Tyle się ostatnimi laty mówi, że bunt przeciwko systemowi w polskiej muzyce narodził się dopiero wraz z festiwalem jarocińskim. Autobiografia Walickiego zadaje tej tezie kłam i nie sposób nie uznać zawartych w niej argumentów, skoro z pierwszej ręki, od projektanta rodzimego mocnego uderzenia możemy się dowiedzieć jakie miał motywy. I tu – niespodzianka. Te łagodne, dziś już miejscami trącące myszka piosenki najpierwszych polskich grup: Czerwono- i Niebiesko-Czarnych, covery amerykańskich utworów grane przez pionierów z Rhythm And Blues, miały być w zamyśle menadżera zarzewiem młodzieżowej rebelii. Dla Walickiego, socjalisty zrażonego do tzw. realnego socjalizmu w którym przyszło mu żyć, muzyka rockowa była nośnikiem społecznych przemian, symbolem bezkompromisowości młodych, ich niezgody na zakłamanie własnych rodziców i establishmentu. Był więc Walicki wichrzycielem próbującym rozsadzić system od środka innymi środkami niż przysłowiowe „butelki z benzyną i kamienie”. Tymi narzędziami (ale też partnerami i przyjaciółmi!) byli Bogusław Wyrobek, Wojciech Korda, Czesław Niemen, Tadeusz Nalepa czy Józef Skrzek. Polski rock ma wywrotowe korzenie, skoro przy jego narodzinach i rozwoju asystował człowiek, który twierdzi, że poglądy lokują go „na lewo od Che Guevary”. Sporo miejsca poświęca oczywiście Walicki wydarzeniom, które go ukształtowały: dzieciństwu spędzonemu w wielokulturowym Wilnie, ośrodkowi wychowawczemu w zamku w Rydzynie, wojnie, odbywanej raczej z konieczności służbie w Marynarce Wojennej, latom spędzonym jako dziennikarz. Z całej jego linii życia wyłania się obraz człowieka, który ma sprecyzowany światopogląd i jasno wytyczone cele. Osoby konsekwentnie realizującej swoje zamierzenia, a nie bujającego w obłokach fantasty. Czyli, przechodząc na grunt muzyczny – Franciszek Walicki miał cechy charakteru idealne do wzięcia w karby młodych rockandrollowców, ludzi nieraz jeszcze niezdecydowanych co z sobą zrobić. Zgadzać się z poglądami słynnego menedżera nie trzeba, ale nie można nie docenić jego hartu ducha.
Tak się utarło w naszym dziwnym kraju, że rock stoi w opozycji do jazzu. Walicki wyjaśnia genezę i tego zjawiska: najpierw rebelianckie początki rodzimego dixielandu (muzycy jazzowi byli sekowani może nawet brutalniej niż później rockmani), a potem wejście jazzu na salony, do muzycznego mainstreamu, ale jednak na zasadzie „powiewu Zachodu”. Nic więc dziwnego, że jazzmani niszczyli rocka jako konkurencję, bo Zachodem mieli być oni, a nie banda niedomytych szarpidrutów! Nic to, że pierwsze jazzowe festiwale w Sopocie (organizowane w dużej mierze przez tandem starych przyjaciół : Walicki-Leopold Tyrmand) miały być otwarciem Polski na współczesną kulturę, również miały posmak zakazanego owocu. W ustępach poświęconych jazzowi jasno jednak widać, że Walicki, choć ważne dla niego były walory artystyczne, postrzegał muzykę przede wszystkim pod kątem społecznym, możliwości ruszenia przez nią z posad bryły świata. Z innych interesujących socjologicznych fenomenów opisuje tworzenie pierwszych w Polsce dyskotek jako – uwaga! - miejsca prezentacji dobrej muzyki, głównie rockowej i ich stopniową degradację do poziomu dansingów dla młodszych wiekiem. Kiedy przywołuje jako konkluzję nieudanego dyskotekowego eksperymentu taniec publiczności do dźwięków... pracującego silnika traktora (!) zaczynam rozumieć, że zidiocenie większości odbiorców muzyki ma genezę znacznie dłuższą niż Love Parade...
Każdemu ze swoich projektów, czy to zespołów, czy czasopism, czy imprez, poświęca Walicki osobny rozdział. W przypadku konkretnych wykonawców te kilkustronicowe ustępy stanowią dobre wprowadzenie do dalszego wgłębienia się w ich historię. Pisze pan Franciszek powściągliwie, stara się nie okazywać emocji zbyt ostentacyjnie. Nie udaje mu się jeden jedyny raz – przy rozdziale o Old Rock Meeting, spotkaniu weteranów polskiego Rocka w Operze Leśnej w Sopocie w 1986 i 1987 roku. Dlaczego? Nie chodzi o zebranie na jednej scenie muzyków, których przez lata wspierał. Chodzi o publiczność, o łzy radości w oczach czterdziestolatków mogących zobaczyć jeszcze raz swoich idoli, których wszystkowiedzący dziennikarze już zesłali do lamusa. W tym momencie autor dostrzega, ile była warta jego praca, że dał piękne wspomnienia całemu pokoleniu. A autor tego tekstu, domorosły kronikarz rocka, zrzuca maskę intelektualisty-analityka i zaczyna rozumieć, że muzyka to także emocje, że naprawdę może łączyć ludzi. Na takiej samej zasadzie niżej podpisany stara się nigdy nie przegapić występu Golden Life, bo byli pierwszym zespołem zobaczonym przezeń na żywo.
