Dziś nie będzie o prog- post- ani jazz-rocku. Ani nawet nie o folku. Będzie o folklorze, a to różnica. Adam Strug od dwóch dekad praktykuje tradycyjne ludowe pieśni w formie niezmienionej. Ale że jest również poetą i muzykiem - tworzy sporo własnych utworów. Niewielka ich część znalazła się na pierwszej jego autorskiej płycie „Adieu” – znakomitym połączeniu różnych tradycji muzycznych i literackich
Adam Strug: Czym mogę służyć?
Progrock.org.pl: Odpowiedziami na kilka pytań dla niszowego muzycznego portalu.
Domyślam się, że portal jest niszowy. Dobrze to o nim świadczy. Ale ten wasz rockowy repertuar… Ale my chyba o muzyce rokowej rozmawiać dzięki Bogu nie będziemy?
Nie, porozmawiamy o twojej. Od ponad dwudziestu lat zajmujesz się rekonstrukcją pieśni kurpiowskich.
Pierwsze sprostowanie: niczego nie rekonstruuję. Śpiewam to, co w moich stronach śpiewane było zawsze. Miałem to szczęście, że kiedy dorastałem w latach 70tych te pieśni były w moich stronach, w Łomżyńskiem, wykonywane. Głównie był to śpiew nabożny. Śpiew świecki miał się zdecydowanie gorzej wskutek inwazji nowoczesnych nośników elektronicznych.
Jeśli chodzi o śpiewy kurpiowskie jesteś purystą, protestujesz przeciw ich przerabianiu i unowocześnianiu, bo uważasz je za najpiękniejsze. Dlaczego? Dlatego że piękne po prostu czy dlatego że twoje ojczyste?
Uważam, że nie należy czegoś przerabiać zanim się tego nie pozna. A zazwyczaj u wszystkich przerabiających kolejność jest odwrotna. Jegomość coś tam usłyszy i ma o danej muzyce pewne wyobrażenie nie mając o niej naprawdę pojęcia. Natomiast jeśli o mnie chodzi same kwestie pamięciowe, opanowanie tego repertuaru, zajęły mi trzy lata. Następne trzy poświęciłem na zrozumienie wewnętrznego rytmu tej muzyki i mniej więcej wtedy też zacząłem stroić – pojawiły się w moim głosie te wysokości, częstotliwości, o które chodzi. Mimo, że zajmuję się tym zawodowo dwadzieścia lat z górką, nadal nie jestem do końca zadowolony z efektów swojej pracy i to jest jeden z powodów dla których nie nagrywam. A wracając do przeróbek, do tego dorabiania nosa, to uważam że bierze się ono po prostu z niezrozumienia. Mamy zastany geniusz muzyczny. Możemy do niego podejść użytkowo i wprząc go we własną twórczość albo też pochylić się nad nim, dokładniej przyjrzeć, żeby zrozumieć czym on w istocie jest. Twierdzę, że ta druga postawa skutkuje poszerzeniem horyzontów muzycznych. A od strony czysto utylitarnej – jeśli równolegle uprawiamy twórczość autorską, to może ona dzięki takiemu analitycznemu podejściu do tradycji otrzymać zastrzyk muzyki żywej. Takiej, która nie beirze się z mód obecnych, tylko ma połączenie z muzyką wykonywaną od zawsze.
To, co nazywasz muzyka żywą – tradycyjne pieśni przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie, też chyba ewoluowało z biegiem lat i wieków?
Ależ oczywiście, tego wcale bym się nie bał. Tylko dajmy jej szansę rozwijać się w sposób naturalny. A tu przychodzi jakiś muzyczny orangutan i traktuje cepem te szacowne partytury, do których geniusze podchodzili ze czcią. Owszem, zdarzają się wspaniałe adaptacje muzyki ludowej, ale one właśnie wymagają prawdziwego geniuszu. Ja aż tak wysokiego mniemania o sobie nie mam, dlatego marzę tylko, żeby zaśpiewać to po Bożemu. Cechą tej muzyki jest niekładzenie akcentu na własną ekspresję. Ona jest kreacyjna jedynie mimochodem. Śpiewam używając swojego głosu. O tym, co mnie boli. Poza tym jestem tylko instrumentem i to nie solowym, bo to nie jest materiał na solowe występy. Podłączam się do orkiestry, która wykonywała ten utwór od setek lat. I wykonuje nadal, tyle że w niebiosach. Śpiewam z tymi którzy byli, którzy są i daj Boże z tymi, którzy będą jeśli matka telewizja pozwoli.
Ze swoich wykonań nie jesteś do końca zadowolony, więc ich nie wydajesz. Ale dla pieśni żałobnych w wykonaniu zespołu Monodia Polska zrobiłeś wyjątek.
