Błąd
  • JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 72
A+ A A-

King Crimson - Sala Kongresowa, Warszawa, 7 czerwca 1996

   Różne, często skrajnie odmienne opinie dotyczące aktualnej kondycji Karmazynowego Króla, a także – przyznam się od razu – moje dość    n i e j e d n o z n a c z n e   odczucia po wysłuchaniu albumów: „Vroom”  i „Trak” sprawiły, że ze szczególną emocją oczekiwałem  występu  King Crimson w warszawskiej Sali Kongresowej.

   Koncert... wiadoma sprawa... idealna okazja do namacalnego skonfrontowania różnych stereotypów, wyobrażeń, mitów. Tak! Chciałem wykorzystać tę możliwość   i  – nie ukrywam –  w pierwszym rzędzie swoje receptory wyczuliłem na ocenę   z a b i e g u    dokonanego przez  maestro Frippa bodaj przed dwoma laty… zabiegu jednoznacznie kojarzącego się z tytułem pewnej płyty: „Three of a perfect Pair” ( „T r o j e    w   i d e a l n e  j    p a r z  e ”).
Robert Fripp reaktywując  ostatnie wcielenie grupy zdecydował się na formę sekstetu opartego na dość dziwacznym układzie dwójkowym ( dwóch gitarzystów, dwóch stickbasistów,  dwóch perkusistów).
Dlaczego? Trudno powiedzieć…

Wywody szefa zespołu w prasie, nad wyraz  pogmatwane,  nie wyjaśniały  sprawy,  mnie  zaś, niezaspokojonemu  w dążeniu do poznania prawdy, nasuwało się jeszcze inne pytanie:
czy ci wszyscy instrumentaliści, grając w takiej konfiguracji,   w n i o s ą  jakąś  nową,  wymierną  j a k o ś ć   do muzyki Crimson, czy też sytuacja ta okaże się tylko kolejnym kaprysem filozofującego lidera i w gruncie rzeczy  poza wzmocnieniem siły uderzeniowej bandu, opartej na wzajemnym dublowaniu się, nie będzie oznaczać niczego więcej?

   Trzeba powiedzieć otwarcie: nagrania studyjne nie wspierają takich idei do końca (vide: album „Trak”)
Wszak  przykładowo:   Bill Bruford wspomagany perfekcyjną techniką realizatorską  w każdej chwili może  dograć do podstawowej ścieżki jakieś ornamenty... ozdobniki… bez  zatrudniania choćby jednego dodatkowego bębniarza.
Pytam, kto w takim układzie jest  w stanie rzetelnie   o c e n i ć   (d o c e n i ć )  rolę Pata Mastelotto i jego osobisty wysiłek w tworzenie skomplikowanych struktur perkusyjnych (zagranych zapewne na „żywo”, ale jak wszystko inne w studyjnym procesie, przeniesionych beznamiętnie na dysk  i   w t o p i o n y c h     w   c i ą g   w i e l u   rożnych, idealnych dźwięków... żywych... przetworzonych... spreparowanych... lecz w sumie jednakowo pozbawionych tożsamości i anonimowych…?
Idea mogła w pełni zabłysnąć, jak sądzę, przede wszystkim w graniu  live,  gdzie nadarza się okazja nie tylko  usłyszenia, ale  i    z o b a c z e n i a      wkładu muzyków w tworzenie materiału, gdzie nie ma praktycznej możliwości dokonywania retuszu, a i preparowanie dźwięku jest mocno ograniczone.
Jednymi słowy, gdzie     w r e s z c i e   liczy się        c z ł o w i e k ...   j e g o      i n t el i g e n c j a…  i n w e n c ja…  w r a ż l i w o ś ć   i  … u  m i  e j ę t n o ś c i .
Chciałem także  przekonać  się, bo ostatnie produkcje studyjne zespołu mnie nie przekonały, czy King Crimson A.D. 1996 na  trasie  „Thrakattack” podejmie w bezpośredniej konfrontacji z  odbiorcą, próbę zmiany własnego wizerunku   i pokazanie – chociażby fragmentarycznie –  n o w e j   estetyki?

