Warmia zdążyła już poznać Fade Out. Z demo mającego długość i poligrafię solidnego longa i z żywiołowych koncertów. Jeszcze w tym roku olsztyńskich jazz rockowców pozna i, nie wątpię, zakarbuje sobie w pamięci reszta naszego kraju. O nadchodzącej premierze albumu „Drunk Elephant”, związkach ze światem filmu, punkowej filozofii tworzenia i kilku innych sprawach opowiedział mi gitarzysta zespołu, Dawid Rakowski.
Progrock.org.pl: Fade Out na dobrą sprawę powstał trochę przypadkiem…
Tak, na początku Michał Baranowski chciał pograć własne melodie do elektronicznego podkładu. Spotkał Kubę Staniaka, który zaczął mu podgrywać na klawiszach i tak powstał trzon zespołu. Z czasem doszedł Andrzej Postek na bębnach, potem ja… w międzyczasie było kilka zmian na stanowisku basisty.
Część członków poznała się w Zespole Pieśni i Tańca Kortowo. To raczej mało rockowe okoliczności przyrody.
Tam zawiązali znajomość Michał i Kuba. Kuba to w ogóle człowiek, który nie wygląda na tego, kim jest. To totalny fan metalowej muzy, naprawdę mocno siedzi w temacie. Nie jest z tych, którzy tylko wiedzą co to jest Metallica i Iron Maiden. Zna miliony kapel, o których wie chyba tylko on i te kapele (śmiech). Norweskich, szwedzkich, argentyńskich – takich naprawdę ultrapodziemnych, z niskimi nakładami wydawnictw. A on zna ich dyskografię, składy, choć wcale nie wygląda jak metalowiec. Nie ma długich włosów, nie ubiera się na czarno, glanów nie nosi – a jest tym klimatem przesiąknięty do szpiku kości. Na dodatek występował w pieśni i tańca i odnajduje się w Fade Out, który też z metalem za wiele wspólnego nie ma.
Pięć lat istnienia, druga płyta w drodze, dziesiątki zagranych koncertów – niezły bilans.
Małe sprostowanie: „No Movie Soundtrack” traktujemy jako demo, to materiał nagrywany w warunkach domowych i względy techniczne z tym związane nie pozwoliły nam na uchwycenie tej koncertowej energii o którą nam chodziło. Myślę, że na „Drunk Elephant” udało nam się pokonać te bariery głównie dzięki temu, że nagrywaliśmy na setkę, na żywo w studio. I to „Drunk Elephant” będzie naszym formalnym debiutem. Częściowo będzie się składał z utworów znanych już z demo.
A czego możemy się spodziewać po premierowych kompozycjach?
Z nami jest tak, że każdy słuchacz trochę inaczej nas postrzega. Jedni przez wiodącą rolę skrzypiec widzą w tym folk, inni jazz, inni rock progresywny. A dla mnie, mówiąc najkrócej, Fade Out to wypadkowa jazzu i punk rocka – dwóch światów, które powinny się nawzajem wykluczać. A my łączymy jazzową dbałość o szczegół i intelektualizm z punkowym brudem, energią chwili. Energia i emocje są ważniejsze niż perfekcyjne odgrywanie każdego dźwięku! Mamy dość rozbudowane utwory, ale czasem świadomie staramy się zawrzeć w nich trochę takiego syfu, kontrolowanego chaosu.
Zostawiacie sobie miejsce na improwizacje?
Tak. Wstęp do jednego z utworów nie był skomponowany, powstał spontanicznie. Jeśli chodzi o solówki gitarowe, to nie zmieniłem ich w kawałkach z którymi nasi odbiorcy już zdążyli się osłuchać, jak „Slumfrog” czy „Burn”. Ale w paru miejscach – podobnie jak na koncertach – pojechałem trochę dalej. Na żywo czasem też mi się zdarza zagrać solo w ogóle niepodobne do tego, które zwykle się w danym miejscu pojawia.
Jak powstają Wasze kompozycje? Zaczyna się od linii skrzypiec czy w tej chwili jest to już praca zespołowa?
Komponujemy wspólnie, każdy ma mniej więcej zbliżony twórczy wkład. Czasem ktoś przynosi gotowy fragment utworu albo temat, który ogrywamy na jam session. A czasem po prostu siedzimy i krok po kroczku dodajemy nowe elementy. Nie zdarza się, żeby ktoś przyniósł gotowy, zaaranżowany numer i powiedział: ty grasz to, a ty tamto.
Skąd pomysł na tytuł – „Pijany słoń”?
Tytułowy utwór wydał nam się na tyle uporządkowany w swoim nieuporządkowaniu, albo odwrotnie, że z tym nam się właśnie skojarzył. Jest jakiś schemat, ale burzy go element jakiejś takiej niezdarności, jakby pijany słoń wszedł do składu porcelany i zaczął wszystko demolować. Taki też miał być teledysk do tego kawałka. Koniec końców jest inny, nie ma ze słoniami nic wspólnego. Ale też nam się podoba. Michał Jagiełło, który stworzył cały klip, wrzucił też niedawno na Youtube swój krótki, półtoraminutowy film, z którym wystartował w jakimś konkursie. Wykorzystał w nim nasz niepublikowany wcześniej utwór, który premierę będzie miał na „Drunk Elephant”. Zresztą to ciekawy filmik. Ma tytuł „Świat za dziesięć lat”.
