W ostatnich dniach trafiła w moje ręce książka Religia rocka autorstwa Sławomira Hawryszczuka (filozofa, teologa, poety, interesującego się m.in. nowymi ruchami religijnymi, metafizyką, kosmologią i seksuologią), wydana przez wydawnictwo Eneteia w 2010 roku. Zaintrygowała mnie od razu i nie tylko ze względu na hasło z okładki, głoszące, iż jest to „interesująca lektura dla fanów dźwięku i obserwatorów świata muzyki jako jednego z ważniejszych składników kultury współczesnej”. Sam tytuł sugerować mógłby ciekawą, a wręcz pasjonującą książkę. Mimo podtytułu - Ciemna strona muzyki rozrywkowej - zaryzykowałem lekturę. Pojawienie się książki osoby znającej się na rocku i kulturze masowej, ujmującej niektóre zjawiska z perspektywy kultu religijnego byłoby niewątpliwie wartym odnotowania wydarzeniem. Niestety pan Hawryszczuk ani na rocku się nie zna, ani nie sili się na próbę rzetelnego opisu zjawiska, którym się zajmuje. Sięgając po tę książkę niemal od razu przekonamy się, że autor podporządkował swój wywód tezie „rock jest zły” i konsekwentnie stosuje (świadomie bądź nieświadomie) wszelkie możliwe metody, by nas do owej tezy przekonać. Osoby średnio obeznane z kulturą muzyczną XX wieku porazi nieznajomość faktów, brak tła społeczno-kulturowego, tendencyjny dobór przykładów, emocjonalnie nacechowany dyskurs, bądź też niepanowanie przez autora nad materiałem książki. Mimo to, pan Hawryszczuk wydaje się być święcie przekonany, że jego publikacja to „naukowa analiza fenomenu rocka”.
By nie być gołosłownym, czas na kilka ciekawych przykładów. Jeśli stoicie - usiądźcie, jeśli siedzicie - zapnijcie pasy. Zaczynamy.
- hard rock stworzyli Beatelsi, a ich album z 1968 roku nosi tytuł Devil's White Album
- Blue Oyster Cult są autorami piosenki Born To Be Wild
- piosenka With a Little Help from My Friends nakłania do brania narkotyków
- Pink Floyd to „awangardowa formacja rewolucyjnego społeczeństwa, podróżująca wraz z publicznością przez wyimaginowane, ukwiecone przestrzenie narkotycznego świata ćpunokreacji i anarchistycznego buntu”
- w piosence zespołu Feel można usłyszeć zawołania „Belzebub! Szatan!”
- rytm jest zły, bo wywodzi się z kultu voodoo
- rock i ruchy młodzieżowe lat 60. i 70. powstały z inicjatywy żydomasonów oraz komunistów, którzy zamach na umysł amerykańskiej młodzieży przygotowali jeszcze w latach 30. XX wieku.
W paranoicznym świecie Religii rocka źli są wszyscy - od Elvisa, przez Led Zeppelin, Pink Floydów, Depeche Mode, Duran Duran, po Britney Spears, Dodę i Kaliber 44 (o największych antychrystach, The Beatles, aż strach wspominać). Nie można zajmować się muzyką rozrywkową nie będąc w szponach szatana i masonów. Słuchacze rocka to bezmyślne stworzenia, którymi ich idole kierują, najczęściej - podprogowo. Każde najmniejsze skojarzenie z ciemnością, demonem, cielesnością, miłością, czy wolnością dyskredytuje w oczach autora tekst piosenki (szkoda, że zawołań typu „och, Lord” nie uznaje za objaw religijności...). Rzut oka na bibliografię pracy wiele nam wyjaśni. Trzy biografie muzyków, prócz nich niespełna dziesięć książek poświęconych rockowi. Przeważająca większość książek cytowanych, to prace typu Magia, seks i szatan. Nierzetelność to jednak najmniejszy problem tej pracy (tak samo jak łączne rozpatrywanie rocka, death metalu, techno i disco). Religia rocka niemal w ogóle nie odwołuje się do źródeł. I już pomijam fakt, że np. sięgnięcie po biografię AC/DC pomogłoby autorowi prawidłowo rozszyfrować nazwę zespołu, ale w chwili, gdy przy cytatach z piosenek rockowych podawane są odwołania do tak prezentującej się bibliografii można zwątpić, czy autor w ogóle wie o czym pisze. Czy słuchał muzykę, czy też czytał o niej?