   To chciałem wiedzieć i udając  się na koncert Karmazynowego Króla oczekiwałem jasnych… klarownych  odpowiedzi…
Aha! No i zapomniałbym o jednym. Chciałem przecież także, a może przede wszystkim, posłuchać    d o s k o n a ł e j  muzyki    d o s k o n a ł e g o   zespołu…

   King Crimson już na starcie cofnęli siebie i nas do pierwszej połowy lat  70-tych    ( sprawdziły się zatem  słowa  Bruforda, który w wywiadzie poprzedzającym  warszawski występ, powiedział, że na tej trasie będzie sporo rzeczy starszych, bo nadszedł moment powrotów do zamierzchłych czasów, bo jest zapotrzebowanie na taką muzykę, więcej... bo jest   m o d a…
 Nie lubię słowa moda. W muzyce nie cierpię. Na całe  szczęście w tym przypadku nie miało on tak pejoratywnego wydźwięku (ba!  dzięki tej właśnie modzie zaistniała szansa  usłyszenia na żywo  materiału stworzonego przez pierwsze składy  Karmazynowego Króla).
I tak już na wstępie powiało pamiętnymi tematami z okresu „Larks’ Tongues In Aspic”.
Powiało?
To było raczej  jak uderzenie  prawdziwego tajfunu  zrodzonego   z  n a j t w a r d s z y c h   utworów Crimson połowy lat 70-tych!
Utworów zagranych z porażającą mocą i energią.
 Mistrzowsko zagranych.
(W  wyżej wspomnianym wywiadzie Bill Bruford,  puszczając kokieteryjnie oko w stronę młodych fanów metalu, powiedział: „...gramy teraz ciężej niż Pantera...” –   i Bill Bruford mówił prawdę –  oni grali ciężej niż ktokolwiek inny!)
Apogeum  potężnego brzmienia osiągnięte zostało  przy początkowych dźwiękach „21-st Century Schizoid Man”… sztandarowego utworu pierwszej edycji  King Crimson.
O ironio! Pomijając  wzruszenie jakie wywołała  ta kompozycja, zagrana po wielu... wielu latach niebytu, trzeba jednak przyznać, że  „warszawska” interpretacja  nie dorównała tej oryginalnej z albumu „In the Court of Crimson King”, czy też mojej ulubionej – totalnie brudnej, rozchwianej i wściekłej – z „Earthbound”.
Sądzę, że w tak „chorym” utworze nie sprawdziła się po prostu  formuła  „zdyscyplinowanego” grania,  składu – co by nie powiedzieć – programowo przesiąkniętego  perfekcjonizmem i matematyczną   precyzją, ale też z tej racji  często zdystansowanego, chłodnego   i pozbawionego duszy.
Za to znakomicie sprawdziła się, gdy zespół wkroczył  w rejony „Discipline”, „Beat”  i „ Three of A Perfect Pair”. Trudno się dziwić... dla czterech  z  sześciu występujących  w Warszawie panów było to jeszcze nie tak odległe wspomnienie nowatorskiego eksperymentu przeprowadzonego  w 1981r.  na całkowicie odrodzonym organizmie nowego  King Crimson. Podobnie było też z kompozycjami, które powstały w ostatnim czasie i które zgodnie ze świętym prawem promocji, zespół przedstawił w sporej części koncertu.
Synteza   r ó ż n y c h   estetyk  zaczerpniętych z  wieloletniego dorobku  Karmazynowego Króla była  w tej materii bardzo wyraźna, nie miała jednak  żadnego znaczenia dla utrzymania spójnego  charakteru spektaklu: tu wciąż  trwała manifestacja mocnego i motorycznego grania. Grupa  z rzadka  tylko decydował się na   s p o k o j n i e j s z e   i   o d m i e n n e   klimaty… takie choćby jak efektowna impresja tria Bruford – Mastelotto – Belew, przekombinowane i z tej racji nieudane „solo” gitarowe Frippa (czy to można  jeszcze nazwać graniem gitarowym?) oraz urzekająco piękne  „One Time” (rewelacja!!!).
Jeszcze  a propos spokojniejszych fragmentów. Jedna uwaga. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w tym przedstawieniu zabrakło oddechu... miejsca na subtelny liryzm... zadumę.. wyciszenie... (c o ś   t a k   n i e u c h w y t n e g o  jak na płytach  „Islands”  czy „Lizard”).
Zabrakło tego, co kiedyś w muzyce Crimson  odgrywało  niepoślednią rolę…
Czepiam się?
Może…