To nie ja zrobiłem ten wyjątek, tylko Janusz Prusinowski, jeden ze śpiewaków Monodii. Janusz ma motorek w dupie i jeśli raz na jakiś czas nie nagra płyty, to jest chory. A że akurat niedługo była pierwsza rocznica tragedii smoleńskiej, coś trzeba było zrobić – no to zrobiliśmy. Gdyby zależało to ode mnie, to nie wiem czy „Requiem polskie” by się ukazało. Ale odniosło ono pewien skutek. Po pierwsze – pierwsze koty za płoty. Po drugie – okazało się, że nie ma się czego bać. Przypomnę, że zespół funkcjonował w tym składzie od trzech miesięcy, a taki staż przy nagrywaniu płyty jest kpiną. To raczej praktyka zespołów rockowych. Chłopaki szarpią w garażu druty, lecą nagrywać i a nuż coś się wydarzy. I czasami się wydarza. Przychodzi kolejny muzyczny orangutan, tym razem w osobie producenta i odpowiednio tych nieopierzonych szczawiów podrasowuje. I potem wychodzi takie coś jak Kurt Cobain – niby wielki kontestator, a tak naprawdę członek muzycznego establishmentu… Ale wracając do Monodii – tych trzech miesięcy wspólnej pracy akurat wystarczyło, żebyśmy się czegoś o sobie nawzajem dowiedzieli. Poza tym ta płyta to był autentyczny poryw serca. Jeśli ktoś się do mnie zgłasza, żebym nagrał płytę w związku z pierwszą rocznicą wiadomej katastrofy – to ja po prostu nie odmawiam i tyle. Podejście dosyć służebne. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że to chyba jedyna płyta, na której poza nazwą zespołu i tytułem wydawnictwa nie ma żadnych innych napisów. To też dziwne i rzadko spotykane. I niech tak będzie.
A jak posuwają się plany nagrania tych pieśni z organowymi aranżacjami Bartosza Izbickiego?
Bardzo chciałbym taka płytę nagrać. Bartosz w tej chwili zawiesił swoją pracę w Monodii przez swoje obowiązki poza zespołem. Mam nadzieję, że jeszcze do tematu wcześniej czy później wrócimy. Harmonizacje Bartosza są po prostu genialne. Wyglądało to tak, że nagrał mnie śpiewającego pieśni pogrzebowe z moich stron. Wracam, a on prezentuje mi do tych śpiewów muzykę – i to jest to! Natychmiast odezwały się głosy purystów – takich, co to z tradycją ustną nigdy się nie zetknęli, ale pogadają zawsze chętnie. Od razu stwierdzili,, ze to przekroczenie norm. Gówno, a nie przekroczenie! To muzyka barokowa, harmonizowanie jak najbardziej się w nią wpisuje. Barok muzycznie był dość paradny. Wszystko to, co Bartosz zrobił – fugi, recytatywy – jest zgodne z ówczesną sztuką organistowską. Doszło tu do zderzenia dwóch istotnych elementów: śpiewu w przekazie ustnym i wrażliwości organisty, praktykującego w zawodzie w parafii w Brochowie, w miejscu chrztu Chopina. Bartosz ma olbrzymią wiedzę o muzyce tamtego czasu.
Powtarzasz, że muzyka musi mieć swój kontekst. Z Monodią wykonujecie pieśni funeralne i występujecie na misteriach Męki Pańskiej, nabożeństwach żałobnych. Jak wyobrażasz sobie odbiór waszej płyty w domowych warunkach?
Nie do końca tak jest. Monodia współtworzyła też muzykę do spektaklu teatralnego „Noc” według Stasiuka, w reżyserii Andrzeja Bartnikowskiego. Koncertujemy w Polskim Radio, w salach jak najbardziej świeckich. Zdarzyło nam się śpiewać w kompletnie industrialnym nowopowstałym ratuszu na warszawskich Bielanach. Daliśmy kiedyś nawet koncert w jakiejś tancbudzie w Estonii. Każda przestrzeń akustycznie ciekawa – jest ciekawa. Wchodzę w porę czy nie w porę i śpiewam! A co do odbiorców płyty życzę im, żeby była dla nich pretekstem do poszukiwań w obrębie polskiej literatury, nie tylko muzycznej. Wśród autorów tych tekstów są Bolesławiusz, Naborowski, Żabczyc… To najwyższej próby polszczyzna. I teologia. No i wreszcie muzyka – żywa skamielina. Płyta ma więc spełnić funkcję informacyjną – po pierwsze poinformować, że coś takiego, jak muzyka żywa, obecna wyłącznie w tradycji ustnej, w ogóle istnieje. Po drugie – uświadomić, że muzyka żywa przybiera formy endemiczne. Czyli co wieś – to inna pieśń. Mało tego – każdy pojedynczy śpiewak nadaje tej muzyce własny rys. Wkłada w nią swoją osobowość, sytuację życiową, a czasem przyczyny mogą być zupełnie prozaiczne. Bo inaczej śpiewa ktoś, kto ma na przykład niestrawność. Ale nie mogę być sędzią we własnej sprawie. Kiedy rozmawiam ze znajomymi muzykologami, jedni mówią: super!, a inni: nie śpiewasz tak jak powinno być. Gdybym jednak skupiał się tylko na opiniach innych, w ogóle nie miałbym czasu żyć i pracować. To ja jako śpiewak podaję melodię, a teoretycy mogą mnie, za przeproszeniem, pocałować.
