Nie mam jeszcze trzydziestu lat , muzykę opisywaną przez Gaszyńskiego znam dzięki winylom puszczanym przez rodziców i ciocię. Nie pamiętam tamtych czasów. Dla mnie „Mocne Uderzenie” jest więc dokumentem, w żadnym razie nie podróżą sentymentalną. Tyle, że jest to podróż w epokę, której mój wychowany już na kulturze zachodniej umysł nie potrafi w pełni ogarnąć. Gaszyński opisuje okres, w którym świetnie czułby się pewien klasyk z Białegostoku: w ówczesnej muzycznej Polsce nie ma NICZEGO. To znaczy jest Połomski, Koterbska, Santor, tercet pana Dziewiątkowskiego - czyli muzyka sielankowa, ugrzeczniona, słodziutka. Nic głośniejszego. Nic, co podnosiłoby ciśnienie, z czym mogliby się identyfikować młodzi wiekiem i duchem. Rock'n roll jest zakazany, rock „się” jeszcze nie wymyślił. Chyba bym zwariował! Oczywiście taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność, w osobach kilku animatorów życia kulturalnego muzyka młodzieżowa znajduje orędowników. Franciszek Walicki tworzy zespoły. Roman Waschko popularyzuje nowe brzmienia w prasie. Mateusz Święcicki tworzy festiwal opolski, gdzie mogłaby zabrzmieć nowa polska muzyka (Dacie wiarę? Jaki szczytny był początek tego, co dziś jest symbolem tandety!). Wraz z utrąconym przez władzę ludową zespołem Rhythm And Blues, a potem – z Czerwono-Czarnymi powstaje nasza mutacja rock'n rolla.
O tym właśnie jest ta książka – o pionierach, którym musiało się udać, wbrew wszystkiemu. Nie dlatego, ze byli przekonani o swojej dziejowej misji, opanowani jakimiś nadwartościowymi ideami. Nie! To jest historia ludzi, którzy kochali i chcieli grać taką a nie inną muzykę. Pasjonatów. W pasji tkwiła ich siła. Dlatego grali, choć na początku do dyspozycji mieli czeskie, nigdy nie strojące gitary i dwuwatowe wzmacniacze z przerobionych radzieckich radioodbiorników. Śpiewali po angielsku, choć nie znali tego języka. A przede wszystkim – występowali dla rówieśników, chcieli podkreślić odrębność młodego pokolenia. Nawet, jeśli metody, którymi się posługiwali, nam wydawać się mogą kuriozalne. Bo kto to widział, żeby tak, jak Niebiesko-Czarni przerabiać na rockowo „Płynie Wisła, płynie” albo „Głęboką studzienkę”? Albo kto pamięta (ba! Kto chce pamiętać?), że Czesław Niemen (wtedy jeszcze Wydrzycki) zaczynał sceniczną przygodę z sombrero na głowie, śpiewając... pieśni paragwajskie? Starszym kolegom z redakcji te godne śledztwa agenta Muldera rewelacje na pewno nie są obce, ale ludzie w moim wieku i młodsi dzięki lekturze „Mocnego uderzenia” docenią to, co mają dziś. Tak, moi drodzy! Od czegoś trzeba było zacząć, żebyście w 2010 roku mogli sobie słuchać Riverside, Comy albo Tides From Nebula! Trzeba było Festiwali Młodych Talentów w Szczecinie, gdzie występowały „prawdziwki”, które śpiewały, jak to ujął pewien ówczesny recenzent „I oberka, i sztajera, i ye-ye-ye.”.
