Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 72
A+ A A-

"Miasto błękitnych nut..." Antoniego Krupy

Ta książka jest nie tylko o jazzie. Jest także o życiu, a właściwie o muzyce, która stała się częścią życia. Jej autor, muzyk i dziennikarz muzyczny, od lat związany z Radiem Kraków, prowadzi swoją opowieść dwuwątkowo. Każdy spośród czterdziestu czterech rozdziałów składa się z części wspomnieniowej, autobiograficznej, oraz fragmentów wywiadów, które autor przeprowadził ze znanym muzykami jazzowymi, emitowanych na antenie Radia Kraków. Książka nie stanowi usystematyzowanej historii jazzu, oddaje natomiast znakomicie atmosferę początków i rozkwitu jazzu w Krakowie, tworzenia się legendarnych grup, pierwszych festiwali, kształtowania nowych nurtów. Opowiada między innymi o roli YMCA w popularyzowaniu jazzu w Krakowie, „okresie katakumbowym”,  narodzinach Zaduszek Jazzowych, powstaniu i działalności Jazz-Klubu „Helikon”, kształtowaniu się Krakowskiej Szkoły Jazzu, narodzinach jazzowej awangardy i wielu, wielu innych ważnych wydarzeniach. Przybliża sylwetki znanych i podziwianych muzyków, występujących dziś na scenach całego świata, a także owianych legendą nieżyjących już wybitnych twórców, takich jak Krzysztof Komeda czy Zbigniew Seifert, zachowanych we wspomnieniach kolegów jazzmanów. To także osobista, niesłychanie wciągająca opowieść o miłości, fascynacjach muzycznych i szaleństwach młodości...
Iwona Pisiewicz

{mosimage}

Książka „Miasto błękitnych nut… czyli historia krakowskiego jazzu i nie tylko…” ukaże się styczniu nakładem Wydawnictwa Dworek Białoprądnicki. Dzięki uprzejmości Antoniego Krupy już teraz jednak możemy zaprosić wszystkich do lektury  fragmentów jego opowieści.

{mospagebreak title=Fragmenty "Miasta błękitnych nut..."}

            W 1966 roku ustabilizował się najlepszy, moim zdaniem, skład zespołu The Lessers. Rozstaliśmy się z Jaśkiem Kaletą, bo on wolał muzykę zachowawczą, a ja z Marianem Pawlikiem chcieliśmy grać progressive. Rok 1966 był wielkim przełomem w muzyce, między innymi dzięki ukazaniu się płyty Blues Breakers - John Mayall with Eric Clapton. To wtedy pojawiły się gitara Les Paul i wzmacniacz Marshall, które za sprawą Erica Claptona wprowadziły nas w inny, zupełnie nowy świat dźwięków. Ta płyta brzmieniowo zainspirowała wszystkich ówczesnych gitarzystów od Hendrixa począwszy, a na Pege’u skończywszy. Nie ma się więc co dziwić, że nas również „powaliła na kolana”. Do dziś uważam, że jest najważniejszą płytą w historii rocka. Po raz pierwszy usłyszałem ją u Benka Surówki (Benka Radeckiego, później perkusisty Dżambli). Benek często kopał piłkę z kumplami i miał chyba największą w Krakowie kolekcję płyt. U niego słuchaliśmy nagrań takich zespołów, jak: Spencer Davis Group, Manfred Mann, Them czy Animals. Marian nauczył Benka grać na bębnach, a sam powrócił do gitary basowej. Staszek Miękina zrobił nam wzmacniacze, które dawały tak bogate brzmienie, że mogliśmy grać w trójkę. Jak Cream. Graliśmy regularnie w klubie „Żaczek”. Był to maleńki klub, do którego wchodziło się po lewej stronie od podwórka monumentalnego domu studenckiego przy Błoniach. Wtedy w tym domu studenckim były dwa kluby: duża „Rotunda” i mały „Żaczek”. Gdy wybudowano na zewnątrz piękny nowy klub i nazwano go „Żaczek”, na ten mały mówiło się „Stary Żaczek”, a na ten duży „Nowy Żaczek”. Grywaliśmy więc często w „Starym Żaczku” i ostro dawaliśmy. Pamiętam, jak kiedyś „zagrałem się na śmierć”. Straciłem równowagę i runąłem do tyłu na bębny Benka. Te rozleciały się na wszystkie strony. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Benka, osłupiałego z wrażenia, siedzącego na jedynym nieuszkodzonym elemencie perkusji - obrotowym krzesełku. A u jego stóp ja, na łopatkach. Jak znokautowany.
            W grudniu 1966 roku graliśmy na balu barbórkowym w głównym budynku AGH. Grało tam kilka, a może kilkanaście zespołów, w różnych salach. Podczas przerwy poszliśmy z Marianem i Benkiem zobaczyć, jak gra konkurencja. W jednej z sal grał klasyczny kwartet jazzowy. Oczywiście grali do tańca. Marian popatrzył i mówi: „Niezły ten saksofonista. Przydałby nam się w kapeli”. Podeszliśmy do niego i Marian nawija: „Wiesz stary. Mamy taką kapelę rhythm’n’blues’ową. No, wiesz stary. Fajnie grasz. Może byś pograł z nami”. A ten facet nieśmiało: „No tak. Ale jak wy gracie takie rzeczy, to przydałoby się dwóch dęciaków, żeby pograli riffy”. Przytaknęliśmy, robiąc mądre miny. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, co to jest riff. Umówiliśmy się na próbę. Przyszli we dwóch. On i jego pianista z zespołu. Z tym że ten pianista przyszedł z puzonem. Nazywał się Jan Jarczyk. A ten saksofonista to był Zbyszek Seifert. To on zaprowadził nas potem do legendarnego Jazz-Klubu „Helikon”.

