Ukazanie się kolejnego krążka Riverside to zawsze pretekst do debaty w kręgach miłośników prog rocka. Jedni powiedzą, że to już nie to samo, inni westchną z ulgą: no, wreszcie! I każdy będzie miał swoje własne, podyktowane gustem racje. Dlaczego „Shrine Of The New Generation Slaves” brzmi tak, a nie inaczej, opowiedzieli nam Piotr Grudziński i Mariusz Duda.
Nie myślałem, że kiedykolwiek to powiem: Riverside nagrało wyluzowaną płytę!
MD: Dziękuję, potraktuję to jako komplement.
Wasze wcześniejsze albumy były gęsto napakowane dźwiękami, tu jest przestrzeń, miejsce na oddech.
MD: Faktycznie, wcześniej bardzo dużo się na naszych płytach działo. Czasami nawet za dużo. Przed nagraniami nowej płyty zrobiłem rachunek sumienia. Zadałem sobie pytanie - co nam najlepiej wychodzi, jaki element naszej muzyki zawsze się broni bez względu na brzmienie, bez względu na czasy i mody. Wyszło mi, że melodie. I na tym postanowiłem się na nowym albumie skupić. Na pewno też praca nad Lunatic Soul kazała mi spojrzeć na Riverside trochę inaczej. Nie ukrywam, że chciałem nas przeczyścić, jeśli chodzi o aranżacje.
„Shrine Of The New Generation Slaves” ukazało się trzy i pół roku po Waszym poprzednim longplayu. Czuliście głód nagrania nowej płyty?
PG: Przede wszystkim chcieliśmy złamać pewien schemat. Wszystkie nasze wcześniejsze albumy ukazywały się regularnie co dwa lata. Teraz postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę, w spokoju popracować nad płytą. Ale i tak w międzyczasie wydaliśmy EPkę „Memories In My Head” żeby skrócić fanom czas oczekiwania na pełny krążek.
Akronim tytułu brzmi „S.O.N.G.S.”. Moim zdaniem materiał jednoznacznie piosenkowy nagraliście dużo wcześniej, na „Voices In My Head”. „Shrine…” to raczej melodie
MD: Myślę, że można te płyty pod pewnymi względami porównać. Odcisnęło się na nich trochę więcej mojej indywidualnej melancholii.
PG: Piosenki pojawiały się na każdej naszej płycie. Chcieliśmy tym tytułem podkreślić formę utworów, inną niż wcześniej. Te nasze piosenki nie trwają po cztery minuty, ale nie są też skomplikowane, nie ma długich form oprócz „Escalator Shrine”, który jest najbardziej zbliżony formą do stylu z poprzednich płyt.
„Escalator Shrine” też podobno zaczął się od czterominutowego utworu?
MD: Trochę tak. Graliśmy kiedyś koncert w Finlandii i spontanicznie zagraliśmy riff. Bardzo mi się podobał, chciałem go koniecznie wykorzystać na płycie, ale widziałem go raczej jako finał dłuższego, powiedzmy ośmiominutowego utworu. Brakowało mi jednak początku. Kiedy zaczęliśmy tworzyć ten początek kompozycja rozciągnęła się do prawie trzynastu.
PG: Tak zawsze powstawały u nas długie formy. Jest jakiś patent, trwający dość krotko, ale wcale nie chcemy go kończyć, wolimy naturalnie rozwijać. Zawsze zresztą mieliśmy talent do dłuższych kawałków, ale myślę, że po tej płycie trochę się to zmieni. Również niektórym fanom poprzednia płyta, „A.D.H.D.”, nie przypadła do gustu, bo składała się z samych takich skomplikowanych kompozycji. A tu mamy powrót do Riverside lirycznego.
Skoro mowa o „A.D.H.D.” – mieliście dziś, grając w Olsztynie, szczególną motywację do grania utworów z tej płyty? Na prawo od sceny mieliście namalowany na ścianie wielki portret Szymona Czecha, który „A.D.H.D.” produkował.
PG: Byliśmy z Michałem na jego pogrzebie, zaraz po nim wsiedliśmy do samochodu i od razu włączyliśmy „A.D.H.D.”. Wielka szkoda, że stało się tak, jak się stało. Gdyby Szymon żył, na pewno dziś byłby z nami. Zresztą może nawet gdzieś tu jest. Takie sytuacje zawsze bolą. Zwłaszcza, że Szymon to był człowiek, którego nie dało się nie lubić.
MD: Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało. Że Szymona już z nami nie ma. Kolejny raz uświadomiłem to sobie właśnie dzisiaj, kiedy graliśmy „Left Out”.
Całe „S.O.N.G.S.” jest raczej stonowane. Pilotowanie go drapieżnym „Celebrity Touch” może być dla słuchacza zmyłką.
MD: Nie widziałem innego kandydata na singel. Jeśli się promuje płytę na którą ludzie czekali cztery lata, to należy dać sygnał, że zespół ma też coś nowego do powiedzenia. A w „Celebrity Touch” świetnie to słychać. Popełniliśmy na albumie dwa kawałki w tym klimacie, ale to wystarczyło, żeby niektórzy nazwali nas polskim Deep Purple (śmiech).
Sami przyznawaliście się do inspiracji Pink Floyd i Deep Purple, ale jeden z utworów roboczo zatytułowaliście „Depeche Mode”
MD: Tak nazywaliśmy „Feel Like Falling”. Miałem z nim trochę problem. To jest utwór, który wpada z miejsca do głowy i raczej szybko się osłuchuje. Ale po kolejnych przesłuchaniach wraca na swoje miejsce. Myślałem nawet, żeby go dać na stronę B singla, ale dobrze, że trafił na płytę. Uzupełnił dynamikę albumu.