Książka Gaszyńskiego przedstawia jaskrawe różnice między rockiem polskim a zachodnim w latach 60-tych. Najważniejsza – to różne profile zespołów. O ile w normalnych kapitalistycznych krajach dominował model: solista plus akompaniatorzy, a potem (wraz z wybuchem Beatlemanii): zespół jako grupa równorzędnych indywidualności, o tyle u nas niedostatki sceny wymuszały funkcjonowanie dużych składów z często zmieniającymi się akompaniatorami i pokaźną liczbą solistów-gwiazd. Redaktor nie boi się stwierdzenia, że to właśnie taka struktura kapel prędzej czy później wiodła je na manowce. Jeśli bowiem zespół Czerwono-Czarni musiał grać piosenki i pod Elvisowskiego amanta – Wojciecha Gąssowskiego, i pod energiczną Karin Stanek, próbującą wbić się do piosenkarskiego mainstreamu Kasię Sobczyk i lubującego się w country Toni Keczera – to jak, na miły Bóg, mógł wypracować własny styl? Albo Niebiesko-Czarni? Jak określić brzmienie zespołu, który zaczynał od prostego rock'n rolla, przeszedł fascynację soulem, psychodelią, a skończył wykonując rock-operę „Naga”? Tak to wtedy w Polsce wyglądało – grało się to, co było na czasie, przez co spójna wizja artystyczna często brała w łeb. Sporo miejsca poświęcił autor relacjom wewnątrz zespołów – nie zawsze zdrowym. Bardzo dobrze, że nie przemilczał tych mniej chwalebnych epizodów: rywalizacji między poszczególnymi solistami ( a zwłaszcza solistkami! O tarciach na linii Kasia Sobczyk-Karin Stanek mówi bardzo wyraźnie), nałogów muzyków, którzy jak żaden inny zawód są podatni na alkoholizm czy wzajemnego sekowania akompaniatorów. Dzięki temu „Mocne uderzenie” nie stało się laurką dla dawnych bohaterów. Bohaterów częstokroć zapomnianych, jak np. Michaj Burano, Helena Majdaniec czy Toni Keczer.
Pod względem konstrukcji „Mocne uderzenie” opiera się przede wszystkim na długich ustępach z cudzych książek (przede wszystkim wspomnień Franciszka Walickiego, Karin Stanek, Wojciecha Kordy i Janusza Popławskiego) i rozlicznych notatek prasowych: tych za i tych przeciw bigbitowi. Sam Gaszyński stoi jakby z boku, dopowiada do tych cytatów coś od siebie tylko wtedy, kiedy może na jakąś sprawę rzucić nowe światło. Mam mieszane uczucia odnośnie takiego modus operandi. Czasem wspomnienia muzyków, spisane i wydane kilkanaście lat wcześniej, za bardzo w tekście dominują. Z drugiej strony – nakłady pierwowzorów dawno już się wyczerpały, tu więc dostajemy niejako bryki z trudno dostępnych wydawnictw. Co innego wycinki prasowe – tu chylę czoła przed pieczołowitością Gaszyńskiego, ilość przytoczonych artykułów „z epoki” jest imponująca! A już genialnym w swojej prostocie pomysłem są ramki z podsumowaniami poszczególnych lat w muzyce – u nas i za granicą. Czytelnik zyskuje dzięki nim szerszą perspektywę. Wspaniale prezentuje się strona edytorska – mnogość archiwalnych fotografii świetnie uzupełnia tekst, pozwala lepiej się weń wczuć.
Czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie tylko warto – trzeba! Jeśli ktoś interesuje się rockiem na poważnie, to jest to lektura obowiązkowa. Nieważne, że muzyka „kolorowych” zespołów miejscami trąci już myszką. One były pierwsze, one przetarły szlaki, którymi polskie kapele kroczą do dziś! Własne korzenie należy znać!
O tym właśnie jest ta książka – o pionierach, którym musiało się udać, wbrew wszystkiemu. Nie dlatego, ze byli przekonani o swojej dziejowej misji, opanowani jakimiś nadwartościowymi ideami. Nie! To jest historia ludzi, którzy kochali i chcieli grać taką a nie inną muzykę. Pasjonatów. W pasji tkwiła ich siła. Dlatego grali, choć na początku do dyspozycji mieli czeskie, nigdy nie strojące gitary i dwuwatowe wzmacniacze z przerobionych radzieckich radioodbiorników. Śpiewali po angielsku, choć nie znali tego języka. A przede wszystkim – występowali dla rówieśników, chcieli podkreślić odrębność młodego pokolenia. Nawet, jeśli metody, którymi się posługiwali, nam wydawać się mogą kuriozalne. Bo kto to widział, żeby tak, jak Niebiesko-Czarni przerabiać na rockowo „Płynie Wisła, płynie” albo „Głęboką studzienkę”? Albo kto pamięta (ba! Kto chce pamiętać?), że Czesław Niemen (wtedy jeszcze Wydrzycki) zaczynał sceniczną przygodę z sombrero na głowie, śpiewając... pieśni paragwajskie? Starszym kolegom z redakcji te godne śledztwa agenta Muldera rewelacje na pewno nie są obce, ale ludzie w moim wieku i młodsi dzięki lekturze „Mocnego uderzenia” docenią to, co mają dziś. Tak, moi drodzy! Od czegoś trzeba było zacząć, żebyście w 2010 roku mogli sobie słuchać Riverside, Comy albo Tides From Nebula! Trzeba było Festiwali Młodych Talentów w Szczecinie, gdzie występowały „prawdziwki”, które śpiewały, jak to ujął pewien ówczesny recenzent „I oberka, i sztajera, i ye-ye-ye.”.