         We wrześniowym numerze czasopisma „Jazz” pojawiła się notatka: „Krakowski The Lessers zasilony jazzmanami grającymi od lat modern w ‘Helikonie’ zyskuje coraz większe uznanie wśród słuchaczy. Skład: Z. Seifert - as, J. Jarczyk - tb, A. Krupa - g, M. Pawlik - b, git. bas., B. Korund – dr”. Korund - to był pseudonim Benka Radeckiego. Była to jedyna oficjalna notatka o zespole The Lessers.
            Lokalne radio i gazety ignorowały muzykę młodzieżową. O profesjonalnych nagraniach nawet nie marzyliśmy. Działaliśmy jak klasyczny zespół undergroundowy. Pojawienie się w zespole Zbyszka Seiferta i Jasia Jarczyka bynajmniej nie wprawiło nas w kompleksy. Wtedy pojęcie wykształcenia muzycznego nie miało dla nas najmniejszego znaczenia. To, że mamy w zespole znanych w środowisku muzyków jazzowych, też nie. Środowisko jazzowe, do którego wprowadził nas Zbyszek, było fascynujące. Ale nie zmieniało to faktu, że nadal uważaliśmy się za gigantów rhythm’n’bluesa. Myślę, że na taki stan rzeczy wpłynęła osobowość Zbyszka. Był normalnym, wesołym chłopakiem, o znakomitym, abstrakcyjnym poczuciu humoru. Nie dał nam ani przez moment odczuć, że jest kimś lepszym, no bo szkoła muzyczna, no bo jazz... Jakby czuł respekt przed nami, jakby dawał nam do zrozumienia: jesteście nieźli i to, co robicie, to naprawdę „ostra jazda”. Wydaje mi się nawet, że to on miał kompleksy, że my mamy tyle wolnego czasu, możemy pograć w piłkę lub uganiać się za dziewczętami, a on musi piłować na tych skrzypcach. Podstawowym instrumentem Zbyszka w szkole były skrzypce. Jazz grał na saksofonie altowym. Być może ten respekt Zbyszka i Jasia wynikał też stąd, że Jaś wybrał sobie w szkole gitarę jako instrument dodatkowy i zrezygnował z niego bardzo szybko, twierdząc, że „to najtrudniejszy instrument na świecie”. Nie brał pod uwagę tego, że klasyczne granie na gitarze a granie bluesa, czy rhythm’n’bluesa, to „niebo a ziemia”. Zagraliśmy koncert w Krakowskim Domu Kultury przy Rynku Głównym, na górze w sali kinowej. Koncert prowadził Andrzej Jaroszewski, ówczesny redaktor Radia Kraków. Przed koncertem dałem mu wykaz utworów, mówiąc: „Nie znam kompozytora tego kawałka, O supermanie Batmanie. „Wiem - powiedział z uśmiechem - to skomponował Neil Hefti”.
          Największym naszym przebojem i popisem Zbyszka i Jasia był utwór The Abominable Snowman Vickersa z repertuaru zespołu Manfred Mann, z jego drugiej autorskiej płyty Mann’s Made z 1965 roku. Pamiętam, jak Zbyszek spisał te charakterystyczne riffy w temacie i jak znakomicie je wycinali z Jasiem. Graliśmy sporo utworów z repertuaru Manfreda Manna, bo były to utwory instrumentalne, jazzowe. Aranżację do Sack O’Woe Aderleya też zapożyczyliśmy od Manfreda. Graliśmy także ich utwory blues-rockowe, takie jak Watch Your Step czy Stormy Monday Blues.  
          W lipcu pojechaliśmy do Kobylego Gródka nad jeziorem Rożnowskim. Mieszkaliśmy w domkach campingowych, po kilka osób w jednym. Oprócz zespołu było sporo osób towarzyszących. Jeśli kogoś nie było na plaży, oznaczało to, że korzystał z okazji, gdy domek był pusty. To tam wymyślaliśmy najbardziej durne dowcipy. Na przykład wkopywaliśmy się po łydki do piachu i ustawialiśmy buty tak, że na zdjęciach nasze nogi wyglądały na znacznie krótsze niż w rzeczywistości. Organizowaliśmy też wyścigi na kajakach odwróconych do góry dnem. Nie pamiętam natomiast, żebyśmy za bardzo ćwiczyli... W zamian za te wczasy musieliśmy zagrać na dwóch wieczorkach w knajpie w Czchowie. A ponieważ była to wiejska zabawa, opędziliśmy ją standardami typu: Chryzantemy złociste czy Portofino. Zbyszek znał znakomicie ten repertuar, bo od czasu do czasu grywał jakieś zastępstwa w „Feniksie”.

