{mosimage} Urodził się 7 czerwca 1946 roku w Krakowie. Przez długie lata nauki - najpierw w liceum muzycznym, następnie zaś na wydziale instrumentalno-wokalnym w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej – skrzypce, instrument swej szkolnej specjalizacji, traktował trochę po macoszemu. Po powrocie z zajęć odkładał je na bok, a do rąk brał... saksofon altowy. I paradoksalnie nic tak nie wpłynęło na jego późniejszy styl, jak gra na saksofonie. Nic, prócz jednego człowieka – Johna Coltrane’a.
{mosimage} Z pozoru błahe wydarzenie - zetknięcie się Seiferta z płytą Coltrane’a Blue Train - było czymś na kształt małego kamyka, który wywołał prawdziwą lawinę. Coltrane owładnął Seifertem i sprawił, że sięgnął po alt. To przez niego młody, dobrze zapowiadający się klasyczny skrzypek, zwrócił uwagę na świat grzesznego jazzu. Muzyka Coltrane’a zafascynowała Seiferta, stała się jego obsesją i miłością. Ten początek zainteresowania jazzem przypada na drugą klasę liceum. Wtedy też Seifert założył swój pierwszy jazzowy kwartet z Januszem Stefańskim, Janem Jarczykiem i Janem Gonciarczykiem. Grali wszędzie, gdzie się dało: w restauracjach, klubach, na balach barbórkowych, czy zabawach sylwestrowych. Podczas jednej z takich imprez poznał muzyków reprezentujących jeszcze inny muzyczny obóz – beat. Marian Pawlik, który zaproponował Seifertowi udział w rockowym projekcie musiał być bardzo przekonywujący i niebawem krakowski zespół The Lessers zasilony został przez dwóch jazzmanów Seiferta i Jarczyka. Działo się to w roku 1967, gdy nikt na świecie nie mógł przewidzieć narodzin zjawiska, któremu nadano nazwę: jazz-rock. „[...] z przyjemnością grałem właściwie każdy rodzaj muzyki, od kompletnego free z pogranicza jazzu, aż po muzykę czysto rockową” – wspominał Seifert.
Lessersi byli dla Seiferta pewną odskoczną i przerywnikiem. Nie pozostawili po sobie nagrań, ale kontakt młodych polskich rock’n’rollowców z jazzem i Seifertem silnie uwarunkował muzyczne wybory - mających się niebawem objawić - Dżambli. Zresztą, na Wołaniu o słońce nad światem, jedynej i fenomenalnej płycie tego zespołu, Seifert wspiera swych niedawnych kolegów. Prócz niego pojawia się na tym albumie m.in. także Tomasz Stańko, z którego grupą Seifert podjął współpracę we wrześniu 1967 roku. Okres gry z kwintetem Stańki, ta „prawdziwa wyższa szkoła jazzu”, okazał się przełomowy w jego karierze. To właśnie wtedy, gdy był już uznanym saksofonistą, postanowił jednak wrócić do skrzypiec...
{mospagebreak title=2. Gram na skrzypcach to, co słyszę w grze saksofonu}
Był to jednak powrót niezwykły, ‘skażony’ wieloletnią grą na alcie pod duchowym patronatem Clotrane’a. „Skrzypce miałem opanowane w szkole - wspominał - grałem na nich oczywiście wyłącznie muzykę klasyczną. Tak więc nie miałem trudności technicznych. Raczej chodziło o przetransponowanie doświadczeń jazzowych: artykulacji, improwizacji – właśnie na skrzypce. W tym momencie bardzo pomogło mi to, że całe lata, równolegle ze skrzypcami grałem na saksofonie i na nim poznałem jazz”. W innym miejscu wyznawał: „uwielbiam Coltrane’a i przez cały czas staram się grać podobnie na skrzypcach. Dlatego może uniknąłem niebezpieczeństwa grania na skrzypcach w sposób... skrzypcowy, wykorzystując jakieś łatwe efekty”.
W 1973 roku, po rozwiązaniu zespołu Stańki, Seifert postanowił spróbować szczęścia za granicą. Współpracuje z wieloma muzykami, pojawia się na europejskich festiwalach w składach różnych zespołów i w roli solisty. Jest zapraszany na kolejne sesje nagraniowe... „Błyskawiczne wspięcie się Seiferta na szczyty jazzowej hierarchii muzycznej w Europie dokonało się w sposób, który nie ma odpowiednika w polskim jazzie” – tak Roman Kowal podsumowywał ten etap w karierze muzyka.
W tym czasie Seifert, już jako skrzypek, ponownie flirtuje z rockiem: zachwyca się możliwościami rockowej sekcji rytmicznej, uczestniczy w kolejnych projektach jazzrockowych, a z drugiej strony często powtarza, że „ma rocka powyżej uszu”. Warto wspomnieć choćby jego udział, obok Jana Hammera i Jacka Bruce’a, w nagraniu Charliego Mariano Helen 12 Trees, czy współpracę z jednym z wybitniejszych jazzrockowych gitarzystów – Volkerem Kriegelem. Niezależnie jednak od tego z kim i jaką muzykę nagrywał, brzmienie jego skrzypiec zawsze było rozpoznawalne. Nie uległ pokusie elektronicznych zabawek. „Nie interesują mnie te wszystkie aparaty umożliwiające przetwarzanie dźwięku - mówił - zresztą skrzypce mają charakterystykę dość specyficzną i cały ten sprzęt właściwie nie ma zastosowania”.