Te utyskiwania nie zmienią jednak mojej    opinii  o koncercie -   był to świetny występ  doskonałego  zespołu.

(za komentarz niech posłuży epizod z J.K. , który siedząc obok mnie w pewnym  momencie boleśnie szturchnął mnie w żebro i  z jakimś cierpiętniczym wyrazem twarzy... patrząc wymownie na rząd  krzesełek przed nami  – ponoć zajęty  przez tuzy naszego rocka –   powiedział: „...chłopaki niech no lepiej schowają  instrumenty do pudełek...”)

Three of A Perfect Pair.
Troje w idealnej parze.
Trzech w idealnych parach?

F r i p p  - B e l e w . Uznany od lat tandem, Ścisła światowa ekstraklasa. Pytanie jest właściwie jedno: jak daleko jeszcze w swym   m i n i m a l i ź m i e  może posunąć się Robert Fripp?
Tu, w Sali Kongresowej, jego rola ograniczała się do  b y c i a na scenie, kontrolowania wzrokiem poczynań kolegów i tworzenia   s p e c y f i c z n e j  – trudnej do wychwycenia  w bogatej narracji całego zespołu – muzycznej  tkanki, umieszczonej z  t y ł u   i budującej     w zasadzie   t y l k o     n i e p o k o j ą c e   t ł o .
Odnoszę wrażenie, że ten minimalizm jest jedną ze składowych, tworzonego konsekwentnie od lat, osobliwego wizerunku Roberta Frippa.
Wizerunku przesiąkniętego do cna  demonstracyjną obojętnością, a nawet pogardą dla blichtru i rockowego gwiazdorstwa. Taka filozofia, kreowana do granic absurdu ( a tak było w finale warszawskiego koncertu, gdy mistrz nie raczył nawet wyjść ku oczekującej nań publiczności) może jednak całkowicie obróci się przeciw swemu twórcy i okazać się tym, od czego on się tak ostentacyjnie odcinał…
Prowokującą, ale…  p o s p o l i t ą    m a n i e r ą.
P o z ą.
Takich problemów nie miał za to Adrian Belew... żywiołowy... komunikatywny... uśmiechnięty… Wyluzowany. Bawiący się muzyką.
Całkowite przeciwieństwo szefa King Crimson.

I może w tym tkwi siła tego  niesamowitego  duetu?

L e v i n  -  G u n n . W moim odczuciu, absolutnie nie negując wysokich umiejętności nowego nabytku King Crimson, byłbym najbardziej skłonny  przychylić się do tezy, że Trey Gunn spełnia przede wszystkim ważną   t e c h n i c z n i e  rolę – w sytuacjach (coraz częstszych sytuacjach), gdy  łysy Tony  Lenin oddaje się „malowaniu” muzycznych obrazów dźwiękami wydobywanymi ze sticków, to on właśnie przejmuje wiodącą rolę  nadającego rytm... puls…
Ale bywa też zupełnie odwrotnie..

