Koncert... wiadoma sprawa... idealna okazja do namacalnego skonfrontowania różnych stereotypów, wyobrażeń, mitów. Tak! Chciałem wykorzystać tę możliwość i – nie ukrywam – w pierwszym rzędzie swoje receptory wyczuliłem na ocenę z a b i e g u dokonanego przez maestro Frippa bodaj przed dwoma laty… zabiegu jednoznacznie kojarzącego się z tytułem pewnej płyty: „Three of a perfect Pair” ( „T r o j e w i d e a l n e j p a r z e ”).
Robert Fripp reaktywując ostatnie wcielenie grupy zdecydował się na formę sekstetu opartego na dość dziwacznym układzie dwójkowym ( dwóch gitarzystów, dwóch stickbasistów, dwóch perkusistów).
Dlaczego? Trudno powiedzieć…
Wywody szefa zespołu w prasie, nad wyraz pogmatwane, nie wyjaśniały sprawy, mnie zaś, niezaspokojonemu w dążeniu do poznania prawdy, nasuwało się jeszcze inne pytanie:
czy ci wszyscy instrumentaliści, grając w takiej konfiguracji, w n i o s ą jakąś nową, wymierną j a k o ś ć do muzyki Crimson, czy też sytuacja ta okaże się tylko kolejnym kaprysem filozofującego lidera i w gruncie rzeczy poza wzmocnieniem siły uderzeniowej bandu, opartej na wzajemnym dublowaniu się, nie będzie oznaczać niczego więcej?
Trzeba powiedzieć otwarcie: nagrania studyjne nie wspierają takich idei do końca (vide: album „Trak”)
Wszak przykładowo: Bill Bruford wspomagany perfekcyjną techniką realizatorską w każdej chwili może dograć do podstawowej ścieżki jakieś ornamenty... ozdobniki… bez zatrudniania choćby jednego dodatkowego bębniarza.
Pytam, kto w takim układzie jest w stanie rzetelnie o c e n i ć (d o c e n i ć ) rolę Pata Mastelotto i jego osobisty wysiłek w tworzenie skomplikowanych struktur perkusyjnych (zagranych zapewne na „żywo”, ale jak wszystko inne w studyjnym procesie, przeniesionych beznamiętnie na dysk i w t o p i o n y c h w c i ą g w i e l u rożnych, idealnych dźwięków... żywych... przetworzonych... spreparowanych... lecz w sumie jednakowo pozbawionych tożsamości i anonimowych…?
Idea mogła w pełni zabłysnąć, jak sądzę, przede wszystkim w graniu live, gdzie nadarza się okazja nie tylko usłyszenia, ale i z o b a c z e n i a wkładu muzyków w tworzenie materiału, gdzie nie ma praktycznej możliwości dokonywania retuszu, a i preparowanie dźwięku jest mocno ograniczone.
Jednymi słowy, gdzie w r e s z c i e liczy się c z ł o w i e k ... j e g o i n t el i g e n c j a… i n w e n c ja… w r a ż l i w o ś ć i … u m i e j ę t n o ś c i .
Chciałem także przekonać się, bo ostatnie produkcje studyjne zespołu mnie nie przekonały, czy King Crimson A.D. 1996 na trasie „Thrakattack” podejmie w bezpośredniej konfrontacji z odbiorcą, próbę zmiany własnego wizerunku i pokazanie – chociażby fragmentarycznie – n o w e j estetyki?
To chciałem wiedzieć i udając się na koncert Karmazynowego Króla oczekiwałem jasnych… klarownych odpowiedzi…
Aha! No i zapomniałbym o jednym. Chciałem przecież także, a może przede wszystkim, posłuchać d o s k o n a ł e j muzyki d o s k o n a ł e g o zespołu…
King Crimson już na starcie cofnęli siebie i nas do pierwszej połowy lat 70-tych ( sprawdziły się zatem słowa Bruforda, który w wywiadzie poprzedzającym warszawski występ, powiedział, że na tej trasie będzie sporo rzeczy starszych, bo nadszedł moment powrotów do zamierzchłych czasów, bo jest zapotrzebowanie na taką muzykę, więcej... bo jest m o d a…
Nie lubię słowa moda. W muzyce nie cierpię. Na całe szczęście w tym przypadku nie miało on tak pejoratywnego wydźwięku (ba! dzięki tej właśnie modzie zaistniała szansa usłyszenia na żywo materiału stworzonego przez pierwsze składy Karmazynowego Króla).
I tak już na wstępie powiało pamiętnymi tematami z okresu „Larks’ Tongues In Aspic”.
Powiało?
To było raczej jak uderzenie prawdziwego tajfunu zrodzonego z n a j t w a r d s z y c h utworów Crimson połowy lat 70-tych!
Utworów zagranych z porażającą mocą i energią.
Mistrzowsko zagranych.
