekoladowym, posypane czekoladową posypką i polane czekoladowym sosem. I popite gorącą czekoladą. Niejeden to łyknie, ale mnie na sam widok zemdli i tak też jest z nowym albumem braci Cavanagh. "The Optimist" nastawiło mnie raczej pesymistycznie co do przyszłości zespołu, którego niejedno dokonanie bardzo lubię. Jak to trafnie ujął jeden z recenzentów: Anathema wydała zaskakujący album, bo zaskakujące jest to, że częściej nudzi, niż urzeka. Mnie niestety nudzi po całości, i nie zmieni tego ani większe niż wcześniej wykorzystanie elektroniki, ani ciut lepsze i żywsze, bardziej naturalne brzmienie. Te eksperymenty nie zdadzą egzaminu kiedy nie ma się pomysłu na nowości. To jak namalowanie tego samego farbami, a potem narysowanie tego kredkami i zaś jeszcze stworzenie identycznej grafiki komputerowej. Dla mnie na "The Optimist" nie ma żadnej twórczej inicjatywy, słuchając poczułem się niemal oszukany. Kiedy drugi czy trzeci raz podchodziłem do tego albumu miałem wrazenie, że jest zrobiony na siłę, wydany "bo musimy", a nie "bo chcemy". I choć zapierać się będą bracia Cavanagh nogami i rękoma, że wcale tak nie jest, to mojego wrażenia o tym albumie nie zmieni. Bo jeśli tak faktycznie nie jest to przykro patrzeć (a raczej słuchać) jak Vincent i Daniel wpadają w twórczą jednostajność, artystyczną powtarzalność czy... ah, zwał jak zwał. A jeśli z kolei tak nie jest i faktycznie krążek ten wydany został "bo musieli", to wtedy wszyscy powinniśmy poczuć się trochę oszukani.


"Suplement"

Tak prezentuje się mój Światowy Top 15! Ale zdecydowanie jest to za mało, żeby opisać wszystko dobre co wydarzyło się w muzyce w minionym roku. To może zacznę od tej najcięższej jej odsłony, czyli metalu. Tutaj zaskoczył mnie ponownie Krimh z kolejnym solowym albumem zatytułowanym "Gedankenkarussell". Znajdziemy na nim mieszankę progresywnego metalu, death metalu i mnóstwo, naprawdę mnóstwo świetnych motywów gitarowo-perkusyjnych, którymi już wcześniej Krimh mnie oczarował. Ponadto na albumie wielu znakomitych gości, w znaczniej mierze z Polski, m.in. Rafał "Rasta" Piotrowski (Decapitated), Patryk Zwoliński (ex-Blindead, Proghma-C) czy Zofia "Wielebna" Fraś (Obscure Sphinx). W metalu mocno poszarpał mną również album Ufomammut "8". Ale ci Panowie potrafią zrobić wodę z mózgu! Piękna, psychodeliczna, transowa i mocna muzyka, która wbija w fotel i nie pozostawia obojętnym. I co warte zaznaczenia znakomicie podoba mi się na tym albumie produkcja i brzmienie, które nie zawsze w przypadku Kosmicznych Mamutów było pode mnie. Na co jeszcze warto zwrócić uwagę w tegorocznym metalu? Ano warto spojrzeć na... nie no, oczywiście, że warto POSŁUCHAĆ nowych albumów od m.in. Cradle of Filth - "Cryptoriana - The Seductiveness of Decay" - wreszcie poczułem w ich muzyce nieco tej mrocznej gotyckiej świeżości jaką emanowały starsze albumy; Paradise Lost - "Medusa", która po pierwsze znakomicie brzmi, a po drugie świetnie buduje klimat; Cavalera Conspiracy i ich "Psychosis" przypomina stare czasy dowodzonej przez braci Sepultury (i tutaj nie tylko świetna okładka nawiązuje do starych czasów, ale przede wszystkim muzyka), brutalne do granic "Forever" od Code Orange czy długo wyczekiwane "Kingdoms Disdained" od Morbid Angel.

-

-

Jak wyglądała scena progresywna? Równie ciekawie i bogato! Na pierwszy ogień wezmę nowy album Davida Maxima Micica "Who Bit The Moon". Proponowana przez tego pochodzącego z Belgradu wirtuoza gitary mieszanka progresywnego rocka, djentu i ambientu potrafi wywołać w słuchaczu wiele pozytywnych emocji. Przyrównałbym te nagrania do dokonań DispersE, Animals As Leaders czy Pliniego. Może nie jest to aż tak udany album jak "ECO", ale tegorocznego krążka z pełną przyjemnością trzeba posłuchać. Świetną i dość niespodziewaną niespodzianką był też debiut Gone Is Gone, czyli projektu Troya Sandersa (Mastodon), Troya Van Leeuwena (QOTSA), Tony Hajjara (At The Drive-In) i Mike'a Zarina. Album "Echolocation", bo o nim mowa, to mieszanka alternatywnego i progresywnego rocka, z mocno "pustynnym" (stonerowym) zabarwieniem. Połączenie możliwości tak różnych artystów zaowocowało muzyką bardzo ekspresyjną, trudną do zakwalifikowania, ale zdecydowanie intrygującą. Posłuchajcie sobie tylko jak wiele oferuje tytułowy utwór! Tym sposobem przeszedłem do sceny alternatywnej, na której brylowali m.in. Queens Of The Stone Age i ich "Villains" (niespecjalnie mnie porwało, ale bardzo przyjemnie się wciąż tego słucha), Foo Fighters z "Concrete and Gold", Chelsea Wolfe z albumem "Hiss Spun" czy piąty krążek Blackfield "V" (i bardziej zaangażowany niż poprzednio Steven Wilson, który tutaj akurat spisał się bardzo przyzwoicie). Wspomnę jeszcze o nowym albumie Primus "The Desaturating Seven", który opowiada o przygodach siedmiu goblinów, które zechciały ukraść tęczę, słońce, czy coś takiego... W każdym razie miały jakąś tego typu misję. A o misji tej postanowił opowiedzieć w dość specyficzny i charakterystyczny dla siebie sposób lider zespołu Les Claypool. Album ten jest jednym wielkim odlotem, który pozwala poczuć się na dziwnym haju bez żadnych wspomagaczy. Jeśli ktoś lubi Primus z czasów "Pork Soda" czy "Antipop" ten może mieć z nowym albumem pewien kłopot. Jeśli jednak ktoś przetrawił ostatnią "Fabrykę czekolady", ten polubi także opowiadanka o siedmiu goblinach. A jako ciekawostka - plotka głosi, że narratorem z początku krążka jest dawno nie słyszany na żadnym wydawnictwie Justin Chancellor z Tool. Szkoda tylko, że zajął się mówieniem niż grą na basie w swoim zespole.

Co przyniesie rok 2018? Prawdopodobnie nowy album od A Perfect Circle, które rusza w trasę i opublikowało już dwa nowe utwory (drugi 1 stycznia 2018). Na to czekam najbardziej! Nowe wydawnictwa zapowiedzieli też Megadeth, Muse, Voivod, prawdopodobnie The Prodigy, Godsmack, Judas Priest czy Therion. Niektóre z nich są już 100% potwierdzone i pierwsze zaczną się już w styczniu ukazywać. Pozostaje mi więc życzyć wszystkim Wam równie udanego muzycznego roku 2018 i do przeczytania na łamach ProgRock.org.pl!

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.