{mosimage} Rok 1976 był z różnych względów wyjątkowy dla Seiferta. Po festiwalu Berliner Jazz Tage amerykańscy krytycy ogłosili go „najlepszym skrzypkiem jazzowym dnia dzisiejszego”. Udało mu się podpisać umowę z wytwórnią Capitol, ale zanim wyruszył na podbój Stanów nagrał jeszcze w Europie dwie płyty. Przedziwną, będącą czymś z pogranicza jazzu i współczesnej muzyki klasycznej Solo Violin oraz Man of the Light, o której w wywiadzie z 1978 roku mówił, że „to jest płyta na której umieściłem wszystkie swoje marzenia i pragnienia z ostatniego czasu, z niej jestem najbardziej dumny”. Jest to niezwykła płyta, może nawet jedna z najlepszych, które nagrali polscy muzycy. Seiferta wspierają na niej Joachim Kuhn, Cecil McBee, Billy Heart i w jednym utworze Jasper van’t Hof. Muzyka z tego albumu - jeśli chodzi o siłę ekspresji połączoną z precyzją brzmienia - przewyższa wszystkie nagrania Mahavihnu Orchestra razem wzięte.
O dwóch płytach nagranych w Stanach trudno powiedzieć coś więcej. Do dnia dzisiejszego nie pojawiły się one na polskim rynku. Pierwsza, zatytułowana po prostu Zbigniew Seifert, zraziła muzyka do rynku amerykańskiego i nurtu fusion. Związane to było z tym, co próbowano od strony artystycznej wymusić na Seifercie. Na drugim albumie nagranym dla Capitolu - Passion z 1979 roku - polskiego skrzypka wspomagali tacy muzycy, jak: Jack DeJohnette, John Scofield, czy Eddie Gomez - nazwiska, które mówią same za siebie.
{mospagebreak title=3. Coda}
Rok 1976 był wyjątkowy dla Zbigniewa Seiferta jeszcze z innego powodu. Okazało się, że zdiagnozowany wcześniej nowotwór jest wyjątkowo złośliwy, a przebyta operacja nie powiodła się. Choroba w szybkim tempie zaatakowała kość dłoni jednej ręki, kość przedramienia drugiej, płuca i wątrobę. Różnego rodzaju zabiegi (naświetlania, cytostatyka, zastrzyki z platyny) mogły dać Seifetowi tylko trochę czasu... Pomimo częstych wizyt w szpitalach i zmagań z rakiem w trzy lata zrealizował cztery projekty solowe. A właściwie pięć... Gdy w 1978 roku przyleciał do Polski, przyjaciele zorganizowali dla niego sześć koncertów, by mógł się ‘rozegrać’, przed nagrywaniem drugiej płyty dla Capitolu. Jeden z tych występów, z krakowskich Jaszczurów, został zarejestrowany i wydany na dwupłytowym albumie zatytułowanym Kilimanjaro. Obok Seiferta usłyszeć na nim można m.in. Jarka Śmietanę, czy Janusza Grzywacza i mimo pewnych mankamentów Kilimanjaro jest dla fanów rodzimego jazz-rocka pozycją obowiązkową.
Po powrocie do Stanów i nagraniu Passion Seifert - wraz z żoną Agnieszką - udał się do Buffallo, gdzie miał przejść kolejną - stosunkowo prostą jak się wydawało - operację. Niestety, jego niespełna 33-letnie serce nie wytrzymało zabiegu. Zmarł w nocy z 14 na 15 lutego 1979 roku.
Wspomnienia różnych ludzi znających Zbyszka są często zbieżne. Podkreśla się jego charyzmę, poczucie humoru, otwartość, towarzyskość – to, że był dobrym człowiekiem. Mówi się też, że był perfekcjonistą, że „Jean-Luc Ponty mógłby u niego terminować”, a przynajmniej każdy muzyk jazzowy sięgający dziś po skrzypce musi zmierzyć się z tym, co Seifert po sobie zostawił. Jego nagrania nie pozostawiają w tej kwestii cienia wątpliwości. Tym bardziej smuci fakt, że wciąż nie doczekaliśmy się w Polsce wydania pełnej dyskografii Seiferta. Z kolei do tego, co jest dostępne na rynku można mieć sporo zastrzeżeń: Solo Violin i Man of the Light wydane są przez Polonia Records, w sposób niechlujny, zaś koncertówka Kilimanjaro sprzedawana jest - wbrew zdrowemu rozsądkowi - jako dwie oddzielne płyty. Pozostaje mieć nadzieję, że na popularność Seiferta w Polsce wpłynie film dokumentalny, który przygotowuje amerykański skrzypek i kompozytor Zach Brock.
Michał Urbaniak pisał o Seifercie: „jego duch jest silny, jest silniejszy niż cokolwiek, co może się jemu przydarzyć. I dlatego jest w stanie przezwyciężyć wszystko”. I ja w to głęboko wierzę.
Jacek Chudzik
{mosimage}