2013, 2014, 2015, 2016, 2017, 2018 i wreszcie 2019. Wychodzi na to, że jest to już siódme moje podsumowanie roku, które tytułuję tradycyjnie "Ro(c)k (...) w odtwarzaczu Pana Dino". Siódmy - znaczy szczęśliwy, ale czy faktycznie? Poniekąd tak, bo tym razem większego zaskoczenia na pierwszym miejscu nie ma (przynajmniej dla tych, którzy mnie znają) i zwyczajnie być go nie mogło w obliczu zaistniałych okoliczności. O tym jednak na samym końcu.
A w zestawieniu to już naprawdę niezły rollercoaster gatunkowy, który rozciąga się od skandynawskiego black metalu, aż po mongolski hard rock, od japońskiej rockowej awangardy, aż po rosyjskie spojrzenie na współczesny rock progresywny. Czyli w sumie po staremu - miszmasz, jak to u mnie. Na początek kilka albumów, dla których w głównym Top 15 miejsca nie znalazłem, a na które zdecydowanie warto zwrócić uwagę. Albumy bez numeracji, bo nawet nie wiem jak mógłbym je poukładać, za to z krótkim komentarzem każdy. Tyle tytułem wstępu - pora zaczynać! Zapraszam do lektury!
PS. Nie traktujcie też tych pozycji jakoś priorytetowo. Ułożyłem całość głównie względem tego ile danego krążka słuchałem, ale całość niech będzie dla Was pewnego rodzaju wskazówką czego moim zdaniem warto było w ubiegłym roku słuchać.
A PALE HORSE NAMED DEATH "When The World Becomes Undone"
Niby gothic/doom metal w stylu Type O Negative dawno odszedł do lamusa, to jednak wciąż zdarzają się w tym gatunku interesujące zjawiska. Jednym z nich jest właśnie "When The World Becomes Undone".
MONKEY3 "Sphere"
Choć albumowi temu daleko do mojego osobistego zespołowego opus magnum, czyli "The 5th Sun", to tegoroczone "Sphere" wciąż trzyma w tym charakterystycznym kosmiczno-pustynnym klimacie Małpiej Trójcy.
INTER ARMA "Sulphur English"
Death metal przeżywa renesans. Zespoły, takie jak Inter Arma, które pierwsze kroki stawiały w głębokich odmętach metalowego undergroundu w kilka lat wyrosły na liderów gatunku, czego nowy album jest najlepszym przykładem.
BLOOD INCANTATION "Hidden History of the Human Race"
Kolejnym przykładem death metalowego odrodzenia jest nowy album Blood Incantation. Logo grupy zawsze mnie trochę bawiło, ale kiedy usłyszałem ich najnowszy krążek, wyraźnie czyniący pokłony legendarnemu Death, już mi tak do śmiechu nie było.
RUSSIAN CIRCLES "Blood Year"
Trochę z innej bajki, tym razem post rock. Russian Circles to jedna z najważniejszych grup dla tego gatunku, która ubiegłorocznym albumem ugruntowuje swoją wysoką pozycję i udowadnia dlaczego wśród fanów cieszy się tak wielkim szacunkiem.
HEILUNG "Futha"
Transowa odpowiedź na Wardrunę, a przy okazji trochę internetowa rewelacja za sprawą zarejestrowanego występu na Castlefest 2017. I choć płyty słucha się znakomicie, to jednak wciąż zespół raczej koncertowy, z fantastycznym, eterycznym show i świetną prezencją na scenie.
KORN "Nothing"
Trzynasty pełnowymiarowy album tej kultowej już grupy okazał się w pełni powrotem do korzeni. Bo choć Korn odnotowywał wzloty i upadki na przestrzeni lat, to w końcu nagrał album, który dosięga poziomem do tych z lat 90-tych.
THE CLAYPOOL LENNON DELIRIUM "South of Reality"
Kontynuacja rozpoczętego w 2015 roku szalonego projektu Les'a Claypoola (Primus) i Sean'a Lennona. Psychodeliczne wojaże a'la Beatlesi napędzane zwariowanym primusowym basem, trochę old school, ale w jakim wydaniu!