(W wyżej wspomnianym wywiadzie Bill Bruford, puszczając kokieteryjnie oko w stronę młodych fanów metalu, powiedział: „...gramy teraz ciężej niż Pantera...” – i Bill Bruford mówił prawdę – oni grali ciężej niż ktokolwiek inny!)
Apogeum potężnego brzmienia osiągnięte zostało przy początkowych dźwiękach „21-st Century Schizoid Man”… sztandarowego utworu pierwszej edycji King Crimson.
O ironio! Pomijając wzruszenie jakie wywołała ta kompozycja, zagrana po wielu... wielu latach niebytu, trzeba jednak przyznać, że „warszawska” interpretacja nie dorównała tej oryginalnej z albumu „In the Court of Crimson King”, czy też mojej ulubionej – totalnie brudnej, rozchwianej i wściekłej – z „Earthbound”.
Sądzę, że w tak „chorym” utworze nie sprawdziła się po prostu formuła „zdyscyplinowanego” grania, składu – co by nie powiedzieć – programowo przesiąkniętego perfekcjonizmem i matematyczną precyzją, ale też z tej racji często zdystansowanego, chłodnego i pozbawionego duszy.
Za to znakomicie sprawdziła się, gdy zespół wkroczył w rejony „Discipline”, „Beat” i „ Three of A Perfect Pair”. Trudno się dziwić... dla czterech z sześciu występujących w Warszawie panów było to jeszcze nie tak odległe wspomnienie nowatorskiego eksperymentu przeprowadzonego w 1981r. na całkowicie odrodzonym organizmie nowego King Crimson. Podobnie było też z kompozycjami, które powstały w ostatnim czasie i które zgodnie ze świętym prawem promocji, zespół przedstawił w sporej części koncertu.
Synteza r ó ż n y c h estetyk zaczerpniętych z wieloletniego dorobku Karmazynowego Króla była w tej materii bardzo wyraźna, nie miała jednak żadnego znaczenia dla utrzymania spójnego charakteru spektaklu: tu wciąż trwała manifestacja mocnego i motorycznego grania. Grupa z rzadka tylko decydował się na s p o k o j n i e j s z e i o d m i e n n e klimaty… takie choćby jak efektowna impresja tria Bruford – Mastelotto – Belew, przekombinowane i z tej racji nieudane „solo” gitarowe Frippa (czy to można jeszcze nazwać graniem gitarowym?) oraz urzekająco piękne „One Time” (rewelacja!!!).
Jeszcze a propos spokojniejszych fragmentów. Jedna uwaga. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w tym przedstawieniu zabrakło oddechu... miejsca na subtelny liryzm... zadumę.. wyciszenie... (c o ś t a k n i e u c h w y t n e g o jak na płytach „Islands” czy „Lizard”).
Zabrakło tego, co kiedyś w muzyce Crimson odgrywało niepoślednią rolę…
Czepiam się?
Może…
Te utyskiwania nie zmienią jednak mojej opinii o koncercie - był to świetny występ doskonałego zespołu.
(za komentarz niech posłuży epizod z J.K. , który siedząc obok mnie w pewnym momencie boleśnie szturchnął mnie w żebro i z jakimś cierpiętniczym wyrazem twarzy... patrząc wymownie na rząd krzesełek przed nami – ponoć zajęty przez tuzy naszego rocka – powiedział: „...chłopaki niech no lepiej schowają instrumenty do pudełek...”)
Three of A Perfect Pair.
Troje w idealnej parze.
Trzech w idealnych parach?
F r i p p - B e l e w . Uznany od lat tandem, Ścisła światowa ekstraklasa. Pytanie jest właściwie jedno: jak daleko jeszcze w swym m i n i m a l i ź m i e może posunąć się Robert Fripp?
Tu, w Sali Kongresowej, jego rola ograniczała się do b y c i a na scenie, kontrolowania wzrokiem poczynań kolegów i tworzenia s p e c y f i c z n e j – trudnej do wychwycenia w bogatej narracji całego zespołu – muzycznej tkanki, umieszczonej z t y ł u i budującej w zasadzie t y l k o n i e p o k o j ą c e t ł o .
Odnoszę wrażenie, że ten minimalizm jest jedną ze składowych, tworzonego konsekwentnie od lat, osobliwego wizerunku Roberta Frippa.
Wizerunku przesiąkniętego do cna demonstracyjną obojętnością, a nawet pogardą dla blichtru i rockowego gwiazdorstwa. Taka filozofia, kreowana do granic absurdu ( a tak było w finale warszawskiego koncertu, gdy mistrz nie raczył nawet wyjść ku oczekującej nań publiczności) może jednak całkowicie obróci się przeciw swemu twórcy i okazać się tym, od czego on się tak ostentacyjnie odcinał…
Prowokującą, ale… p o s p o l i t ą m a n i e r ą.
P o z ą.
