To już piąty przegląd mojej oficjalnej Muzycznej warowni publikowanej od początku na serwisie ProgRock.org, a po raz trzeci na Blisko Kultury. Przez te pół dekady starałem się sięgać zarówno po głośne, jak i mniej rozbuchane, ale wcale niezgorsze premiery. W zeszłym roku nie było inaczej, choć wielu artystów ogarnęła pewna tendencja – nostalgia i tęsknota za przeszłością (głównie latami osiemdziesiątymi). Chyba jeszcze nigdy dotąd syntezatory nie były tak obecne we współczesnej muzyce rozrywkowej, a dotyczy to nie tylko płaszczyzn progrockowych, w których głównie się obracam, ale też popu czy jazzu. Oczywiście wśród zalewu wydawnictw zdarzały się także pretensjonalne przestrzały (którymi nie będziemy się zajmować w tym rankingu), ale lwia część umiejętnie wykorzystywała wyżej wspomniane odniesienia. Na początek – nieco na przekór poprzednim podsumowaniom – zaczynamy od albumów, które nie załapały się do mojej piętnastki, ale zaciekle walczyły o miejsce na podium.
Możecie też zapoznać się z moimi wcześniejszymi podsumowaniami:
AD 2013
AD 2014
AD 2015
AD 2016
(nie)pominięci
Wiele zeszłorocznych ścieżek dźwiękowych aż kipiała od ukłonów w stronę lat osiemdziesiątych. Na tym polu zdecydowanie dominuje soundtrack do Blade Runner 2049, skomponowany przez duet Benjamin Wallfisch/Hans Zimmer, oraz drugiej części Johna Wicka autorstwa Tylera Batesa i Joela J. Richarda. Do przeszłości odniósł się również bardziej rdzenny aniżeli deathmetalowy Evocation II – Pantheon Eluveitie oraz MinioneodAnny Marii Jopek, na którym wokalistka, we współpracy z Gonzalem Rubalcabą, porwała słuchaczy w podróż po jazzie lat trzydziestych. A jak już jesteśmy przy podobnych nastrojach, to warto zapoznać się z albumem Dream Kingi Głyk (z udziałem Tima Garlanda, Nitaia Hershkovitsa oraz Gregory’ego Hutchinsona) oraz Humanizmem Jazzpospolitej. Hard rock w klimacie retro godnie reprezentował Walk the Earth Europe oraz debiutancki krążek chłopaków z Greta Van Fleet, From the Fires (słychać, że nieobca jest im twórczość Led Zeppelin). Energiczny powrót zaliczył też Mr. Big wraz z albumem Defying Gravity (z aktywnym udziałem Pata Torpeya, który od kilku lat walczy z chorobą Parkinsona), a fani heavy metalu powinni sięgnąć po: Apex Unleash the Archers, Prevail I Kobra and the Lotus oraz nowy krążek rodzimego Crystal Viper zatytułowany Queen of the Witches. Miłośnikom gitarowych popisów polecam Wheelhouse Grega Howe’a oraz powrót Tony’ego MacAlpine’a wraz z Death of Roses. Porządny materiał wypuścili także Szwedzi z Pain of Salvation – ich In The Passing Light of Day posiada kilka mocnych i emocjonalnych petard (z Meaningless na czele). Z progresywnych wydawnictw warto jeszcze zaznajomić się z: To the Bone Stevena Wilsona (który wydał mi się świeższy od poprzedniego Hand. Cannot. Erase.), Warpaint Vangough oraz Drift Tuesday The Sky.
W minionym roku nie zabrakło też kilku świetnych pozycji koncertowych. Triple Threat to pozycja obowiązkowa dla fanów Annihilatora. Na wydawnictwie znalazł się koncert Live at the Bang Your Head!!! Festival w formacie CD oraz DVD lub Blu-Ray oraz dodatkowy dysk audio w postaci Unplugged: The Watersound Studios Sessions. Poszkodowani nie zostali także miłośnicy Fates Warning, a w szczególności ci, którzy wolą ich pierwsze krążki z pogranicza prog & heavy. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów zawiera zapis dwóch koncertów (z festiwalów Keep it True oraz ProgPower USA) zaaranżowanych z okazji 30-lecia wydania Awaken the Guardian. Grupa wystąpiła wtedy w oryginalnym składzie (obowiązkowo z Johnem Archem na wokalu). Efektownie wydany boxset (zawierający 4 CD, DVD, Blu-Ray, Artbook, 6 pocztówek oraz plakat) to koszt zaledwie 200 zł, więc warto się za nim rozejrzeć. Polecam także sięgnąć po nieco skromniejszy album koncertowy, a mianowicie Unplugged od Klone. Francuzi odsłonili tu swoją emocjonalną osobowość i trzeba przyznać, że niektóre akustyczne aranże wybrzmiewają lepiej od ich pierwotnych wykonań – naprawdę dobra i wartościowa rzecz.