WASTE OF SPACE ORCHESTRA "Syntheosis"
Czego można się spodziewać po kolaboracji muzyków Oranssi Pazuzu i Dark Buddha Rising? Totalnego psychodelicznego odlotu w klimatach sludge/doom metal. Ciężar, klimat i odlot - oto jak można opisać ten wyjątkowo intrygujący materiał.
WHITE WARD "Love Exchange Failure"
Trochę żałuję, że nie znalazłem miejsca dla White Ward w Top 15. Kibucuję tej ukraińskiej grupie od czasu wydania znakomitego "Futility Report", a ich najnowszy krążek nie odbiega poziomem od poprzednika, choć w kilku momentach mocno zaskakuje. Zdecydowany top w kategorii post-black metalu!
DOWNFALL OF GAIA "Ethic of Radical Finitude"
Post-metal w najlepszym wydaniu. Kolejny z albumów, dla których niestety nie znalazłem miejsca w czołówce, a który zrobił na mnie spore wrażenie. Mnóstwo tu klimatu i charakterystycznej mieszanki spokoju z chaosem, ciężaru z lekkością.
15. IAMTHEMORNING "The Bell"
Jest to czwarty pełnowymiarowy album niezwykle kreatywnego i płodnego rosyjskiego duetu, który tworzą Gleb Kolyadin (pianino i kompozycje) i Marjana Semkina (wokal i teksty). Na "The Bell" jest jednak zdecydowanie bardziej bogato niż na poprzednich wydawnictwach. Mamy i fragmenty symfoniczne, i neo-progowe, i folkowe. Mnóstwo tego, a całość jak zwykle podana w otoczne tajemniczej, zwiewnej i nieco magicznej opowieści, która wciąga jak książka. Kibicuję grupie niemal od początków jej istnienia i nie zawiodłem się jeszcze na żadnym z ich albumów. Podobnie jest z "The Bell" - spełnił moje oczekiwania, może nie zaskoczył, ale wiem, że mogę do niego wracać za każdym razem kiedy będę chciał odbyć swoistą muzyczną przygodę do krainy czarów. Iamthemorning pozostaje wciąż jednym z najciekawszych zjawisk we współczesnej muzyce progresywnej, choć... na "The Bell" chwilami bliżej im do world music spod znaku Dead Can Dance.
14. JINJER "Macro"
Mimo, że nie jest to najlepsze wydanictwo tej metalowej rewelacji z Ukrainy, to wciąż ma ono pewne miejsce w moim podsumowaniu. Album może i jest przewidywalny, może nie wnosi nic nowego, może nie kopie po dupsku tak jak poprzednie wydawnictwa - ale wciąż prezentuje wyjątkowo wysoki poziom i pozwala spokojnie zaliczać Jinjer do czołówki młodych zespołów metalowych. Wciąż na tym albumie uracza nas nieziemski wokal Tatiany, nadal imponują gitarowe riffy i rytmiczne połamańce, ale trochę ten krążek jest bezpieczny jak na tak odważny (dotychczas) zespół. Mimo wszystko ze słuchania "Macro" czerpię dużą przyjemność, a kawałki takie jak "On The Top" czy "Judgement (& Punishment)" bardzo mi podchodzą. Do tego krążek ten promują całkiem fajne klipy, chociażby do tego drugiego ze wspomnianych utworów. Jeśli jesteście ciekawi trochę więcej co o tym albumie myślę, to zapraszam do mojej recenzji, która dostępna jest na łamach ProgRock.org.pl!
