A+ A A-

Bicz na Roberta Frippa - recenzja autobiografii Gordona Haskella 'Droga Do Baru Harry'ego'

Załóżmy, że stary kumpel prosi was o przysługę. Akurat przypadkiem macie kwalifikacje, by wziąć udział w przedsięwzięciu, które planuje. Z drugiej jednak strony wiecie, że jego pomysły mają się nijak do tego, co wy lubicie. Że dokładacie cegiełkę do czegoś, pod czym nie chcielibyście się podpisać. Ale pomagacie, bo to przecież kumpel. W takiej właśnie sytuacji znalazł się Gordon Haskell. Potem żałował. Długie trzydzieści lat.

Kiedy w 2002. roku ukazywała się pod skrzydłami wielkiego koncernu płyta pana Haskella, „Harry's Bar”, dziennikarze muzyczni chwalili jej tradycyjny, songwriterski charakter, komplementowali poszczególne utwory i szybciutko przechodzili do tego, że Gordon jest byłym członkiem King Crimson. To w języku współczesnego showbiznesu nazywa się „event” - trzeba wzmocnić reklamę płyty jakimś wydarzeniem związanym z twórcą, nawet, jeśli miałoby być to wywlekanie czegoś, o czym sam wolałby zapomnieć. Tak się bowiem złożyło, że Robert Fripp był dla Haskella nemezis przez całe jego życie. Przyszli na świat w tym samym szpitalu w krótkim odstępie czasu, Fripp przekonał kolegę do kariery muzycznej, grali razem w zamierzchłych latach 60-tych w zespole League Of Gentlemen (sic!), a potem Robert ściągnął Gordona do King Crimson, kiedy posypał mu się skład. Tymczasem Haskell nie miał duszy awangardzisty. Był zakochany bez reszty w Merseybeacie i rhythm'n bluesie. Matematyczny rock uprawiany przez Frippa uważał za zwykłe szalbierstwo. Sam lider King Crimson opisany jest jako śmiertelnie poważny, apodyktyczny ekscentryk – czyli w miarę obiektywnie biorąc pod uwagę to, co Fripp zwykle wygaduje w wywiadach. Widmo przeszłości w Wielkim Zespole miało ścigać Haskella przez wiele lat spędzonych jako sideman bądź na graniu w spelunach. Czytając „Drogę Do Baru Harry'ego” ma się wrażenie, że słyszane co rusz zdanie „O! Ty grałeś w King Crimson!” doprowadza muzyka do szewskiej pasji. Ostatecznie jednak  Haskell i Fripp odnowili przyjacielskie stosunki. Samym fanom Karmazynowego Króla też się dostało, autor uznał ich za skrajnych dziwaków. Wypraszam sobie! Ja osobiście z wielką przyjemnością słucham i King Crimson i ciepłych piosenek Haskella, a za żadnego popaprańca się nie uważam.

        Oczywiście „Droga...” to nie tylko antycrimsonowski pamflet. To wspomnienia człowieka, który przez kilka dekad był o włos od sukcesu, ten zaś – przewrotnie – przyszedł dopiero wtedy, kiedy muzyka Haskella przestała być modna. Bestsellerowy „Harry's Bar” nie był pierwszą płytą Haskella, przez kilkadziesiąt lat kariery wydał ich mały stosik, cóż jednak z tego, skoro przepadały? Oczywiście Gordon obwinia o to głównie przemysł muzyczny, skarży się na niesolidność wydawców i kłody rzucane pod nogi przez dziennikarzy muzycznych (chociażby za to, że promuje się w „niepopularnej” rozgłośni!). Jest w tym sporo prawdy, bo retrospektywne składanki Haskella prezentują go jako bardzo utalentowanego songwritera. Ale też po lekturze „Drogi...” można zauważyć, że pisał ją człowiek, któremu nigdy nie chciało się powalczyć o swoje i doglądać własnych spraw. Nawet, kiedy „Harry's Bar” okazał się wielkim sukcesem, Gordy został okradziony przez nieuczciwego menażera . Jak widać - nie tylko Leonard Cohen i Fish mieli ostatnimi czasy ten problem.

        Z autobiografii Haskella można się sporo dowiedzieć o początkach rocka w Wielkiej Brytanii, także o kapelach, których nagrań próżno dziś szukać. Drażni mnie natomiast automatyczne łączenie przez Gordona bycia rockandrollowcem z postawą lewicową. Dla niego „prawica” to synonim mocy piekielnych, nie raczy jednak, nawet po wielu latach, zauważyć całej naiwności ruchu hippisowskiego. Ciągle żałuje, że dzieci-kwiaty nie zmieniły świata, wierzy w sens antywojennych i antynuklearnych protestów itp. Cóż, talent do pisania piosenek nie musi się przekładać na życiowy realizm. Ciekawie czyta się fragmenty o „barowej”, czyli zasadniczej, części kariery Haskella. Opisy podłych knajp i kasyn, na które naloty robiła policja, mają pewną dozę romantyzmu. Życie osobiste opisuje nasz bohater z najdrobniejszymi detalami. Na szczęście nie anatomicznymi. Sporo miejsca poświęca na opisanie emocjonalnych relacji z samotnie wychowującą go matką, kolejnymi partnerkami, przyjaciółmi. Tempo opowieści zdecydowanie na tym traci, a książka zamienia w rodzaj konfesjonału. Moim zdaniem – niepotrzebnie.

        Gdyby historię Haskella uszczuplić o te niepotrzebne dłużyzny - czytałaby się znacznie lepiej, jednak i w takiej postaci prezentuje się dość ciekawie. Nade wszystko jednak stanowi przykład wiary w muzykę – taką, jaką czuje i chce grać jej twórca. Nawet, jeśli jakiś mydłek w BBC twierdzi, że jej czas już minął.

Autor: Paweł Tryba

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.