15. Natalia Kukulska – Halo tu Ziemia
Z góry uprzedzam, że najnowszy krążek Natalii Kukulskiej nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Ósmy plan sprzed trzech lat, ale wciąż okazał się na tyle udany, by otworzyć moje tegoroczne podsumowanie. Piosenkarka jeszcze odważniej niż poprzednio sięga po elektroniczne struktury (Kobieta), ale wciąż ściśle trzyma się odniesień do synthpopu czy drum’n’bassu (Hard to find, Marching band), gdzieniegdzie zaskakując rockowym pazurem (Halo tu Ziemia). Produkcja albumu to również wysoka półka. Natalia wraz ze swoim mężem, Michałem Dąbrówką, oraz Archiem Shevskym i Marcinem Górskim wypuścili materiał zakorzeniony w stylistyce lat osiemdziesiątych, ale zaadaptowany do współczesnych standardów. Halo tu Ziemia to album nośny, a przy tym pełen artystycznego sznytu – to fuzja wielu inspiracji, które w tak skondensowanej formie zyskują nową tożsamość. Natalia już po raz drugi udowodniła, że na rodzimej scenie warto jest eksperymentować.
Swoją drogą, czy tylko mi utwór tytułowy przypomina Leave Me Alone Michaela Jacksona?
14. Moonspell – 1755
Portugalczycy na swoim nowym albumie również odnoszą się do historii, choć w tym wypadku nie tyle w warstwie muzycznej, co tekstowej. 1755 wiąże się z datą jednego z najtragiczniejszych w skutkach trzęsień ziemi w historii ludzkości, które zrujnowało całą Lisbonę i pochłonęło ok. 90 tys. ofiar śmiertelnych. Dodatkowo Moonspell, by uwiarygodnić całą opowieść, postanowiło nagrać cały materiał w ich rodowitym języku. A jak to wszystko brzmi? Grupa odeszła w bardziej podniosłe formy, w których nie brakuje nawiązań do muzyki dawnej oraz starych kultur, ale wciąż na pierwszy plan wychodzi ich death/doomowa osobowość. Mięsiste riffy przeplatają się tu z chórami i bogatymi orkiestracjami, a całość tworzy bodaj najbardziej zwarty i przemyślany album w dyskografii Moonspell. Kawał porządnego metalowego grania i wartościowa lekcja historii w jednym.
13. Devil Electric – Devil Electric
Debiutancki długograj Devil Electric (dwa lata temu wypuścili EP’kę The Gods Below) to powrót do tradycji doom metalu w najlepszym możliwym wydaniu. Czuć tu zarówno ducha Black Sabbath, jak i wczesnego Candlemass, a całość dopełnia elektryzujący (dosłownie!) wokal Pieriny O’Brien. Miłośnicy niespiesznych, ciężkich gitar i brzmienia w stylu retro z miejsca odnajdą się w muzyce Australijczyków. Oczywiście zespołowi można zarzucić to, że nie odkrywa żadnych nowych horyzontów na swoim krążku, ale jest on zagrany z takim smakiem, że trudno go porzucić nawet po kilkukrotnym odsłuchu. Mam tylko nadzieję, że na kolejnych wydawnictwach zespół nie będzie powielał utartych schematów i otworzy się na nieco inne płaszczyzny muzyczne.