***

{mospagebreak title=Fragmenty cz.II}

            Później pojechaliśmy do Mielna. Były to wczasy w ośrodku studenckim. Cóż to były za wakacje! Osławione Mielno tak często pojawiało się w naszych wspomnieniach. Nie splamiliśmy się tu zagraniem na wieczorkach zapoznawczym i pożegnalnym. Jak wakacje, to wakacje! Nasyceni jakimś tanim winem, odtwarzaliśmy do tańca muzykę z magnetofonu ukrytego skrzętnie pod barem. Co ciekawe, nikt się nie zorientował i wszyscy bawili się znakomicie. W końcu nazwa The Lessers zobowiązywała... Zresztą tym, którzy się bawili, było zapewne obojętne, czy jest to żywa muzyka, czy muzyka z taśmy. Stan upojenia wykluczał jakąkolwiek orientację. Balangowaliśmy więc od rana do rana. W pierwszym tygodniu zaprzyjaźniliśmy się z trzema dziewczynami, które mieszkały na pierwszym piętrze głównego budynku wczasowego. Często przesiadywaliśmy u nich w pokoju albo włóczyliśmy się bezmyślnie po plaży. Kiedyś podczas takiego spaceru złapała nas burza. Wpadliśmy przemoknięci do domku campingowego, zdjęliśmy mokre ciuchy i ogrzewaliśmy się pod kocami. Wtedy chciałem zbliżyć się do Danki. Powiedziała: „Nie rób tego”. „Dlaczego?” - zapytałem. „Wiesz, wrócę do domu i będę tęskniła za tym. Nie chcę...”. Mieszkała w Gdańsku. Dwa dni później wyjechała. W drugim tygodniu dojechały nasze dziewczyny. Wtedy poznałem Agnieszkę. Była piękną dziewczyną o wschodnich rysach twarzy. Nie dziwię się, że Zbyszek Seifert był nią tak zafascynowany.
         Wiele czasu spędzaliśmy wtedy nad jeziorem, pływając wielką łajbą. Któregoś dnia, będąc na środku jeziora, postanowiliśmy z Jasiem Jarczykiem dopłynąć do brzegu wpław. Łajba, którą opuściliśmy, dość szybko zniknęła z naszego pola widzenia. Od brzegu dzieliła nas spora  odległość. Kiedyś trenowałem pływanie, byłem więc pewny swoich możliwości. I ta pewność okazała się zgubna. Nie przewidziałem tego, że będzie wiał przeciwny wiatr. Zrobiły się duże fale. Woda zalewała nam usta, tak że równomierne oddychanie stało się niemożliwe. Chcąc odpocząć, próbowaliśmy płynąć na plecach. Szybko jednak opadliśmy z sił. Jaś trzymał się znacznie lepiej ode mnie. Zacząłem wątpić, czy nam się uda. Prawie nie było widać brzegu. Ledwo poruszałem ramionami. Do tego doszedł stres i świadomość, że nie ma ratunku. Kiedy już prawie się poddałem i wpadłem w stan całkowitego zwątpienia, w którym nagle wszystko traci znaczenie i sens, nagle moim oczom ukazał się kadłub naszej łajby. Ktoś rzucił linę. Zdołałem jedynie chwycić się jej. Kiedy wciągnięto mnie na pokład, runąłem jak kłoda, na wpół przytomny, obolały z wycieńczenia. To Gońka, zaniepokojona naszą długą nieobecnością, poprosiła chłopaków, żeby zawrócili i zobaczyli, co się z nami dzieje. Teraz mogę powiedzieć, że uratowała mi życie.
             Przed domkiem campingowym robiliśmy codziennie próby. Ot, tak żeby sobie pograć. I słuchaliśmy na okrągło jedynej taśmy, jaką Zbyszek wziął ze sobą. Z jednej strony była nagrana płyta Coltrane’a Blue Trane, a z drugiej In Europe Milesa Davisa, ze słynną zapowiedzią w języku francuskim. Był lipiec 1967 roku. Tam, w Mielnie, dotarła do nas wiadomość o śmierci Coltrane’a. Zmarł 17 lipca 1967 roku. Słuchaliśmy wtedy na okrągło jego nagrań. A potem Davisa, przez pomyłkę, bo byliśmy już w takim stanie, że było nam wszystko jedno.
            Po wakacjach znów zostaliśmy w trójkę. Zbyszek miał swój kwartet z Jasiem Jarczykiem, Jasiem Gonciarczykiem i Januszem Stefańskim. I chyba już wtedy kombinował coś ze Stańką. W efekcie razem ze Stefańskim zasilili kwintet Stańki. Grał tam jeszcze Bronek Suchanek na basie i Janusz Muniak na tenorze. A Zbyszek zarzucił saksofon i zaczął grać jazz na skrzypcach, czyli na swoim głównym szkolnym instrumencie. Potem krytycy wielokrotnie powtarzali: „Zbigniew Seifert przeniósł saksofonowe frazy Johna Coltrane’a na skrzypce”.