13. THE HU "The Gereg"
Grupa-ciekawostka, która zrobiła niemałą karierę jeszcze zanim wydała pierwszy album. The Hu jest znakomitym dowodem tego, że żyjemy w czasach internetowych i aktualnie realia rynku muzycznego są zgoła inne niż jeszcze 20, 15 czy nawet 10 lat temu. Nie będę jednak tego tutaj roztrząsał, bo to historia na osobny (niekrótki) artykuł i dyskusję. "The Gereg" to debiutancki krążek chłopaków z Mongolii, którzy pokazali jak grać ciekawy hard rock w wyjątkowym i oryginalnym stylu. Dziwi mnie trochę nazywanie tej muzyki "mongolskim metalem", bo metalu tu specjalnie nie ma, ale za to jest spora dawka hard rocka, trochę bluesa no i oczywiście potężna domieszka mongolskiego folku, ze śpiewami gardłowymi włącznie. Jestem fanem grupy Huun Huur Tu i The Hu siłą rzeczy trafiło mnie w serduszko od tego samej strony. A że poza tym ich kawałki są bardzo chwytliwe i wpadające w ucho, trochę na modłę AC/DC, to krążek tym bardziej mi się spodobał.
12. BRING ME THE HORIZON "amo"
A w nosie mam co o tym albumie sądzą zagorzali fani metalcore. Nigdy nie słuchałem wiele Bring Me The Horizon, a znajomość z tą grupą ogranicza się w moim przypadku do albumu "Sempiternal", który swoją drogą bardzo lubię. "amo" natomiast to coś zupełnie innego - odważny romans z muzyką elektroniczną, popowe i wpadające w ucho melodie, doskonała produkcja i kilka wręcz radiowych przebojów jak "Nihilist Blues" czy "Medicine". Poza tym urzeka mnie wielowymiarowość tego materiału, która mimo wszystko nie zakłóca jego spójności. Krążka słucha się znakomicie, nieraz chce się potańczyć, albo z drugiej strony wskoczyć w mosh pit i trochę się poobijać. Sam jestem trochę zaskoczony tym, że album spodobał mi się aż tak bardzo. Zresztą - obejrzyjcie tylko teledysk do świetnego "Wonderful Life", w którym Dani Filth z Cradle Of Filth robi zakupy w supermarkecie i powiedzcie mi: czyż to nie jest piękne?
11. CULT OF LUNA "A Dawn to Fear"
Niemal kultowy w post metalowych kręgach zespół Cult Of Luna wydał w tym roku swój ósmy już album pt. "A Dawn To Fear". Krążek ten jest kwintesencją post metalu i każdy kolejny utwór na płycie tego dowodzi. Już otwierający "The Silent Man" pokazuje przytłaczające moce jakie płyną z tej muzyki, która poza dusznym, ciężkim klimatem potrafi także uwodzić i koić. Cult Of Luna to grupa, z którą miałem kiedyś mały problem, głównie przez wokal, który chwilami miał dla mnie zbyt hardcoreową manierę. Zmieniło się to po odejściu Klasa Rydberga, a obowiązki wokalne przejął Johannes Persson, którego growl brzmi bardzo podobnie do Turnera z Isis (które uwielbiam). Od tego czasu Szwedzi wydają coraz to lepsze moim zdaniem albumy, z którym ubiegłoroczny przypadł mi najbardziej do gustu i już teraz stał się moim ulubionym w całej dyskografii Cult Of Luna.
10. MISÞYRMING "Algleymi"
Za cholerę nie wiem jak ci Islandczycy to robią, ale ten niespełna 400-tysięczny naród wypluwa na świat tak wiele wysokojakościowych zespołów metalowych, że w głowie się to nie mieści. Pomyślcie sobie ile znacie zespołów metalowych np. z Bydgoszczy? A ja wśród islandzkich kapel jednym tchem wymienię Sólstafir, Zhrine, Auðn, Svartidauði czy właśnie Misþyrming. I tych ostatnich za sprawą najnowszego albumu postawiłbym chyba na piedestale grup metalowych z Krainy Ognia i Lodu. Ich bezlitosny, ale wyjątkowo klimatyczny black metal zyskał na tym krążku tak wiele głębi i 'mglistej' aury (nie chodzi mi tu wcale o pewne podobieństwa do polskiej Mgły), że stał się jedynym w swoim rodzaju. Trochę w takiej muzyce siedzę, ale ciężko mi znaleźć zespół, który brzmi tak samo jak Misþyrming na "Algleymi". Znajdą się tylko te podobne, ale podobne to za mało. "Algleymi" to wg mnie jeden z najlepszych albumów black metalowych ostatnich lat.