12. Primus – The Desaturating Seven
Primus od zawsze był skrajnie odjechany, ale trzeba przyznać, że ich dziwactwom nigdy nie brakowało muzycznej erudycji – jak dotąd nikt inny z takim powodzeniem nie zdołał połączyć funk rocka z psychodelicznymi formami. The Desaturating Seven to ich dziewiąte dzieło, które niespodziewanie okazało się rasowym albumem progrockowym – opartym na paraboli, zróżnicowanym melodycznie i rytmicznie – choć wciąż utrzymanym w szalonym tonie. Historia zawarta na krążku inspirowana jest książką dla dzieci Ula de Rico, Tęczowe gobliny, którą Les Claypool (lider formacji) czytał swoim dzieciom. I tak powstało krótkie, bowiem zaledwie 34-minutowe, wydawnictwo, będące jak dotąd najdojrzalszym osiągnięciem Primus. Mniej agresywne i trywialne, za to bardziej techniczne, chwilami skłaniające się w stronę klasyków pokroju King Crimson (z albumem Discipline na czele). Po słabiutkiej wariacji Charliego i fabryki czekolady sprzed czterech lat, grupa wróciła na właściwe tory. Primus znowu ssie* tak jak powinien.
11. Ne Obliviscaris – Urn
Po dwóch udanych EP’kach z 2015 roku (Hiraeth oraz Sarabande to Nihil) Australijczycy powrócili z trzecim albumem studyjnym. Na Urn grupa ostatecznie krystalizuje swoje brzmienie, zbiera wykorzystane dotąd pomysły i pozwala im odpowiednio wybrzmieć. Już na poprzednich wydawnictwach partie skrzypiec i czyste wokale Tima Charlesa zręcznie uzupełniały się z deathmetalowymi strukturami, ale dopiero teraz muzycy postanowili je nieco zcentralizować. Płyta jest więc przestrzenna i emocjonalna, a agresywne wejścia pojawiają się naturalnie, bez zbędnego wymuszenia (tych znacznie więcej jest na dwuczęściowym Urn). Chwilami materiał brzmi jak Still Life Opeth, a niekiedy jak Cynic z czasów Focus – Ne Obliviscaris wybrało sobie naprawdę dobre wzorce, które interpretuje na własną modłę. Zanim się obejrzymy, grupa może wejść do kanonu progresywnego death metalu.
10. HellHaven – Anywhere out of the World
Panowie z HellHaven udowodnili, że nie boją się wyzwań, jasno określają swoją gatunkową przynależność i sukcesywnie zapisują się w świadomości wielu miłośników ambitnego rocka.
(…) „Anywhere out of the World” to jedno z najlepszych polskich wydawnictw wypuszczonych w pierwszym kwartale 2017 roku. (…) Muzycy wypracowali interesujące brzmienie, które łączy w sobie elementy art rocka, rozmaitych form metalu oraz muzyki starych kultur, co okazało się bardzo nowatorskim podejściem, nie tylko na rodzimym rynku. Do tego dochodzi solidny fundament literacki w postaci poezji Baudelaire’a, uzupełniony równie ekspresywnymi grafikami. (…) Ucieczka HellHaven od gatunkowej rutyny zakończyła się powodzeniem i miejmy nadzieję, że grupa jeszcze nie raz znajdzie się poza światem. Byleby nie muzycznym.
09. Soen – Lykaia
Trzeci krążek Soen redefiniuje nieco styl grupy, która przez wielu słuchaczy była postrzegana wyłącznie jako udana wariacja w duchu twórczości Tool czy Opeth (z czym sam nie do końca się zgadzam).
(…) „Lykaia” tylko pozornie wydaje się albumem bez własnej osobowości i przy pierwszym odsłuchu może zniechęcić miłośników wcześniejszych dokonań formacji. To materiał bardziej wyciszony i skondensowany, w którym techniczne popisy schodzą na dalszy plan. (…) Świetnie wypada „zabrudzona” produkcja, za którą odpowiada nowy członek zespołu, Marcus Jidell. Taki zabieg nadał muzyce Soen bardziej naturalnego brzmienia, będąc jednocześnie kontrą dla kanciastej realizacji poprzednich krążków. (…) „Wilczy album” jest na tyle porywający, by upolować wielu nowych słuchaczy, tym razem nawet tych stricte progrockowych. (…).
08. Ayreon – The Source
Kolejna rock opera od Arjena Lucassena, która tym razem pomija wątki z The Theory of Everything (2013) i wraca do cyklu o Odwiecznych. Tak samo jak na pozostałych wydawnictwach spod szyldu Ayreon i w tym wypadku nie mogło zabraknąć imponującej obsady wokalnej, w której pojawiły się takie nazwiska jak: James Labrie, Russell Allen, Floor Jansen, Tommy Karevik, Simone Simons czy Hansi Kürsch.
