Nadeszła pora, by stworzyć muzyczne podsumowanie roku. Jeśli chodzi o koncerty rockowe, to mam łatwo, bo byłem na jednym – Progressive Evening w Bydgoszczy. Poza tym, miałem przyjemność kilka razy odwiedzić warszawski Spatif, gdzie w środy królował jazz. I tyle. Dobre w tym wszystkim jest to, że wychodząc z domu rzadko, głównie na spacery (co też nie było złe), miałem więcej czasu na słuchanie muzyki, w tym ubiegłorocznych nowości. Wybrałem piętnaście pozycji z różnych gatunków, więc jest dość przekrojowo. Standardowo, kolejność jest przypadkowa, choć pogrupowałem płyty gatunkami. Zapraszam do lektury lub chociaż pooglądania okładek.
Haken – „Virus” – mistrzostwo świata i okolic, jeśli chodzi o nowoczesny metal progresywny. „Virus” (co za znamienny tytuł…) brzmi świeżo, oryginalnie i bardzo dynamicznie. To destylat najlepszych cech Haken, zarówno od strony technicznej, jak i kompozycyjnej. Jestem przekonany, że ten materiał będzie doskonale brzmiał na koncertach, których już nie mogę się doczekać!
-------
Alcantara – „Solitaire” – co za debiut! Włosi, którzy brzmią jak Szwedzi, a wydaje ich irlandzka wytwórnia. Niezłe multi-kulti, a tak poważnie, to panowie stworzyli wspaniałą płytę! Klimatyczny, emocjonalny rock progresywny, ocierający się zarówno o Airbag, Beardfish, jak i Gazpacho. Płyta kojarzona głównie w środowiskach progresywnych, ale polecam wszystkim, ponieważ to bardzo przyjemna i niezbyt skomplikowana muzyka, która może dotrzeć do niejednego serca. A właśnie w jego stronę skierowana jest twórczość Alcantary.
-----
The Tangent – „Auto Reconnaissance” – niby wiadomo mniej więcej co The Tangent nagra na każdej kolejnej płycie, a jednak ten album szczególnie przypadł mi do gustu. Piękny, rozbudowany rock progresywny, wyjątkowo często zahaczający o klimaty muzyki fusion. Bogate, eklektyczne brzmienie i ciekawe kompozycje, niepozbawione dających się zapamiętać melodii i refrenów, to strzał w dziesiątkę. Idealna propozycja dla fanów klasycznego rocka progresywnego.
-----
The Samurai of Prog – „Beyond the Wardrobe” – zespół o wyjątkowo kuriozalnej nazwie, który jest moim największym odkryciem zeszłego roku w kategorii rocka progresywnego. Panowie pochodzą z Finlandii, nigdy o nich nie słyszałem, ale ich muzyka bardzo mnie zauroczyła. Szczególnie polecam album „Toki No Kaze”, ale ten niestety ukazał się w 2019 roku, więc nie mogłem wziąć go pod uwagę w podsumowaniu. W zeszłym roku The Samurai of Prog wydał chyba ze trzy (!!!) różne płyty pod tym szyldem (a poszczególni muzycy jeszcze więcej), a wybrałem moim zdaniem najciekawszy. „Beyond the Wardrobe” to symfoniczny rock progresywny z licznymi odniesieniami do muzyki klasycznej, który może przypaść do gustu chociażby fanom wymienionego powyżej The Tangent.
-----
Crippled Black Phoenix – „Ellengæst” – Justin Greaves wie jak zrobić remont – co kilka lat wrzuca granat i zaczyna wszystko od początku. Tak mniej więcej funkcjonuje Crippled Black Phoenix od lat i w przypadku tej ekipy, ta metoda doskonale się sprawdza. Jest mniej przestrzeni niż ostatnio, zrobiło się bardzo mrocznie, nawet jak na standardy tego zespołu (tudzież kolektywu, jak lubią być nazywani). Doszły elementy folkowe oraz przede wszystkim liczni, gościnni wokaliści, wśród nich między innymi Vincent Cavanagh z Anathemy, Gaahl (niegdyś w składzie Gorgoroth), czy jeszcze do niedawna znany z Tribulation, Jonathan Hultén. Do tego, dużo częściej niż kiedyś słychać głos Belindy Kordic, między innymi w interpretacji „She’s in Parties”, pochodzącego z repertuaru Bauhaus. Bardziej zachwalać chyba nie muszę.
-----
Lunatic Soul – „Through Shaded Woods” – ten album pojawi się we wszystkich, okołoprogresywnych zestawieniach najlepszych płyt zeszłego roku. Mariusz Duda postanowił nie brnąć jeszcze głębiej w elektronikę, co osobiście mnie cieszy, tylko wrócić do korzeni swojego solowego projektu. Powrót ten jest udany, choć trudno pozbyć się wrażenia, że na „Through Shaded Woods” jest dużo rozwiązań i melodii, które już słyszeliśmy. Nie mniej, album broni się, choć moim zdaniem wyłącznie w wersji dwupłytowej, która dopiero wtedy jest pełna i bogata. Pomijam już fakt, że niektóre fragmenty z płyty instrumentalnej podobają mi się bardziej niż część utworów stanowiących podstawowy materiał.
-----
Maciej Meller – „Zenith” – pisałem już o tym w recenzji, że spodziewałem się typowego gitarowego „pitolenia”, a otrzymałem pełnoprawny album, który oddycha, pulsuje i trzyma w napięciu. Zaskakująco piękna i osobista płyta, choć za teksty odpowiada wokalista, Krzysztof Borek, a nie lider. Widocznie, panowie dobrze się dogadują, bo całość jest bardzo przekonująca, szczera i emocjonalna. Życzę sobie, by artyści spotkali się jeszcze raz, a najlepiej wiele razy.
