A+ A A-

Hera i heroina Courtney - kilka słów o komiksie GodSpeed: historia Kurta Cobaina w obrazach

{mosimage}Jako, że poza muzyką moim hobby jest komiks, postanowiłem przedstawić udany mariaż obydwu dziedzin. Może ktoś się oburzy, że to dobre dla dzieci, że co to za nowa moda, trudno. Osoby niechętne komiksom jako infantylnym odsyłam do wspaniałych powieści graficznych ze scenariuszami Alana Moore'a czy Warrena Ellisa, a moda wcale nowa nie jest, nawet u nas. Już w 1970 roku na łamach Musicoramy Janusz Christa (tak, tak, ten od Kajka i Kokosza!) zamieścił humorystyczną historyjkę Hair po polsku, o chłopcach chcących założyć zespół (ze świetnymi dialogami: To może zagramy pod Breakoutow? Eee, nie mamy takiego sprzętu! No to pod Dżambli. Nuda i flaki z olejem. Grają bez gitary), a potem sam Papcio Chmiel kazał Tytusowi w 1985 roku, w XVII księdze jego przygód umuzykalnić się, czego skutkiem była szalona popularność szympansa tworzącego muzykę elektroniczną! Ale ja przecież nie o tym...

Komiks ze swej natury powinien być przerysowany. Ostrości kreski powinny dorównywać mocne, zdecydowane rozwiązania fabularne. Może właśnie dlatego stanowi domenę fantastyki – codzienne życie źle się w nim sprzedaje, jest ciężkawe i mało wyraziste. Chyba, że jest to życie osoby ze świecznika. Na tyle znanej opinii publicznej, że dorobiła się własnego mitu, a jednocześnie będącej niewiadomą w sferze prywatnej, kiedy zgasną jupitery. Kurt Cobain nadawał się do sportretowania idealnie. Rockowy straceniec. Ćpun nadwrażliwec. Rzecznik Pokolenia X wbrew swojej woli. A tak prywatnie? Nie wiadomo. Ten komiks nie przyniesie nam odpowiedzi i chyba nie o to Jimowi McCarthy i Barnaby Legg (scenariusz) i Flameboyowi (rysunki) chodziło. GodSpeed miał być komiksem o dragach – już sama gra słów w tytule to sugeruje. Owszem, poświęcono im mnóstwo miejsca i nie mogło być inaczej, bo na dobą sprawę to wokół nich kręciły się ostatnie lata życia Cobaina. Ale przede wszystkim jest to opowieść o alienacji. Takiej, która rodzi potrzebę ucieczki. A potem jeszcze jednej ucieczki i tak dalej, aż do ucieczki ostatecznej przez strzał w usta ze strzelby.  Wszystko skupia się na osobie Kurta (wiadomo, mówisz Nirvana, myślisz Cobain!) a Krist Novoselic i kolejni bębniarze są tylko tłem dla jego historii. Kurta poznajemy jako kilkulatka, który wiecznie marzy (tu niech się przyśnię w koszmarze tłumaczowi – dream nie zawsze znaczy sen!). Ma wyimaginowanego przyjaciela, z którym spędza więcej czasu, niż z rówieśnikami aż do momentu zdiagnozowania ADHD i kuracji Ritalinem. To jego ucieczka przed kłótniami rodziców i ich rozwodem. Następną ucieczką nastolatka jest muzyka. Tym razem  kryje się w świecie rocka przed uwierającymi go normami społecznymi. Dalej zostaje heroina, ucieczka od zgiełku towarzyszącego gwiazdorowi. A dalej – świadomość własnej słabości i nieodpowiedzialności, bycia ciężarem dla innych, zmusza Kurta do samobójstwa. Równie wiele miejsca poświęcili autorzy związkom muzyka z kobietami. Niełatwym. Kto, do licha, jest najtragiczniejszą postacią tej historii? Naprawdę nie wiem. Przecież nie Kurt, który zrobił to, co od dawna zapowiadał i przy okazji unieśmiertelnił pamięć o sobie. Może raczej Courtney Love? Przez większość fanów Nirvany uważana za przyczynę samobójstwa męża, ślubna Cobaina tu akurat ukazana jest jako anioł miłosierdzia. Taki, który toczy batalię o swojego mężczyznę wbrew jemu samemu. Kobieta, która kiedy trzeba przytula ukochanego, a kiedy trzeba, ruga go słowami godnymi kaprala. Czy to prawdziwy obraz? Hmmm, generalnie trzymam się z dala od Viv, Pudelków i całego tego barachła, ale zobaczcie co robiła Courtney przez ostatnie kilkanaście lat! Zresztą wątek Love też nie poruszył mnie tak bardzo jak historia Tracy, pierwszej dziewczyny Cobaina, która, przynajmniej na kartach komiksu uwielbia go nad życie i nie dostaje w zamian choć cienia uczucia. Z tego uduchowionego młodzieńca wychodzi w tym momencie kawał egoisty! Tylko on i jego mały, szczelnie odgrodzony od reszty kosmosu świat.