9. SAOR "Forgotten Paths"
Saor to jedno z moich największych odkryć w ubiegłym roku, na które natrafiłem przeglądając line-up 24. festiwalu Brutal Assault. Tym sposobem wpadł mi w słuchawki album "Forgotten Paths", który zrobił na mnie naprawdę olbrzymie wrażenie. Dawno nie słyszałem tak zgrabnego i klimatycznego połączenia black metalu z folkiem i muzyką symfoniczną. Wystarczy posłuchać ot choćby tytułowego, 11-minutowego utworu, żeby zrozumieć co mam na myśli (w nim gościnnie Neige z Alcest). Na krążek składają się wyłącznie cztery kompozycje, które zapewniają niesamowitą, magiczną wręcz podróż po "zapomnianych ścieżkach". Co więcej, formację tworzy jeden ino muzyk - Andy Marshall. Ojczyzną tego projektu jest Szkocja i kilka nawiązań do tradycyjnej szkockiej muzyki też się znajdzie. Jeśli ktoś lubi mariaż folku z metalem to powinien po ten krążek sięgnąć czym prędzej. A tych, którzy się zawahają uprzedzę, że nie jest to typ folk metalu w stylu Korpiklaani, a coś o wiele bardziej poważnego i chwytającego za serducho.
8. DEVIN TOWNSEND "Empath"
Devin to najbardziej pozytywnie szalony muzyk jakiego znam. Po odejściu z Devin Townsend Project (LOL) Devin rozpoczął prace nad kolejnym, chyba już dziesiątym solowym albumem. I tak oto światło dzienne ujrzał ubiegłoroczny "Empath", który moim zdaniem należy do najlepszych dokonań Townsend'a kiedykolwiek. Może nie jest najlepsze, bo to zawsze sprawa dyskusyjna, ale na pewno znalazło by się w czołówce. Nie ma się tutaj zresztą co rozpisywać, wystarczy posłuchać "Genesis" i ot mamy obraz całości. A potem jest tylko weselej - perkusyjne blasty przeplatają się z śmieszkowymi dźwiękami rodem z kreskówek o jednorożcach, symfoniczne chóralne śpiewy mieszają się z odgłosami z gierek komputerowych itd. Muzyka to wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju i naprawdę dalece szukać kogoś, kto nagrywa choć w małym stopniu podobne wariactwa co Devin. Jeśli ktoś Townsenda nie lubi to po odsłuchu "Empath" pewnie też nie polubi, ale dla mnie ten krążek to szczyt jego muzycznego wizjonerstwa.
7. JAMBINAI "ONDA"
Jambinai to chyba jedyny koreański zespół rockowy, jaki znam. Kiedyś zasłuchiwałem się w ich album "A Hermitage", a potem na dłuższy czas o nich zapomniałem. W tym roku, jakoś we wrześniu coś mnie tknęło i zachciałem sobie przypomnieć ten krążek. Wbiłem "Jambinai" w wyszukiwarce pewnego streamingu i ku memu zaskoczeniu grupa wydała w tym roku nowy album! Nie pozostało mi nic innego jak zacząć jednak od tej nowości. I zostałem pochłonięty. "ONDA" to genialny, orientalny post rock, zdecydowanie jeden z najlepszych post rockowych albumów, jakie w tym roku słyszałem - jeśli nie najlepszy. Chociaż to nie tak w 100% post rock, mocno awangardowy i przez wspomniane orientalizmy również nieco dla nas egzotyczny. Niemniej na "ONDA" nie ma słabych momentów, począwszy od "Sawtooth" aż po wieńczący dzieło tytułowy utwór krążek pięknie płynie, czaruje i omamia. Dzieło Jambinai to magiczna, orientalna, muzyczna przygoda, która z pewnością Was pochłonie. Dajcie jej tylko szansę.