Sięgając po tę marną publikację – co oczywiście stanowczo wszystkim odradzam - można odnieść wrażenie, że autor w swej naiwności obarcza rock odpowiedzialnością za zainteresowanie ludzi seksem oraz za pojawienie się homoseksualizmu. Że wszędzie widzi satanistów i masonów dodawać chyba nie muszę... Wymienia, aby nas przerazić, kilka przykładów zbrodni popełnionych przez osoby słuchające rocka... Szkoda, że nie pofatygował się sprawdzić np. jaki procent wśród skazanych przestępców to chrześcijanie, fani futbolu, albo osoby lubiące kawę...
Początkowo chciałem Wam przedstawić Religię rocka w recenzji. Następnie chciałem się powoli, strona za stroną, głupota za głupotą, pastwić nad tymi dyletanckimi wypocinami. Nie mogę. W swej naiwności nie sądziłem, że coś takiego można w ogóle napisać. Tej żałosnej książki, przepełnionej agresją i brakiem (niechęcią) zrozumienia drugiego człowieka nie daje się czytać! Czemu więc zaprzątam nią sobie głowę? Ponieważ jako fan rocka mam już tak mózg wyprany, że muszę wystąpić w obronie swojego satanistycznego poletka? Według autora - z pewnością tak. Prawda jest jednak inna. Zwyczajnie poczułem się przez tę książkę urażony. Poczułem się, jakby ktoś napluł na mnie... I nie o to chodzi, że nie widzę elementów okultyzmu w muzyce rockowej. Postawić i poprzeć argumentami można każdą tezę. Trzeba to jednak robić z głową. Popkultura jest istotnym elementem naszej rzeczywistości i na szczęście nie brakuje badaczy, którzy potrafią się jej przyjrzeć w sposób krytyczny i naukowy (np. B. Dobroczyński, U. Eco).
Dawna mądrość mówi: oko za oko, zaś jej młodsza i rockowa wersja: fight fire with fire.
Wykorzystując metody autora, bardzo łatwo można w przekonywujący i poparty faktami sposób napisać o chrześcijaństwie, a w szczególności kościele katolickim, jako o wspólnocie morderców i pedofilów. Można nawet w takim antyklerykalnym tekście wykorzystać pracę pana Hawryszczuka. Kiedy bowiem trafnie - pomijając kwestię karygodnych uproszczeń - pisze on o tłumie, że jest: „zdolny do odczuć prostych i przesadnych, przejmuje on poglądy, twierdzenia i idee, które mu są narzucone”, to warto zadać sobie pytanie, ile osób gromadzi wspólnota Taize, ile ludzi przybywało na spotkania z Janem Pawełm II w Polsce, ile osób uczęszcza w każdą niedzielę na mszę? Żaden koncert rockowy nie gromadzi takiego tłumu...
Nie mam ochoty jednak brudzić sobie rąk metodami pana Hawryszczuka. Szkoda sił, czasu i nerwów. Nie ma też sensu silić się tu na perswazję, fanatyzm religijny nie przyjmuje bowiem argumentów rozumu. Jedno jednak mogę dla autora zrobić. Będę się za niego modlić.
By nie być gołosłownym, czas na kilka ciekawych przykładów. Jeśli stoicie - usiądźcie, jeśli siedzicie - zapnijcie pasy. Zaczynamy.
- hard rock stworzyli Beatelsi, a ich album z 1968 roku nosi tytuł Devil's White Album
- Blue Oyster Cult są autorami piosenki Born To Be Wild
- piosenka With a Little Help from My Friends nakłania do brania narkotyków
- Pink Floyd to „awangardowa formacja rewolucyjnego społeczeństwa, podróżująca wraz z publicznością przez wyimaginowane, ukwiecone przestrzenie narkotycznego świata ćpunokreacji i anarchistycznego buntu”
- w piosence zespołu Feel można usłyszeć zawołania „Belzebub! Szatan!”
- rytm jest zły, bo wywodzi się z kultu voodoo
- rock i ruchy młodzieżowe lat 60. i 70. powstały z inicjatywy żydomasonów oraz komunistów, którzy zamach na umysł amerykańskiej młodzieży przygotowali jeszcze w latach 30. XX wieku.