W materiale wielowiekowym nic nie zmieniasz. Czy autorskie piosenki z „Adieu” to sposób na odreagowanie? Możliwość poeksperymentowania z własnym dziełem?
Z ludźmi, z którymi nagrałem „Adieu” znam się od lat, pracowaliśmy w różnych konfiguracjach. Kiedyś na balandze wyciągnąłem cyję, koledzy zaczęli grać – stało się jasne, że trzeba to zarejestrować. To, że płyta przybrała taki a nie inny kształt, jest w dużej mierze zasługą producenta – Marcina Pospieszalskiego. Moja jest muzyka i około połowy tekstów. Ciężar odpowiedzialności za formę spoczywał na Marcinie i grających przyjaciołach. Nie postrzegam tego jako eksperymentu, choć potwierdzam – z moją muzyką mogę robić co mi się żywnie podoba, nikomu nic do tego. Sytuacja jest podobna jak przy Monodii – pierwsze koty za płoty. Repertuar mam duży, bo układam piosenki od prawie trzydziestu lat. Leży to odłogiem i rdzewieje, najwyższa pora odkurzyć.
Jak dokonywałeś selekcji materiału? Nie bolało Cię serce, kiedy musiałeś coś odłożyć na bok?
Jeśli potraktować płytę jako całość – to jej powstawanie to był taki taszyzm. Album powstał w trakcie dwóch trzydniowych sesji. Spotkaliśmy się we wrześniu i nagraliśmy dwanaście kawałków w trzy dni – czego się oczywiście w takim tempie nie robi (śmiech). Marcin poszedł do wydawcy z zupełnie inną muzyką, puścił przy okazji naszą sesję i dostał zapewnienie, że wydadzą to nam, jeśli skończymy płytę do marca. Znowu wskoczyliśmy do studia na trzy dni, znowu nagraliśmy kilkanaście piosenek. Z tego, co nagraliśmy wydestylowaliśmy to, co się ukazało. Nie było żadnego metodologicznego klucza. Nie ma tu jednorodności stylistycznej – wszystko od Sasa do Lasa. To jest płyta z piosenkami. Nie ma żadnych ambicji poza posługiwaniem się ładną polszczyzną. Momentami rzecz jasna są to pastisze, nawet ocierające się o grafomanię. Ale takie moje zbójeckie prawo jako śpiewaka – ku takim rzeczom się skłaniam, mając jednocześnie wysokie mniemanie o polskiej literaturze.
A ja jednak pokusiłbym się o znalezienie wspólnego mianownika, przynajmniej w warstwie tekstowej. Zarówno w twoich lirykach, jak i wykorzystanych wierszach Leśmiana i Zegadłowicza, przewija się motyw miłości – ale niespełnionej. Nawet w „Grzesznym tango”, gdzie uczucie między kochankami kwitnie, zakłóca je zazdrosny Najwyższy.
Zaryzykuję generalizację – nie ma miłości spełnionej. Być może w aspekcie religijnym, ale między śmiertelnymi jej nie spotkałem.
Dość transowe wrażenie robi „Diabeł stróż”. Skąd pomysł na taką statyczną kompozycję?
Nie mam pojęcia. To dość prosty utwór, równie dobrze mógłby być piosenką punkrockową. Przyszedł do mnie bardzo łatwo. Szedłem sobie po podmokłej łące gdzieś nad Narwią i coś takiego wpadło mi do głowy. Zatrzymałem się, zagrałem… Tekst w sumie sam mi się napisał.
„Księżycowy” ma z kolei żwawszą motorykę w porównaniu z resztą piosenek.
To utwór-dziwak. Chciałem go zaśpiewać niżej, wyobrażałem sobie że to słowa faceta, który już nie ma żadnych złudzeń. Chciałem to zrobić od niechcenia, takim Johnem Lee Hookerem. Ale wyszło inaczej. Kiedy go dziś słucham mam wrażenie, że spokojnie mógłby lecieć w nowojorskiej taksówce. Lubię go, ale przede wszystkim lubię ten wiersz Leśmiana. Muzyka, uważam, jest trafiona.
Czy to w twojej działalności etnomuzykologicznej, czy autorskiej, olbrzymią rolę odgrywa pierwiastek religijny.
A jaką rolę ma odgrywać? Uważam to za sprawę fundamentalną – Bóg jest albo Go nie ma. Na mój chłopski rozum – jest. A z drugiej strony kompletnie nie rozumiem o co w tym wszystkim chodzi. Nie mogę się tym tematem nie przejmować. To jest coś, co człowiekowi myślącemu spędza sen z powiek.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad przeprowadził Paweł "Trybik" Tryba