B r u f o r d    -   M a s t e l o t t o . Bezdyskusyjnie numer jeden koncertu! Dla mnie   n a j w i ę k s  z e     z a s k o c z e n i e    i    p r z e ż y c i e. Tym bardziej miłe, że nie kryjąc wcześniej  swego sceptycyzmu wobec bliżej nieznanego  mi Pata Mastelotto, tak na serio nie spodziewałem się  u s ł y s z e ć  i    z o b a c z y ć   rzeczy    s z c z e g o l n i e    w i e l k i c h …
A takie…  i  w y ł ą c z n i e    t a k i e  zaserwowali publiczności obaj  panowie.
T o t a l n e  m i s t r z o s t w o . Cóż więcej dodać? Chyba tylko to, że po ich pokazie okropnie przybladły i skurczyły się wyczyny innych bębniarzy…

   Upalny czerwcowy wieczór… i   Sala Kongresowa wypełniona    Karmazynowym  Królem.
 
  ...a jednak...
a  jednak      o c e n a   f i n a l n a    o b e j m u j ą c a     w s  z y  s t k i e   a s p e k t y   z j a w i s k a     pod tytułem  King Crimson   nie  może  być tak do końca entuzjastyczna…
(n i e p r z e c i ę t n e m u   zespołowi  poprzeczkę stawia się wysoko… znacznie wyżej niż innym).
Narażę się może apologetom: bardzo dobry album... bardzo dobry koncert   t o   n i  e    w s z y s t k o…


   Po kilkunastu latach milczenia Robert Fripp  wskrzesił  Karmazynowego Króla.
I tak jak wielu, sądziłem:   nadszedł znów czas, by   postawić  krok w nieznane, przełamać  bariery i wytyczyć nowy  szlak. Może nawet zbulwersować fanów, zaryzykować ich odwrócenie  się od zespołu, a l e   j e s z c z e  r a z    z  żelazną  konsekwencją –  tak jak to było kiedyś przed laty –     u d o w o d n i ć  , że w ostatecznym rozrachunku racja jest po jego stronie.
Robert Fripp nie zaryzykował.

Spenetrował obszary, które  znaliśmy od dawna.

Często mówi się:  o! to gra King Crimson lat 70-tych, a to… to jest King Crimson lat 80-tych.

7 czerwca czerwca   w  Sali Kongresowej  zobaczyłem  Karmazynowego Króla       g r a j ą c e g o   w  l a t a c h   9 0 – t y c h…
Absolutnie nie podpisałbym się pod stwierdzeniem, że jest to    K i n g   C r i m s o n    l a t      9 0 – t y c h…


11 – 12 lipca 1996  Londyn - Kęty
13 – 15 lipca 1996  Kęty


Paweł  Kłaput
 
Suplement

  „…Od Pawła Kłaputa  dostałem wspaniałą recenzję koncertu grupy  King Crimson, a może nawet nie tyle recenzje koncertu, co jego rozważania wobec muzyki King Crimson itd.
Strasznie dziękuję i tak sobie pomyślałem drogi Pawle… no... smutne   jest to, że  w naszych czasopismach muzycznych pisują tacy rożni panowie, a nie ty… bo taką recenzję powinno się zamieścić w „Tylko Rocku”  czy też w innym magazynie muzycznym –  już nie mówię o czasopismach czasopismach  których piszą recenzje z koncertów zupełnie ludzie przypadkowi…
No i ta recenzja jest po prostu nie tyle, że znakomita, bo to nie o to chodzi, że się chwali czy nie chwali.. Nie! Ważne jest to, że tak trafnie, logicznie  i   tak oddając sens tego  o co chodzi napisałeś  i  co.. dotarło do mnie.

Ja myślę, że do tego listu sięgnę kiedyś, kiedy się  pojawi  King Crimson.. połączymy to  w jakąś wspólną całość i będzie okazja na ten temat pomówić…”

                                                                          Jerzy Skarżyski  - krytyk muzyczny  i prezenter
                                                                           radia „Kraków”

                                                                          lipiec 1996r.  „Nocny szlak” radia „Kraków”

zobacz też: King Crimson

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.