Partie gitarowe na „S.O.N.G.S.” są najbardziej zróżnicowane spośród wszystkich płyt Riverside.
PG: Nie ma tych gitar tym razem aż tak dużo, postawiliśmy na granie zespołowe. Nie ma u nas jakiejś wirtuozerii, raczej chodzi o to, żeby każdy instrument miał swoje właściwe miejsce i czas. Pod tym względem jesteśmy zespołem z prawdziwego zdarzenia – jest demokracja, nikt nie pcha się przed szereg. Oczywiście Mariusz jest liderem, wokalistą, ma bardzo charakterystyczny głos. Ale instrumentalnie – żaden z nas nie dominuje. A różnorodność wymusiła formuła albumu – do każdej piosenki musiałem szukać odpowiednich patentów, zamiast na siłę pchać moje typowe brzmienie.
Zawsze przy okazji Waszych albumów pojawia się sporo dodatkowej muzyki instrumentalnej. Czy to dobra okazja do wyżycia się dla gitarzysty?
PG: Niekoniecznie. Tak jak mówiłem – myślimy przede wszystkim o utworze, a nie o czyichś ambicjach. Jeśli gdzieś będzie pasowało fajne solo – to wtedy je dołożymy. A w „Night Sessions” na dodatkowej płycie nie ma miejsca na dzikie solówki, bo to raczej ambient. Wszystkie instrumenty służą tu za tło, budują nastrój. Bardzo lubimy tworzyć takie kawałki – z dużą ilością elektroniki, transowe, bez wokalu. Może kiedyś zrobimy poboczny projekt z taką muzyką.
„Night Session” nagraliście w czasie, który w studio był zarezerwowany dla Lunatic Soul. Jak idą przygotowania do kolejnej płyty?
MD: Na razie musimy skończyć trasę Riverside, wtedy będę mógł na spokojnie ogarnąć temat. Bardzo chcę, żeby album wyszedł w 2014 tym roku.
Mariusz, teksty z „S.O.N.G.S.” wydają się korespondować z „A.D.H.D.” Znowu bierzesz się za socjologię. Mikroświat jednostki odłożyłeś na bok po czarnej trylogii.
MD: Transcendentalne odloty zostawiłem dla Lunatic Soul, tu chciałem opisać świat zewnętrzny. Postanowiłem zrobić jeszcze jedną płytę o dzisiejszych czasach. Żeby ludzie po dziesięciu latach, słuchając „ S.O.N.G.S.”, mogli powiedzieć: faktycznie, tak się wtedy niektórzy z nas czuli. To miało być takie zdjęcie teraźniejszości. Znów gdzieś po drodze przewinęła mi się filozofia Zygmunta Baumana.
Opisałeś tym razem różne formy zniewolenia. Czy według Ciebie można się z nich wyrwać? Są jeszcze miedzy nami wolni ludzie?
MD: Oczywiście! Wszystko zależy od tego czy lubisz to czym się zajmujesz. Czy np. Twoja praca sprawia Ci satysfakcję. Czy spędzasz większą część swojego życia według własnych zasad. A jeśli już z jakiegoś powodu jesteś zniewolony to czy to zniewolenie akceptujesz. Bo jeśli w nim tkwisz i cierpisz z tego powodu, to oprócz Ciebie cierpią wszyscy naokoło. Zaczynają Cię też unikać. Sam też staram się unikać osób wiecznie sfrustrowanych, narzekających na cały świat i licytujących się dolegliwościami i ilością pochłanianych leków.
Rozumiem, że dla Ciebie centrum handlowe to metafora nowej, niewolniczej świątyni. Rozumiem, dlaczego Travis Smith na okładce przedstawił ludzi w tym centrum jako bezosobowe sylwetki. Tylko czemu tak niepokojąco świecą im się oczy?
MD: Oczy zdradzają duszę. Ludzie zmieniają dzisiaj swoje twarze, zmieniają ubrania, osobowość, ale oczy zawsze ich zdradzą. To trochę jak w tekście „Egoist Hedonist”. Piszę tam, że tłum mnie powala, chce mnie zlinczować, jest wściekły, ale w ich oczach widzę też smutek i przerażenie. Travis chyba specjalnie zostawił te oczy. Wyglądają niepokojąco, ale mogą też dawać nadzieję na wyjście z tej bezosobowości. Mówią, że jest możliwość dostrzeżenia w sobie człowieczeństwa.
Też umieściłeś na końcu płyty iskierkę nadziei. Słowa „Cody” wywracają wymowę albumu do góry nogami.
MD: Nie chciałem kończyć tej płyty pesymistycznym akcentem. Zostawiać ludzi czołgających się ku przepaści i spadających z niej niczym lemingi. Chciałem zostawić nam światełko w tunelu, nadzieję. A o tych, którzy spadli, opowiem na kolejnym albumie.
„Conceiving You” stało się takim love songiem dla fanów prog rocka. Zastanawiałeś się kiedyś ile spośród tych obściskujących się przy nim par zdaje sobie sprawę, że to fragment dłuższej opowieści, która wcale nie kończy się dobrze?
MD: Nie wiem czy wszyscy są świadomi wydźwięku tego tekstu. Opowiada o postaci, która nie istnieje, wymyślonej przez bohatera. Jeśli jednak dzięki ten utwór pozwala komuś swoją wyimaginowaną miłość urzeczywistnić, mogę się tylko cieszyć!
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał: Paweł Tryba