Tytułowego bohatera nie można lubić. Trudno mu choć współczuć. Bunny’ego Munro można nazwać człowiekiem tylko w biologicznym tego słowa znaczeniu. Bo w życiu codziennym jest jakimś oślizgłym bezkręgowcem. Glistą. Amebą. Bunny jest nałogowym erotomanem i ma znakomite możliwości, aby swój proceder uprawiać. Pracuje jako akwizytor kosmetyków i ma świetne wyniki sprzedaży. Także dzięki sypianiu z klientkami. Ale tego też mu mało. Nie gardzi prostytutkami, jest ekspertem w stosowaniu pigułki gwałtu. A kiedy nie ma w okolicy żadnej kobiety, masturbuje się myśląc o Kylie Minogue albo Avril Lavigne (autor w specjalnej nocie przeprosił je na końcu książki, miał za co!). Co najgorsze, Bunny kompletnie nie rozumie, dlaczego jego żona, wiedząca o wyskokach męża praktycznie od dnia ślubu, potrzebowała coraz więcej leków psychotropowych. I dlaczego wszyscy obarczają go winą za jej samobójczą śmierć? No i najgorsza sprawa – jak teraz ma wychować swojego dziesięcioletniego synka? Przecież nie ma pojęcia o opiece nad dzieckiem!
Nie wiem jaki cel przyświecał Nickowi kiedy pisał tę historię, ale dokonał wielkiej sztuki – stworzył jednego z najbardziej odrażających bohaterów literackich w historii. Bunny kopuluje, pije, okrada klientów, a jednocześnie nie zauważa jak małym i podłym jest człowiekiem. Dla niego wszystkie te zachowania po prostu są normą. Jednocześnie Munro podąża drogą ku zagładzie – autor wyraźnie sygnalizuje to już w pierwszym zdaniu książki, by z każdą stroną potęgować wrażenie nadciągającego kataklizmu. Bunny, z początku typowy bon vivant, stopniowo zaczyna tracić grunt pod nogami, jakby śmierć żony była spustem dla całej serii coraz większych porażek – na polu rodzinnym, zawodowym i, co dla typa pokroju Bunny’ego najgorsze, seksualnym. Munro zaczyna wierzyć, że jest żałosny dopiero wtedy, gdy świat wytrąca go z błogiego samozadowolenia. Kolejne stadia degradacji bohatera wyznaczają kolejne, dźwięcznie zatytułowane księgi: „Jebaka”, „Domokrążca”, „Trup”. Ale „Śmierć...” to nie tylko studium ludzkiej ohydy, w głębi serca Bunny nosi też iskierkę dobra. Zakamuflowaną tak sprawnie, że ujawnia się dopiero w surrealistycznym finale, w momencie przejścia bohatera do innego (lepszego? Gorszego? Nie mamy wskazówek czy Munro dostąpił odkupienia) świata. Nadzieją dla Bunny’ego jest miłość między nim a synem. Chłopiec kocha tatę bezwarunkowo, podziwia go nawet w momentach porażek. Tak, jakby Cave chciał skontrastować egoizm dorosłych z dziecięcym idealizmem.
Oczywiście Nick nie napisał zwykłej powieści obyczajowej, to byłoby za proste! Cave to wszak urodzony turpista, dlatego poziom brutalizacji i zwulgaryzowania fabuły może budzić tyleż podziw, co odruch wymiotny. Prawdziwe i wyimaginowane akty seksualne opisane są anatomiczną dosłownością, w której Nick, co najdziwniejsze, nie zatraca jednak swojej artystowskiej maniery. Świat realny miesza się z nadprzyrodzonym i wyśnionym w równych proporcjach, chwilami ciężko dociec co jest prawdą, a co tylko maligną udręczonych bohaterów. Duch żony jest jeszcze jakoś uprawniony logiką opowieści. Ale seryjny morderca bezkarnie paradjący przed kamerami w centrach handlowych, prześladująca Bunny’ego betoniarka? Takich diabłów z pudełka Nick wyciąga znacznie więcej i jakimś cudem udaje mu się wtopić je w akcję bez żadnego dysonansu. To się nazywa talent – ułozyć wciągającą historię z nieprzystających do siebie elementów.