6. SERMON "Birth of the Marvellous"
Sermon to kolejne moje odkrycie Anno Domini 2019. O grupie - jak wielu polskich słuchaczy - usłyszałem wyłącznie przy okazji ogłoszenia ich pierwszego w Polsce (i pierwszego kiedykolwiek!) koncertu na festiwalu Prog In Park. A kiedy posłuchałem kilka, potem kilkanaście razy (dziś to już pewnie w dziesiątki idzie), ich debiutanckiego albumu to zostałem stuprocentowo kupiony. "Birth of the Marvellous" prezentuje nowoczesne i ciekawe spojrzenie na progresywny metal w duchu Opeth, Tool i Katatonii. Muzyka grupy to wypadkowa tych trzech gigantów, oraz jeszcze kilkunastu innych pomniejszych inspiracji. Całość brzmi rewelacyjnie, doskonale się tego słucha z płyty, jak i na żywo. Na albumie jest wiele porywających momentów, a muzyczny poziom należy do tych najwyższych. Wspaniały krążek i wspaniały debiut - oby projekt Sermon nie okazał się tylko jednorazowym wyskokiem. Będę za to trzymał kciuki, bo stojący za nim ludzie są wyjątkowo utalentowani.
5. OPETH "In Cauda Venenum"
Kiedy Opeth wydaje album to zawsze znajdzie się dla niego miejsce w moim zestawieniu. Jestem i pozostanę fanem, choćby Akerfeldt i spółka nagrali szanty czy country (w sumie... mogłoby być ciekawe). Retro-opethowej przygody oczywiście na "In Cauda Veneum" ciąg dalszy, a grupa chyba coraz bardziej zagłębia się w historii progresywnego rocka, hard rocka i rocka symfonicznego. Wszystko to podaje w charakterystycznym dla siebie stylu i z tego wychodzą co rusz lepsze albumy. W dodatku grupa zdecydowała się po raz pierwszy wydać album w dwóch językach: po angielsku i po szwedzku. Mi o wiele bardziej podeszła wersja... szwedzka. Bo jest inaczej, jest charakterystycznie i język ten kiedy śpiewany ma w sobie coś magicznego. "In Cauda Veneum" spodobało mi się tak bardzo, że mógłbym go uznać za najlepszy album ze współczesnego okresu działalności Opeth (który roboczo lubię nazywać "retropeth"), ale sentyment jaki mam do "Pale Communion" nie pozwala mi jeszcze na to. Mimo wszystko może się to zmienić z czasem - zobaczymy.
4. LEPROUS "Pitfalls"
"Pitfalls" zapowiadany był jako album inny od poprzednich, jakie nagrywał Leprous. I rzeczywiście jest inny, nawet bardzo, co nie znaczy, że gorszy. Grupa poszła mocno w alternatywne rejony rocka, wciąż jednak pozostając wierną swojemu charakterystycznemu stylowi. Einar i spółka nadal brzmią jak Leprous, tylko trochę z innej strony - tej łagodniejszej, ale też tej ciemniejszej. "Pitfalls" bowiem to pewnego rodzaju rozprawa Einara z depresją, z którą w ostatnich latach się zmagał. Mam nadzieję, że w jego głowie jest już wszystko w porządku i żadne cienie mu radości z życia nie przysłaniają. I myślę, że dowodem, że tak może być, jest ten świetny album. Leprous nie tyle udowodnił, że należy do czołowych progresywnych zespołów współcześnie na świecie, ale też, że potrafi być niezwykle odważnym zespołem, nie stroniącym od eksperymentów. Grupa pozostała wierna sobie, a Einar pewnie potrzebował takiego krążka. Wyszło znakomicie, o czym zresztą możecie trochę więcej poczytać w mojej recenzji, którą znajdziecie na łamach ProgRock.org.pl!