W ogóle macie sporo wspólnego ze światem filmu. Sam tytuł i okładka Waszego demo już o czymś świadczy. Współtworzyliście ścieżkę do obrazu „Bracia” Mateusza Placka, graliście na stypie z okazji zamknięcia olsztyńskiego kina Awangarda.
Nie było komponowania, reżyser zapytał któregoś z nas czy może wykorzystać nasze utwory. Dostał zgodę i tak powstał soundtrack. Nie był to zresztą jedyny film, gdzie za tło posłużyła nasza muzyka. Jakieś dwa lata temu wygraliśmy jakiś przegląd w Bartoszycach. W efekcie zgłosił się do nas tamtejszy Urząd Miasta z prośbą o udostępnienie – tym razem na komercyjnych zasadach – dwóch utworów do klipu promującego Bartoszyce. Wiele osób widzi w naszej muzyce taki filmowy potencjał i nie miałbym nic przeciwko kolejnym propozycjom: czy to wykorzystania czegoś już istniejącego, czy skomponowania ścieżki dźwiękowej od podstaw. To byłoby fajne wyzwanie.
Nie obrazisz się jeśli powiem, że mimo tej mnogości inspiracji i odniesień muzyka Fade Out nadal jest dość łatwo przyswajalna?
Takie było założenie – nic nie robić na siłę. Nie lubię kłamstwa w muzyce. Są takie zespoły – nazw konkretnych nie wymienię, żeby nikt nie poczuł się urażony – które działają według jakiegoś matematycznego schematu. Mamy jakiś prosty utwór, ale tu zagramy jedną ósemkę do przodu, jedną szesnastkę do tyłu, tu zmienimy metrum z 4/4 na 17/8, zagramy siedemdziesiąt solówek, postaramy się w kawałku zawrzeć cały warsztat techniczny jaki jesteśmy w stanie zaprezentować – i tak na całej płycie. Dla mnie to są złe pobudki. Muzyka nie powinna powstawać, żeby udowodnić komuś, że wysiedzieliśmy ileś tam lat prób z instrumentami i coś umiemy. Muzyczna dojrzałość polega na tym, że umiemy, ale nie musimy tym epatować. Chodzi o przekaz, o szczerość. Tu właśnie wkracza ta punkowa ideologia – to ma być zapis chwil, które przekładają się na muzykę. Można podejść do grania chłodno, klinicznie, ale moim zdaniem nie ma to sensu. Dobrym przykładem takiego zdrowego podejścia jest dla mnie gitarzysta Stinga, Dominic Miller. Muzyk z fenomenalnym warsztatem, jeden z moich ulubionych gitarzystów. A wychodzi na scenę i gra w sumie proste, popowe kawałki. Słychać, że ma umiejętności, ale szansa, żebyś usłyszał go na koncercie Stinga grającego dziesięciominutowe solo, jest żadna. Dla mnie takie epatowanie wirtuozerią to taniocha! Owszem, lubię posłuchać rzeczy skomplikowanych, technicznych. Kiedyś bardzo mnie takie granie fascynowało, ale z tego wyrosłem. Dojrzałość to wyrośnięcie z techniki na pokaz. Niektóre zespoły niestety z niej nie wyrastają i cały czas muszą pokazywać, że są super. Fade Out ma kawałki prostsze i trudniejsze. Taki na przykład „Slumfrog” – prosty, melodyjny utwór, ludzie czasem go na koncertach nucą. Ale są też numery, gdzie o nuceniu mowy nie będzie. Nie przekraczamy jednak pewnej granicy, raczej jesteśmy w bezpiecznym środku między prostotą i skomplikowaniem. Nie robimy tego świadomie – przychodzi to nam naturalnie i dobrze nam z tym.
Z Waszej strony przez dłuższy czas można było ściągnąć całe „No Movie Soundtrack” i jego wersję akustyczną. Nie pozmienialiście w niej w ogóle aranży. Nie kusiło Was, żeby pokombinować?
Materiał, o którym mówisz, pochodzi z koncertu w studio Radia Olsztyn. Propozycję jego zagrania dostaliśmy cztery dni wcześniej i na kombinacje nie było czasu. Mieliśmy przed występem jedną, krótką próbę, na której nie zdążyliśmy nawet przećwiczyć całego materiału, część graliśmy z marszu w studio. Ustaliliśmy na szybko, że zmieni się kilka niuansów. Ale mimo to wydaje mi się, że sama zmiana instrumentów dała trochę inny odbiór muzyki. W wersji akustycznej nadaje się na inne okazje niż w elektrycznej. Nie jest zresztą powiedziane, że kiedyś nie podejdziemy do kwestii akustycznego koncertu śmielej, z większymi modyfikacjami.
„Drunk elephant” niedługo się ukaże. Macie w planach jakąś większą trasę promocyjną?
Tak, równolegle z wydaniem albumu. Natomiast czy będzie to przed wakacjami czy już po, bo wydawać w sezonie ogórkowym nie ma sensu –pokażą najbliższe tygodnie.
Jak udaje Ci się połączyć obowiązki gitarzysty w Fade Out i renomowanym Big Day?
Całkiem nieźle. Może dlatego, że o ile koledzy z Fade Out mają jeszcze normalne prace, ja jako jedyny zajmuję się tylko graniem i jest to mój sposób na życie.
Rozmawiał: Paweł Tryba