Takich problemów nie miał za to Adrian Belew... żywiołowy... komunikatywny... uśmiechnięty… Wyluzowany. Bawiący się muzyką.
Całkowite przeciwieństwo szefa King Crimson.
I może w tym tkwi siła tego niesamowitego duetu?
L e v i n - G u n n . W moim odczuciu, absolutnie nie negując wysokich umiejętności nowego nabytku King Crimson, byłbym najbardziej skłonny przychylić się do tezy, że Trey Gunn spełnia przede wszystkim ważną t e c h n i c z n i e rolę – w sytuacjach (coraz częstszych sytuacjach), gdy łysy Tony Lenin oddaje się „malowaniu” muzycznych obrazów dźwiękami wydobywanymi ze sticków, to on właśnie przejmuje wiodącą rolę nadającego rytm... puls…
Ale bywa też zupełnie odwrotnie..
B r u f o r d - M a s t e l o t t o . Bezdyskusyjnie numer jeden koncertu! Dla mnie n a j w i ę k s z e z a s k o c z e n i e i p r z e ż y c i e. Tym bardziej miłe, że nie kryjąc wcześniej swego sceptycyzmu wobec bliżej nieznanego mi Pata Mastelotto, tak na serio nie spodziewałem się u s ł y s z e ć i z o b a c z y ć rzeczy s z c z e g o l n i e w i e l k i c h …
A takie… i w y ł ą c z n i e t a k i e zaserwowali publiczności obaj panowie.
T o t a l n e m i s t r z o s t w o . Cóż więcej dodać? Chyba tylko to, że po ich pokazie okropnie przybladły i skurczyły się wyczyny innych bębniarzy…
Upalny czerwcowy wieczór… i Sala Kongresowa wypełniona Karmazynowym Królem.
...a jednak...
a jednak o c e n a f i n a l n a o b e j m u j ą c a w s z y s t k i e a s p e k t y z j a w i s k a pod tytułem King Crimson nie może być tak do końca entuzjastyczna…
(n i e p r z e c i ę t n e m u zespołowi poprzeczkę stawia się wysoko… znacznie wyżej niż innym).
Narażę się może apologetom: bardzo dobry album... bardzo dobry koncert t o n i e w s z y s t k o…
Po kilkunastu latach milczenia Robert Fripp wskrzesił Karmazynowego Króla.
I tak jak wielu, sądziłem: nadszedł znów czas, by postawić krok w nieznane, przełamać bariery i wytyczyć nowy szlak. Może nawet zbulwersować fanów, zaryzykować ich odwrócenie się od zespołu, a l e j e s z c z e r a z z żelazną konsekwencją – tak jak to było kiedyś przed laty – u d o w o d n i ć , że w ostatecznym rozrachunku racja jest po jego stronie.
Robert Fripp nie zaryzykował.
Spenetrował obszary, które znaliśmy od dawna.
Często mówi się: o! to gra King Crimson lat 70-tych, a to… to jest King Crimson lat 80-tych.
7 czerwca czerwca w Sali Kongresowej zobaczyłem Karmazynowego Króla g r a j ą c e g o w l a t a c h 9 0 – t y c h…
Absolutnie nie podpisałbym się pod stwierdzeniem, że jest to K i n g C r i m s o n l a t 9 0 – t y c h…
11 – 12 lipca 1996 Londyn - Kęty
13 – 15 lipca 1996 Kęty
Paweł Kłaput
13 – 15 lipca 1996 Kęty
Paweł Kłaput
Suplement
„…Od Pawła Kłaputa dostałem wspaniałą recenzję koncertu grupy King Crimson, a może nawet nie tyle recenzje koncertu, co jego rozważania wobec muzyki King Crimson itd.
Strasznie dziękuję i tak sobie pomyślałem drogi Pawle… no... smutne jest to, że w naszych czasopismach muzycznych pisują tacy rożni panowie, a nie ty… bo taką recenzję powinno się zamieścić w „Tylko Rocku” czy też w innym magazynie muzycznym – już nie mówię o czasopismach czasopismach których piszą recenzje z koncertów zupełnie ludzie przypadkowi…
No i ta recenzja jest po prostu nie tyle, że znakomita, bo to nie o to chodzi, że się chwali czy nie chwali.. Nie! Ważne jest to, że tak trafnie, logicznie i tak oddając sens tego o co chodzi napisałeś i co.. dotarło do mnie.
Ja myślę, że do tego listu sięgnę kiedyś, kiedy się pojawi King Crimson.. połączymy to w jakąś wspólną całość i będzie okazja na ten temat pomówić…”
Jerzy Skarżyski - krytyk muzyczny i prezenter
radia „Kraków”
lipiec 1996r. „Nocny szlak” radia „Kraków”
radia „Kraków”
lipiec 1996r. „Nocny szlak” radia „Kraków”
zobacz też: King Crimson