3. SOEN "Lotus"
Soen nie potrafi utrzymać jednego składu personalnego, bo poza Martinem Lopezem i Joelem Ekelöfem reszta składu rotowała, a mimo wszystko z albumu na album rośnie. Grupa wydała w 2019 r. swój zdecydowanie najlepszy krążek "Lotus" - a przecież poprzednie należały do bardzo dobrych, czy nawet wybitnych! Jaki sposób na to ma Soen? Bardzo prosty: pozostać sobą i konsekwentnie nagrywać we własnym stylu. Nigdyś grupie zarzucano podobieństwa do tego czy tamtego, ale aktualnie Soen to Soen i ze świecą szukać podobnych grup. Lub może inaczej: grup na podobnym poziomie. Szwedzi na "Lotus" udowodnili swoją muzyczną dojrzałość, pokazują jak przeplatać floydowskie solówki z metalowymi połamańcami i nie zatracić uroków ani jednego, ani drugiego. Udało im się to, a dotychczas niewielu tak zgrabnie łączyło oba te z pozoru odległe światy progresywnego muzykowania. No i wokal Ekelöfa - dla mnie aktualnie światowa czołówka.
2. ALCEST "Spiritual Instinct"
Ciasno w tej czołówce, oj ciasno. Równie dobrze na drugim miejscu mógłby być Opeth, Leprous czy Soen, a jednak jest Alcest. Dlaczego? W sumie nie wiem, ale wiem za to, że "Spiritual Instinct" to najlepszy album jaki nagrał Alcest. Francuzi już od dawna urzekali mnie swoim bajkowym niemal spojrzeniem na black metal, tworząc swoją drogą (chcąc czy nie) odrębny gatunek, który ochrzczono blackgaze. W ich dyskografii nie ma słabych płyt, ale to na ubiegłorocznym krążku dosłownie każdy utwór trafia mnie prosto w serducho. Muzyka Alcest jest przejmująca, przepełniona emocjami, bajkowa i energetyczna, mocna i delikatna zarazem, wielowymiarowa. "Spiritual Instinct" to album genialny pod każdym względem, więc nie ma się co tutaj rozdrabniać - trzeba posłuchać. Myślę, że w wielu zestawieniach będzie wysoko i spokojnie grupa na te wyróżnienia zasłużyła. I z pewną obawą siedzi mi gdzieś w tyle głowy myśl, że to wciąż jeszcze nie wszystko na co stać Neige i Winterhaltera...
1. TOOL "Fear Inoculum"
W moim przypadku na pierwszym miejscu nie mogło być innego albumu, niż ten. Tool to dla mnie kapela numer jeden - zawsze była i zawsze będzie. W tym roku dane mi było zobaczyć ich na żywo trzykrotnie, wreszcie ukazał się też ten niemal mityczny album. Był to więc rok pod szyldem Tool. Krótko mówiąc: "Fear Inoculum" to 110% Tool w Tool. Album jest moim zdaniem wyjątkowo trudny i dziwi mnie, że tak wiele osób tak szybko napisało swoje recenzje i oceniło ten krążek. Ja się jeszcze trochę wstrzymuję, bo poddanie go ocenie, nawet teraz, jest wyjątkowo trudne - aczkolwiek jestem już na tyle przekonany do "Fear Inoculum", że z pełną świadomością umieszczam go na tegorocznym piedestale. Przypominam sobie też sytuację jaka miała miejsce po wydaniu "10,000 Days", które podobnież ukazało się kilka ładnych lat po legendarnym "Lateralus". Wówczas wielu wieszało psy na Tool, ale czy album ten przeszedł próbę czasu? Odpowiedzcie sobie sami, najlepiej nucąc pod nosem "Vicarious" czy "The Pot". Podobnie moim zdaniem będzie z "Fear Inoculum". A mojej recenzji tego krążka też się pewnie doczekacie.
Wielkie dzięki za lekturę! Zabieram się za podsumowanie ubiegłego roku na polskim podwórku i mam nadzieję, że szybko będziecie również z nim mogli się zapoznać. Do przeczytania! :)