        W 1972 roku zrezygnowałem z grania w zespole Jazz Band Ball. Za bardzo byłem osadzony w muzyce rockowej i jazzie nowoczesnym. Zrezygnowałem, nie mając nic konkretnego w planach. Zanim jednak zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym, co robić dalej, Renata Kalinowska, która została menedżerem Marka Grechuty, zaproponowała mi udział w próbach nowego zespołu Marka.
            „W 1972 roku przestała istnieć grupa Anawa - wspominał po latach tamte czasy Marek Grechuta. - Z jej ośmioosobowego zespołu powstały trzy grupy. Jacek Ostaszewski odszedł i założył trio Osjan. Jan ‘Kanty’ Pawluśkiewicz został ze składem Anawy, angażując wokalistę Andrzeja Zauchę. A ja założyłem inną grupę... grupę Wiem. Grupa ta  proponowała zgoła inną koncepcję grania niż zespół Anawa. Znaleźli się w niej ludzie, którzy na co dzień grali jazz: skrzypek Piotr Michera, na gitarze obecny redaktor rozgłośni radia Antek Krupa, na fortepianie młody pianista wrocławski Eugeniusz Obarski, na kontrabasie Paweł Jarzębski, potem Bronisław Suchanek, a na gitarze basowej Jan Cichy i Krzysztof Ścierański, na perkusji Kazimierz Jąkisz, potem Jerzy Bezucha lub Benedykt Radecki. Nasze koncerty prezentowały zarazem inną literaturę. Śpiewałem poezję współczesnych poetów, takich jak Leszek Aleksander Moczulski, Wincenty Faber, Jan Zych, Tadeusz Śliwiak, Ryszard Krynicki, Ewa Lipska, Ryszard Milczewski-Bruno”.
            To był 1972 rok i Marek Grechuta, pod wpływem muzycznych fascynacji swojego przyjaciela Tadeusza Kalinowskiego, wymarzył sobie, żeby oprawą współczesnej poezji była muzyka zbliżona do muzyki popularnej wówczas grupy fusion Weather Report. Zorganizował nową grupę i nazwał ją WIEM (W Innej Epoce Muzycznej). W pierwszym składzie znaleźli się między innymi skrzypek Piotr Michera z Kalisza i pianista Gienek Obarski z Wrocławia. Gienek miał już za sobą zwariowane eksperymenty, które realizował z własną grupą Słodki Dobosz. Piotrek natomiast grał w stylu Jerry’ego Goodmana, skrzypka z zespołu Mahavishnu Orchestra Johna McLaughlina. Bardzo mi się to podobało, bo w tym czasie fascynowała mnie muzyka Mahavishnu Orchestra i grupy Flock, w której grał wcześniej Jerry Goodman.
            „I tak powstał program Droga za widnokres, który prezentował współczesną polską poezję - kontynuował swą opowieść Marek Grechuta. - Z tym programem odbyłem sporo koncertów. I muszę powiedzieć, że wiele koncertów zapadło mi w pamięć jako bardzo udane wieczory, podczas których elementy improwizacji muzyków i teksty współczesne tworzyły właściwie dobraną kompozycję. Do tych współczesnych tekstów dodaliśmy takie improwizujące, nowoczesne brzmienie instrumentów i sposób grania, co powodowało, że program miał jednolity charakter. Podczas współpracy z grupą Wiem nagraliśmy płytę Magia obłoków, na której znalazły się piosenki z tego okresu, takie jak Godzina miłowania, Świat w obłokach czy Igła. Na drugiej stronie znalazła się muzyka skomponowana przeze mnie do filmu o Mieczysławie Jastrunie. Była to zarazem moja pierwsza przygoda z muzyką filmową. Pamiętam, że nagrywaliśmy ją w studiu filmowym w Łodzi, przy wygaszonych światłach, patrząc na ekran, improwizując pod obrazy, które pojawiały się przed nami. Była to bardziej miła i ciekawa przygoda. Reżyser był bardzo zadowolony. Później sam poeta Mieczysław Jastrun, który oglądał ten film, też mówił, że mu się podoba i piosenka tytułowa z tego filmu, Ptak śpiewa o poranku, i poszczególne części suity Spotkania w czasie, bo tak nazywała się suita z tego filmu”.