{mosimage}A jak na tym tle wypadają rysunki? Znakomicie! Album wydano w dużym formacie, co pozwala w pełni docenić kunszt Flameboya. Kreska lekko kanciasta, ale jeszcze nie groteskowa, do tego bogactwo kolorów – to wszystko pozwala wierzyć, że ktoś opowiada nam smutną bajkę. Jeśli miałbym Flameboya do kogoś porównać powiedziałbym, że to synek Dave'a Gibbonsa (te detale!) podrzucony do wychowania niczego nieświadomemu Mike'owi Mignoli (lekkie uproszczenia postaci w szerszych planach). Flameboy ma naprawdę szeroki arsenał środków wyrazu. Od całostronicowych scen "batalistycznych" (mordobicie pod sceną), aż po naprawdę przepełnione emocjami malutkie ujęcia twarzy. Świetnie opanował patent łączenia kilku kadrów w jeden. Ujęcia łojącej kapeli czy pędzącego tourbusa tchną dynamiką. Flameboy OPOWIADA, na równi ze scenarzystami. Nie wiem kto ukrywa się pod tym pseudonimem, ale to pierwszej klasy fachowiec. Dawać go do Europy, niech ilustruje dobre skrypty frankofońskich autorów, bo w USA czekają go co najwyżej superbohaterskie historyjki. Denerwuje mnie nadużywanie symboli religijnych zahaczające nawet o bluźnierstwo (masa figur i krzyży w sypialni Kurta i Tracy, Cobain na scenie festiwalu w Reading ewidentnie upozowany na Jezusa), ale rozumiem zamysł. Chciał czy nie, Cobain był ideowym przewodnikiem nastolatków w latach 90. i do dziś nikt nie przejął po nim tej roli. Poza tym wychwyciłem, że na większości rysunków Kurt nosi podarte u dołu bluzy i spodnie. Zapowiedź śmierci i rozkładu czy symbol rebelii?

Spodziewałem się laurki, a dostałem krwisty komiks psychologiczny – z wiarygodnym scenariuszem (życie pisze najlepsze, wystarczy ich nie schrzanić – i z tego zadania McCarthy i Legg świetnie się wywiązali) i godnymi podziwu rysunkami. Oczywiście nadal nie wiem kim był Kurt, ale przemawia do mnie takie ujęcie jego historii – to opowieść o słabym, pełnym rys człowieku, nie o herosie z gitarą. Tak na marginesie – w dialogach, sposobie narracji, widzę (a może tylko chcę widzieć) pewne podobieństwa do twórczości dyżurnego enfant terrible anglosaskiego komiksu, Gartha Ennisa. To by nawet pasowało – Ennis w jednym z odcinków serii Preacher (wydanej także po polsku) stworzył koszmarny rewers historii Cobaina – historię chłopaka, który w noc samobójstwa idola postanowił zrobić to samo, ale na swoje nieszczęście przeżył. Szczerze radzę przeczytać obydwie opowieści. Obie są dobre, a razem wzięte stanowią interesujący moralitet i przestrogę przed podziwianiem niewłaściwych ludzi.

Paweł Tryba

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.