(…) Lucassen wrócił do swojego uniwersum w bardzo dobrym stylu. (…) Pomimo najbardziej okazałych (jak dotąd) partii wokalnych, „The Source” okazał się albumem spójnym, trzymającym poziom poprzednich produkcji sygnowanych nazwą Ayreon. (…) W tej opowieści o dążeniu do doskonałości znajduje się jednak pewna alegoria do faktycznej rzeczywistości. Arjen to taki sympatyczny Odwieczny – tworzy i oddaje, inspiruje wielu muzyków, ale (tylko) czasami wpada w stagnację. Wśród wielu projektów napędzanych przez niekończące się pokłady weny – ot zwykła codzienność muzycznego geniusza – czasami dobrze jest powrócić do źródeł. Skromnemu Holendrowi zdecydowanie wyszło to na dobre.
07. Threshold – Legends of the Shires
Po nagłej zmianie wokalisty – Damiana Wilsona zastąpił Glynn Morgan – oraz odejściu Pete’a Mortena, Brytyjczycy nieco zaktualizowali swoją osobowość, co wyszło im zdecydowanie na dobre.
(…) W gruncie rzeczy „Legends of the Shires” nie wprowadza niczego nowego do brzmienia Threshold, ale za to odświeża pewne elementy, które od lat wartościowały ich muzykę. W utworach znowu czuć pasję, energię oraz zaangażowanie – to ogromny postęp względem wymęczonego „For The Journey” sprzed trzech lat. Duża w tym zasługa nowego frontmana, który (…) wypada lepiej od swojego poprzednika. W utworach, opartych na ostrych riffach, potrzebny był głos z rockowym ciężarem – a tego Glynnowi Morganowi odmówić nie można, podobnie jak umiejętności interpretacyjnych. (…) „Legends of the Shires” nie tyle kontynuuje wieloletnią tradycję Threshold, co eksponuje ich twórczość w najlepszym możliwym wydaniu. W muzyce Brytyjczyków ponownie zabiło serducho i miejmy nadzieję, że nie będzie to chwilowe ożywienie.
06. Brian Reitzell – American Gods OST
Jedyna ścieżka dźwiękowa w moim zestawieniu konkurowała między innymi z muzyką z Johna Wicka 2, Blade Runner 2049 oraz Thor: Ragnarok autorstwa Marka Mothersbaugha. Dlaczego zatem padło na Briana Reitzella? Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem czołówkę do serialowej odsłony Amerykańskich bogów – ukazującą uwspółcześnione panteony, skąpaną w neonowych barwach, dopełnioną motywem inspirowanym Immigrant Song Led Zeppelin – to od razu wiedziałem, że będę miał do czynienia z czymś monumentalnym. Kompozytor swobodnie porusza się po wielu płaszczyznach – nie brakuje gorzkiego bluesa (St. James Infirmary Blues), synthpopu wyjętego z końcówki lat siedemdziesiątych (Tehran 1979), interpretacji zagranych na organach Hammonda (Out of Time), powrotów do standardów jazzowych (I Put A Spell On You,) czy wreszcie ogromu odniesień do muzyki starych kultur. Soundtrack doskonale oddaje wielokulturowy charakter serialu, co rusz zaskakuje kolejnymi nawiązaniami i słucha się go wprost rewelacyjnie. Bezapelacyjnie jedno z największych osiągnięć współczesnej muzyki filmowej.
Zachęcam również do przeczytania mojej RECENZJI pierwszego sezonu Amerykańskich bogów.
05. Major Parkinson – Blackbox
Przyznam się bez bicia, że z Major Parkinson nigdy nie było mi po drodze, ale zeszłoroczny Blackbox kupił mnie z miejsca. Norwedzy już od pierwszej płyty (Major Parkinson z 2008 roku) starali się wyłamać z gatunkowej kategoryzacji, stawiając na eklektyzm i nieoczywiste inspiracje. Ale dopiero wraz z tegorocznym wydawnictwem stali się zbyt awangardowi, nawet na scenie progrockowej – i bardzo dobrze! Zaskakuje już sam rozmach Blackbox – mamy więc kobiecy chór składający się z 10 osób, pojawia się więcej instrumentów dętych i smyczkowych oraz… syntezatorów. Materiał nie trzyma się żadnych ram – partie rodem z bigbandowych orkiestr mieszają się tu z drum’n’bassowymi beatami, a te z kolei wchodzą również w otwarte interakcje z wiolonczelą czy skrzypcami (Isabel…) – istne szaleństwo! Całość dopełnia niepokojący, chwilami wręcz schizofreniczny klimat – myślę, że album doskonale wybrzmiałby w umyśle Davida Lyncha.