            Gienek Obarski dość precyzyjnie udokumentował wszystkie zmiany personalne, jakie „wstrząsały” grupą Wiem:
Marek Grechuta (kompozycje, śpiew solowy),
1 skład: Piotr Michera - skrzypce elektryczne, gitara akustyczna, śpiew, Eugeniusz Obarski - fortepian, gitara  akustyczna, instrumenty perkusyjne, śpiew, Antoni Krupa - gitara elektryczna, Jerzy Obrębski - gitara basowa, Wojciech Tarczyński - perkusja;
2 skład: Michera - skrzypce elektryczne, gitara akustyczna, śpiew, Krupa - gitara elektryczna, Obarski - fortepian, gitara akustyczna, instrumenty perkusyjne, śpiew, Jerzy Redlich - gitara basowa, Tarczyński - perkusja;
3 skład: Michera, Obarski, Krupa, Redlich, Kazimierz Jonkisz;
4 skład: Michera, Obarski, Krupa, Jonkisz, Paweł Jarzębski - gitara basowa oraz Redlich na... instrumentach perkusyjnych (zob. informacje dodatkowe poniżej);
5 skład: Michera, Krupa, Obarski, Jonkisz, Jan Cichy - gitara basowa;
6 skład: Michera, Krupa, Obarski, Jonkisz, Marian Pawlik - gitara basowa;
7 skład: Michera, Krupa, Obarski, Bronisław Suchanek - kontrabas, Jerzy Bezucha - perkusja;
8 skład: Michera, Krupa, Obarski, Cichy, Benedykt Radecki - perkusja;
9 skład: Michera, Obarski, Marian Komar - gitara basowa, Jonkisz, Paweł Ścierański - gitara elektryczna;
10 skład: Obarski, Ścierański, Michał Półtorak - skrzypce elektryczne, Jan Gonciarczyk - gitara basowa, Ryszard Idzi - perkusja.
Muzycy, którzy wzięli udział w pojedynczych koncertach grupy: Wacław Kozłowski - perkusista Ewy Demarczyk, Feliks Naglicki (były „Skald”) - gitara basowa, Zenon Nowak - muzyk Ireny Jarockiej), saksofon altowy, flet, „Ząbek” Lechowski (Teatr STU) - skrzypce elektryczne.

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.