Książka Gaszyńskiego przedstawia jaskrawe różnice między rockiem polskim a zachodnim w latach 60-tych. Najważniejsza – to różne profile zespołów. O ile w normalnych kapitalistycznych krajach dominował model: solista plus akompaniatorzy, a potem (wraz z wybuchem Beatlemanii): zespół jako grupa równorzędnych indywidualności, o tyle u nas niedostatki sceny wymuszały funkcjonowanie dużych składów z często zmieniającymi się akompaniatorami i pokaźną liczbą solistów-gwiazd. Redaktor nie boi się stwierdzenia, że to właśnie taka struktura kapel prędzej czy później wiodła je na manowce. Jeśli bowiem zespół Czerwono-Czarni musiał grać piosenki i pod Elvisowskiego amanta – Wojciecha Gąssowskiego, i pod energiczną Karin Stanek, próbującą wbić się do piosenkarskiego mainstreamu Kasię Sobczyk i lubującego się w country Toni Keczera – to jak, na miły Bóg, mógł wypracować własny styl? Albo Niebiesko-Czarni? Jak określić brzmienie zespołu, który zaczynał od prostego rock'n rolla, przeszedł fascynację soulem, psychodelią, a skończył wykonując rock-operę „Naga”? Tak to wtedy w Polsce wyglądało – grało się to, co było na czasie, przez co spójna wizja artystyczna często brała w łeb. Sporo miejsca poświęcił autor relacjom wewnątrz zespołów – nie zawsze zdrowym. Bardzo dobrze, że nie przemilczał tych mniej chwalebnych epizodów: rywalizacji między poszczególnymi solistami ( a zwłaszcza solistkami! O tarciach na linii Kasia Sobczyk-Karin Stanek mówi bardzo wyraźnie), nałogów muzyków, którzy jak żaden inny zawód są podatni na alkoholizm czy wzajemnego sekowania akompaniatorów. Dzięki temu „Mocne uderzenie” nie stało się laurką dla dawnych bohaterów. Bohaterów częstokroć zapomnianych, jak np. Michaj Burano, Helena Majdaniec czy Toni Keczer.
Pod względem konstrukcji „Mocne uderzenie” opiera się przede wszystkim na długich ustępach z cudzych książek (przede wszystkim wspomnień Franciszka Walickiego, Karin Stanek, Wojciecha Kordy i Janusza Popławskiego) i rozlicznych notatek prasowych: tych za i tych przeciw bigbitowi. Sam Gaszyński stoi jakby z boku, dopowiada do tych cytatów coś od siebie tylko wtedy, kiedy może na jakąś sprawę rzucić nowe światło. Mam mieszane uczucia odnośnie takiego modus operandi. Czasem wspomnienia muzyków, spisane i wydane kilkanaście lat wcześniej, za bardzo w tekście dominują. Z drugiej strony – nakłady pierwowzorów dawno już się wyczerpały, tu więc dostajemy niejako bryki z trudno dostępnych wydawnictw. Co innego wycinki prasowe – tu chylę czoła przed pieczołowitością Gaszyńskiego, ilość przytoczonych artykułów „z epoki” jest imponująca! A już genialnym w swojej prostocie pomysłem są ramki z podsumowaniami poszczególnych lat w muzyce – u nas i za granicą. Czytelnik zyskuje dzięki nim szerszą perspektywę. Wspaniale prezentuje się strona edytorska – mnogość archiwalnych fotografii świetnie uzupełnia tekst, pozwala lepiej się weń wczuć.
Czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie tylko warto – trzeba! Jeśli ktoś interesuje się rockiem na poważnie, to jest to lektura obowiązkowa. Nieważne, że muzyka „kolorowych” zespołów miejscami trąci już myszką. One były pierwsze, one przetarły szlaki, którymi polskie kapele kroczą do dziś! Własne korzenie należy znać!
Paweł Tryba