04. Lunatic Soul – Fractured
Mariusz Duda na piątym albumie Lunatic Soul postanowił nieco poeksperymentować z melodyką. I tak Fractured jest najbardziej melancholijnym i „piosenkowym” (o ile można to tak nazwać) krążkiem w jego twórczości, co nie oznacza, że całkowicie zrywa z oniryczną otoczką swojego projektu. Więcej tu elektroniki, sam materiał jest bardziej zróżnicowany pod kątem rytmicznym, a każda kompozycja niesie za sobą nieco inny ładunek emocjonalny. To wydawnictwo pełne przestrzeni i melodycznych detali, które odkrywa się dopiero po kilkukrotnym odsłuchu. Fractured to kolejne – po Walking on a Flashlight Beam i Love, Fear and the Time Machine Riverside – bardzo osobiste dzieło Mariusza Dudy. Dla mnie zaś to najlepszy album Lunatic Soul – trudny w odbiorze przy pierwszym kontakcie, ale odkrywający przed słuchaczem sfery rzadko kiedy odwiedzane. Zarówno te muzyczne, jak i emocjonalne.
03. Leprous – Malina
Kto powiedział, że przez cały czas należy trzymać się sprawdzonych schematów? Leprous nie stawia sobie żadnych barier stylistycznych, co doskonale słychać na ich ostatnim wydawnictwie.
(…) „Malina” to album barwny melodycznie, który rezygnuje nieco z technicznego zacięcia grupy – więcej tu emocjonalnych tonów oraz kolaży, odnoszących się do różnych konwencji, które rzecz jasna zostały potraktowane z odpowiednia erudycją. Takie rozwiązanie wyraźnie wpłynęło na przystępność materiału, ale nie znaczy to wcale, że pozbawia go walorów artystycznych. (…) Leprous wydał album kontrowersyjny, zahaczający o postgatunkowe struktury. I bardzo dobrze, bowiem muzykę progresywną powinna cechować przede wszystkim nieszablonowość. I tak też jest w przypadku nowego dzieła Trędowatych, które pomimo melodyjnej otoczki wymaga od słuchacza otwartego podejścia. Wystarczy tylko odrobinę bardziej się „wgryźć”, by wydobyć z „Maliny” satysfakcjonującą słodycz.
02. ZETA – ZETA
Zaskakująco udany debiut, który przez długi czas nie schodził z podium w moim rankingu.
(…) ZETA to brytyjski projekt założony przez Katie Jackson oraz twórców związanych na co dzień ze sceną progmetalową, Daniela Tompkinsa (TesseracT) i Paula Ortiza (Chimp Spanner). Tym razem jednak zamiast ciężkich riffów i matematycznych ewolucji, muzycy uraczyli nas synthpopowym materiałem, odnoszącym się do kanonu tego gatunku. Można więc usłyszeć tu echa Depeche Mode, A-ha, a nawet Vangelisa, ale w skondensowanym i uwspółcześnionym wydaniu. (…) Muzycy oddali ducha lat osiemdziesiątych za pośrednictwem wykorzystanych odniesień, ale pod kątem samej realizacji postawili na nowoczesne rozwiązania – ścieżki zostały odpowiednio zharmonizowane oraz poddane drobiazgowej obróbce, dzięki czemu czuć tu nowatorskie podejście. (…). Ten kolaż tradycji i nowoczesności wpływa na oryginalność debiutu ZETA.
01. Caligula’s Horse – In Contact
Po wielu świetnych wydawnictwach, wydawanych na przełomie tych kilku lat, Australia w końcu znalazła się na podium mojego podsumowania, a stało się to dzięki czwartemu albumowi Caligula’s Horse.