W paranoicznym świecie Religii rocka źli są wszyscy - od Elvisa, przez Led Zeppelin, Pink Floydów, Depeche Mode, Duran Duran, po Britney Spears, Dodę i Kaliber 44 (o największych antychrystach, The Beatles, aż strach wspominać). Nie można zajmować się muzyką rozrywkową nie będąc w szponach szatana i masonów. Słuchacze rocka to bezmyślne stworzenia, którymi ich idole kierują, najczęściej - podprogowo. Każde najmniejsze skojarzenie z ciemnością, demonem, cielesnością, miłością, czy wolnością dyskredytuje w oczach autora tekst piosenki (szkoda, że zawołań typu „och, Lord” nie uznaje za objaw religijności...). Rzut oka na bibliografię pracy wiele nam wyjaśni. Trzy biografie muzyków, prócz nich niespełna dziesięć książek poświęconych rockowi. Przeważająca większość książek cytowanych, to prace typu Magia, seks i szatan. Nierzetelność to jednak najmniejszy problem tej pracy (tak samo jak łączne rozpatrywanie rocka, death metalu, techno i disco). Religia rocka niemal w ogóle nie odwołuje się do źródeł. I już pomijam fakt, że np. sięgnięcie po biografię AC/DC pomogłoby autorowi prawidłowo rozszyfrować nazwę zespołu, ale w chwili, gdy przy cytatach z piosenek rockowych podawane są odwołania do tak prezentującej się bibliografii można zwątpić, czy autor w ogóle wie o czym pisze. Czy słuchał muzykę, czy też czytał o niej?
Sięgając po tę marną publikację – co oczywiście stanowczo wszystkim odradzam - można odnieść wrażenie, że autor w swej naiwności obarcza rock odpowiedzialnością za zainteresowanie ludzi seksem oraz za pojawienie się homoseksualizmu. Że wszędzie widzi satanistów i masonów dodawać chyba nie muszę... Wymienia, aby nas przerazić, kilka przykładów zbrodni popełnionych przez osoby słuchające rocka... Szkoda, że nie pofatygował się sprawdzić np. jaki procent wśród skazanych przestępców to chrześcijanie, fani futbolu, albo osoby lubiące kawę...
Początkowo chciałem Wam przedstawić Religię rocka w recenzji. Następnie chciałem się powoli, strona za stroną, głupota za głupotą, pastwić nad tymi dyletanckimi wypocinami. Nie mogę. W swej naiwności nie sądziłem, że coś takiego można w ogóle napisać. Tej żałosnej książki, przepełnionej agresją i brakiem (niechęcią) zrozumienia drugiego człowieka nie daje się czytać! Czemu więc zaprzątam nią sobie głowę? Ponieważ jako fan rocka mam już tak mózg wyprany, że muszę wystąpić w obronie swojego satanistycznego poletka? Według autora - z pewnością tak. Prawda jest jednak inna. Zwyczajnie poczułem się przez tę książkę urażony. Poczułem się, jakby ktoś napluł na mnie... I nie o to chodzi, że nie widzę elementów okultyzmu w muzyce rockowej. Postawić i poprzeć argumentami można każdą tezę. Trzeba to jednak robić z głową. Popkultura jest istotnym elementem naszej rzeczywistości i na szczęście nie brakuje badaczy, którzy potrafią się jej przyjrzeć w sposób krytyczny i naukowy (np. B. Dobroczyński, U. Eco).
Dawna mądrość mówi: oko za oko, zaś jej młodsza i rockowa wersja: fight fire with fire.
Wykorzystując metody autora, bardzo łatwo można w przekonywujący i poparty faktami sposób napisać o chrześcijaństwie, a w szczególności kościele katolickim, jako o wspólnocie morderców i pedofilów. Można nawet w takim antyklerykalnym tekście wykorzystać pracę pana Hawryszczuka. Kiedy bowiem trafnie - pomijając kwestię karygodnych uproszczeń - pisze on o tłumie, że jest: „zdolny do odczuć prostych i przesadnych, przejmuje on poglądy, twierdzenia i idee, które mu są narzucone”, to warto zadać sobie pytanie, ile osób gromadzi wspólnota Taize, ile ludzi przybywało na spotkania z Janem Pawełm II w Polsce, ile osób uczęszcza w każdą niedzielę na mszę? Żaden koncert rockowy nie gromadzi takiego tłumu...
Nie mam ochoty jednak brudzić sobie rąk metodami pana Hawryszczuka. Szkoda sił, czasu i nerwów. Nie ma też sensu silić się tu na perswazję, fanatyzm religijny nie przyjmuje bowiem argumentów rozumu. Jedno jednak mogę dla autora zrobić. Będę się za niego modlić.