„Śmierć Bunny’ego Munro” jest książką diametralnie odmienną od „Gdy oślica ujrzała anioła”. Tamta była epickim dramatem całej społeczności, tym razem dostaliśmy tragedię w skali mikro, ograniczoną do jednej dysfunkcyjnej rodziny. Jest też napisana innym, znacznie prostszym językiem, akcja płynie bardziej wartko.Ostało się jednak to, co jest osią całej twórczości Cave’a – poczucie absurdu ludzkiego losu. Intrygująca powieść, choć na pewno nie dla każdego.
Paweł Tryba
Nie wiem jaki cel przyświecał Nickowi kiedy pisał tę historię, ale dokonał wielkiej sztuki – stworzył jednego z najbardziej odrażających bohaterów literackich w historii. Bunny kopuluje, pije, okrada klientów, a jednocześnie nie zauważa jak małym i podłym jest człowiekiem. Dla niego wszystkie te zachowania po prostu są normą. Jednocześnie Munro podąża drogą ku zagładzie – autor wyraźnie sygnalizuje to już w pierwszym zdaniu książki, by z każdą stroną potęgować wrażenie nadciągającego kataklizmu. Bunny, z początku typowy bon vivant, stopniowo zaczyna tracić grunt pod nogami, jakby śmierć żony była spustem dla całej serii coraz większych porażek – na polu rodzinnym, zawodowym i, co dla typa pokroju Bunny’ego najgorsze, seksualnym. Munro zaczyna wierzyć, że jest żałosny dopiero wtedy, gdy świat wytrąca go z błogiego samozadowolenia. Kolejne stadia degradacji bohatera wyznaczają kolejne, dźwięcznie zatytułowane księgi: „Jebaka”, „Domokrążca”, „Trup”. Ale „Śmierć...” to nie tylko studium ludzkiej ohydy, w głębi serca Bunny nosi też iskierkę dobra. Zakamuflowaną tak sprawnie, że ujawnia się dopiero w surrealistycznym finale, w momencie przejścia bohatera do innego (lepszego? Gorszego? Nie mamy wskazówek czy Munro dostąpił odkupienia) świata. Nadzieją dla Bunny’ego jest miłość między nim a synem. Chłopiec kocha tatę bezwarunkowo, podziwia go nawet w momentach porażek. Tak, jakby Cave chciał skontrastować egoizm dorosłych z dziecięcym idealizmem.
Oczywiście Nick nie napisał zwykłej powieści obyczajowej, to byłoby za proste! Cave to wszak urodzony turpista, dlatego poziom brutalizacji i zwulgaryzowania fabuły może budzić tyleż podziw, co odruch wymiotny. Prawdziwe i wyimaginowane akty seksualne opisane są anatomiczną dosłownością, w której Nick, co najdziwniejsze, nie zatraca jednak swojej artystowskiej maniery. Świat realny miesza się z nadprzyrodzonym i wyśnionym w równych proporcjach, chwilami ciężko dociec co jest prawdą, a co tylko maligną udręczonych bohaterów. Duch żony jest jeszcze jakoś uprawniony logiką opowieści. Ale seryjny morderca bezkarnie paradjący przed kamerami w centrach handlowych, prześladująca Bunny’ego betoniarka? Takich diabłów z pudełka Nick wyciąga znacznie więcej i jakimś cudem udaje mu się wtopić je w akcję bez żadnego dysonansu. To się nazywa talent – ułozyć wciągającą historię z nieprzystających do siebie elementów.
„Śmierć Bunny’ego Munro” jest książką diametralnie odmienną od „Gdy oślica ujrzała anioła”. Tamta była epickim dramatem całej społeczności, tym razem dostaliśmy tragedię w skali mikro, ograniczoną do jednej dysfunkcyjnej rodziny. Jest też napisana innym, znacznie prostszym językiem, akcja płynie bardziej wartko.Ostało się jednak to, co jest osią całej twórczości Cave’a – poczucie absurdu ludzkiego losu. Intrygująca powieść, choć na pewno nie dla każdego.
Paweł Tryba