(…) Jim Grey został obdarzony nie tylko fantastycznym głosem, ale też talentem do wymyślania opowieści. Tym razem w warstwie lirycznej stara się odsłonić współczesną naturę sztuki, a swoje rozważania opiera na silnym społecznym wydźwięku. (…) Każda kompozycja to odrębna historia, która nakreśla problemy, z jakimi boryka się współczesny twórca. W koncepcie ujęte zostały takie kwestie jak: alkoholizm, bezdomność, selekcja wartości, edukacja kulturalna etc. Cały ten ciąg opowieści ukazuje artystę jako indywiduum, nośnik różnych wartości oraz doświadczeń, które określają go przede wszystkim jako człowieka – słabego i silnego zarazem – poszukującego zrozumienia. (…) Wejście „w kontakt” ze sztuką okazało się dla Caligula’s Horse niezwykle produktywne, bowiem można je śmiało utytułować jednym z najlepszych albumów tego roku i kamieniem milowym w ich czteropłytowej dyskografii. Grupa na „In Contact” jeszcze bardziej odeszła od matematycznych form i skoncentrowała się na melodyce – takie rozwiązanie może nasuwać skojarzenia z kanonem prog metalu lat 90. (Fates Warning, Shadow Gallery). Cała ta metamorfoza przebiegła jednak bardzo zachowawczo, bowiem Australijczycy podtrzymali swoje charakterystyczne brzmienie, ale przy okazji otworzyli się na bardziej artystyczne struktury.
No i znowu dobrnęliśmy do końca. Kolejny rok, a wraz z nim kolejna muzyczna warownia, która – tradycyjnie już – różni się od poprzednich podsumowań. Cieszy na pewno fakt, że wielu artystów w tym roku tak chętnie sięgało po gatunkowe tradycje, nie popadając przy tym w odtwórczość. Naprawdę wielką sztuką jest tak przefiltrować nawiązania, by pasowały do osobowości danego zespołu. W dzisiejszych czasach, zresztą nie tylko w kulturze, mamy tendencję do wylewania swoich pretensji na ten temat. Kiedyś było lepiej! – powie jakiś skrajny tradycjonalista. Ale, moi drodzy czytelnicy, kiedyś już nie wróci, choć miło jest od czasu do czasu cofnąć się te trzydzieści czy czterdzieści lat wstecz. Przecież nikt nam nie zabierze pierwszych krążków Genesis czy Yes, nikt nie usunie nam z pamięci A-ha czy Michaela Jacksona – pokolenia się zmieniają, ale na pewno znajdzie się na świecie ktoś, kto dalej będzie odkrywał te płaszczyzny, a nawet parafrazował je w swojej potencjalnej twórczości. Warto więc pamiętać o przeszłości, a nie tylko nią się żyć; cieszyć się z tego, co w tym momencie zyskaliśmy; otwierać się na to, czego jeszcze nie znamy – i tego właśnie, drodzy czytelnicy, życzę Wam w tym Nowym Ro(c)ku.
Zawsze Blisko Kultury
Łukasz „Geralt” Jakubiak
*) Primus sucks! – żartobliwe powiedzenie rozpowszechnione przez fanów twórczości zespołu. Tekst ma związek z anegdotką z końca lat osiemdziesiątych, w której to Les Claypool po jednym z koncertów Primus (działającym wtedy jeszcze pod nazwą Primate) na sugestie fanów, że jego grupa jest świetna, odpowiedział: Nie, ssiemy. I tak przyjęła się tradycja, by na występach grupy krzyczeć: You suck!
Z tego miejsca chciałbym też podziękować całej redakcji ProgRock.org za siedem lat bardzo produktywnej współpracy. To właśnie w tym gronie pisałem swoje pierwsze poważne, choć niedoskonałe recenzje, relacjonowałem koncerty z niemal każdego zakątka Polski, ale przede wszystkim rozwijałem swój warsztat. Dziękuję za szansę, cierpliwość, wiele ciepłych słów i masę wspomnień, których nikt mi nie zabierze. Powyższe podsumowanie to mój ostatni oficjalny tekst na ProgRocku, ale niewykluczone, że w przyszłości gościnnie coś opublikuję na łamach serwisu. Wszystkim moim kolegom życzę wytrwałości, nieskończonych pokładów weny i lekkiego pióra. Do następnego!