-----
Lonker See – „Hamza” – album, przy którym można odlecieć daleko i wysoko, będąc całkowicie trzeźwym. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę gra Lonker See, dlatego na własne potrzeby określam ich muzykę jako transową. Taka etykieta może kojarzyć się z techno, ale na szczęście muzycy Lonker See stoją po rockowo-psychodeliczno-jazzowej stronie mocy. I oby pozostali tam długo.
-----
Greg Dulli – „Random Desire” – emocjonalnie, to chyba najbliższa mi płyta zeszłego roku. Greg Dulli wreszcie nagrał pełnoprawny album solowy i zrobił to po mistrzowsku. Muzycznie, jest tu wszystko, czego do tej pory raczej nie uświadczyliśmy na płytach The Afghan Whigs, The Gutter Twins czy The Twilight Singers. Jednak, wrażliwość pozostała ta sama. Tak zaśpiewać potrafi tylko Dulli, co w połączeniu ze świetnymi tekstami, niebanalnym instrumentarium (między innymi melotron, trąbka, saksofon, harfa) i po prostu doskonałymi kompozycjami, tworzy niesamowitą całość. Złote, a skromne.
-----
Mark Lanegan – „Straight Songs of Sorrow” – na początku ten album nie spodobał mi się. Pomyślałem sobie: „no dobra, Mark, fajnie, że nagrałeś nową płytę, tylko w sumie po co”. Zrozumiałem to dopiero po pewnym czasie, gdy uważnie wsłuchałem się w muzykę i wczytałem w teksty. To bardzo intymna, osobista płyta, na której Lanegan wyśpiewuje swoje życie. Niby standard w przypadku tego artysty, ale porusza do głębi, co zasadniczo nie powinno dziwić, bo taka jest cała twórczość Marka Lanegana. Mimo, że jego kondycja wokalna mocno osłabła na przestrzeni lat, na „Straight Songs of Sorrow” wokalista brzmi wyjątkowo mocno i czysto. Tło? Oczywiście ultra elektroniczne, ale zróżnicowane.
-----
Fontaines DC – „A Hero’s Death” – kilku bezczelnych, młodych Irlandczyków znowu nagrało świetną płytę, chyba nawet lepszą niż debiutancki „Dogrel”, bo dojrzalszą, bardziej eklektyczną i oryginalną. „A Hero’s Death” to szczera wypowiedź młodych ludzi, którzy mówią co ich boli i wkurza, ale potrafią zrobić to w niemal poetycki sposób, właściwie bez agresji. Znacznie więcej tu melancholii, ale są i pozytywne akcenty. Mówi się, że Fontaines DC to bohaterowie współczesnego, irlandzkiego post punku i ten album zdecydowanie to udowadnia.
-----
Katatonia – „City Burials” – jeśli ktoś wątpił w to, że ten album znajdzie się w moim podsumowaniu, to znaczy, że słabo mnie zna. Nie jestem już tak bezkrytyczny wobec twórczości Katatonii jak kiedyś, „The Fall of Hearts” podobał mi się umiarkowanie, ale nowy album zdecydowanie zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Przestałem martwić się o kondycję zespołu, który musiał się na chwilę rozpaść, żeby móc się odrodzić. Czasem myślę sobie, że może więcej kapel powinno iść w ich ślady.
-----
Paradise Lost – „Obsidian” – ten zespół miał już wiele różnych epizodów w swojej karierze, włącznie z graniem muzyki, która była tak plastikowa, że nie dało się jej słuchać. Chyba mieli później strasznego kaca, bo potem wrócili najpierw do ciężkiego rocka, a następnie do doom metalu, od którego kiedyś zaczynali i który doskonale im wychodzi. To się nazywa robić swoje. „Obsidian” to nie tylko solidne rzemiosło, ale też kilka murowanych, nowych hitów koncertowych. Właśnie uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem Paradise Lost na żywo. Smuteczek.
-----
Daniel Toledo Quartet – „Fletch” – a na koniec odrobina jazzu. Z całym szacunkiem dla Daniela Toledo, obawiam się, że jego album mógłby trochę przejść bez echa, gdyby nie młodzi, ale już bardzo uznani muzycy, którzy towarzyszyli mu w nagraniu płyty. Z drugiej strony, Kuba Więcek i Piotr Orzechowski (Pianohooligan) nie współpracują z byle kim. Kompozycje na „Fletch”, za które odpowiada lider, obroniłyby się same w sobie, jednak z partiami Więcka i Orzechowskiego bronią się jakby bardziej. Świetna płyta!
-----
Maciej Gołyźniak Trio – „The Orchid” – z jakiegoś powodu byłem przekonany, że to będzie słaba płyta. Nie wiem czemu, ale spodziewałem się popisywania się i przerostu formy nad treścią. Oj, lubię się tak pomylić. Maciej Gołyźniak ze swoim triem (w ponad połowie utworów rozciągniętym do kwartetu ze skrzydłówką) proponuje piękne połącznie jazzowej klasyki z nowoczesnością. Choć technika muzyków jest nienaganna, nie jest kluczowym elementem „The Orchid”. Wszystkie kompozycje zostały wykonane z ogromnym uczuciem i dbałością o stronę melodyczną, dzięki czemu otrzymaliśmy album nagrany również dla słuchaczy, a nie tylko dla siebie. Zaskoczenie roku!