Wyrazy uznania należą się Walickiemu także za układ „Szukaj, Burz, Buduj”. Tekst odautorski jest gęsto poprzetykany wypowiedziami osób, które na danych stronach opisuje – oczywiście na jego temat. To rzuca na jego postać nowe światło, książka przestaje być monologiem, staje się rozmową różnych osób o działalności i osobie słynnego organizatora. I nie zawsze są to laurki! Walicki z premedytacją pominął te nazbyt pochwalne opinie, żeby nie było za słodko (na szczęście przytoczył je w specjalnym dodatku wydawca). To się nazywa skromność i dystans do siebie! Pomijając już walor dokumentalny – „Szukaj, Burz Buduj” po prostu dobrze się czyta. Napisał je przecież człowiek pióra, przez kilkanaście lat pracujący jako dziennikarz, a potem pod pseudonimem Jacek Grań tworzący teksty dla swoich podopiecznych ( o genezie niektórych również dowiadujemy się z lektury, polecam opowieść o „Pustych kopertach”). Krótko mówiąc: trzeba znać. Do księgarń i bibliotek marsz!
Paweł Tryba
Tak się utarło w naszym dziwnym kraju, że rock stoi w opozycji do jazzu. Walicki wyjaśnia genezę i tego zjawiska: najpierw rebelianckie początki rodzimego dixielandu (muzycy jazzowi byli sekowani może nawet brutalniej niż później rockmani), a potem wejście jazzu na salony, do muzycznego mainstreamu, ale jednak na zasadzie „powiewu Zachodu”. Nic więc dziwnego, że jazzmani niszczyli rocka jako konkurencję, bo Zachodem mieli być oni, a nie banda niedomytych szarpidrutów! Nic to, że pierwsze jazzowe festiwale w Sopocie (organizowane w dużej mierze przez tandem starych przyjaciół : Walicki-Leopold Tyrmand) miały być otwarciem Polski na współczesną kulturę, również miały posmak zakazanego owocu. W ustępach poświęconych jazzowi jasno jednak widać, że Walicki, choć ważne dla niego były walory artystyczne, postrzegał muzykę przede wszystkim pod kątem społecznym, możliwości ruszenia przez nią z posad bryły świata. Z innych interesujących socjologicznych fenomenów opisuje tworzenie pierwszych w Polsce dyskotek jako – uwaga! - miejsca prezentacji dobrej muzyki, głównie rockowej i ich stopniową degradację do poziomu dansingów dla młodszych wiekiem. Kiedy przywołuje jako konkluzję nieudanego dyskotekowego eksperymentu taniec publiczności do dźwięków... pracującego silnika traktora (!) zaczynam rozumieć, że zidiocenie większości odbiorców muzyki ma genezę znacznie dłuższą niż Love Parade...
Każdemu ze swoich projektów, czy to zespołów, czy czasopism, czy imprez, poświęca Walicki osobny rozdział. W przypadku konkretnych wykonawców te kilkustronicowe ustępy stanowią dobre wprowadzenie do dalszego wgłębienia się w ich historię. Pisze pan Franciszek powściągliwie, stara się nie okazywać emocji zbyt ostentacyjnie. Nie udaje mu się jeden jedyny raz – przy rozdziale o Old Rock Meeting, spotkaniu weteranów polskiego Rocka w Operze Leśnej w Sopocie w 1986 i 1987 roku. Dlaczego? Nie chodzi o zebranie na jednej scenie muzyków, których przez lata wspierał. Chodzi o publiczność, o łzy radości w oczach czterdziestolatków mogących zobaczyć jeszcze raz swoich idoli, których wszystkowiedzący dziennikarze już zesłali do lamusa. W tym momencie autor dostrzega, ile była warta jego praca, że dał piękne wspomnienia całemu pokoleniu. A autor tego tekstu, domorosły kronikarz rocka, zrzuca maskę intelektualisty-analityka i zaczyna rozumieć, że muzyka to także emocje, że naprawdę może łączyć ludzi. Na takiej samej zasadzie niżej podpisany stara się nigdy nie przegapić występu Golden Life, bo byli pierwszym zespołem zobaczonym przezeń na żywo.
Wyrazy uznania należą się Walickiemu także za układ „Szukaj, Burz, Buduj”. Tekst odautorski jest gęsto poprzetykany wypowiedziami osób, które na danych stronach opisuje – oczywiście na jego temat. To rzuca na jego postać nowe światło, książka przestaje być monologiem, staje się rozmową różnych osób o działalności i osobie słynnego organizatora. I nie zawsze są to laurki! Walicki z premedytacją pominął te nazbyt pochwalne opinie, żeby nie było za słodko (na szczęście przytoczył je w specjalnym dodatku wydawca). To się nazywa skromność i dystans do siebie! Pomijając już walor dokumentalny – „Szukaj, Burz Buduj” po prostu dobrze się czyta. Napisał je przecież człowiek pióra, przez kilkanaście lat pracujący jako dziennikarz, a potem pod pseudonimem Jacek Grań tworzący teksty dla swoich podopiecznych ( o genezie niektórych również dowiadujemy się z lektury, polecam opowieść o „Pustych kopertach”). Krótko mówiąc: trzeba znać. Do księgarń i bibliotek marsz!
Paweł Tryba