Krzysztof Ścierański ma od lat ugruntowaną opinię najlepszego polskiego jazzowego basisty. Grał w naszych najsłynniejszych jazz rockowych składach, jest wziętym sidemanem, nagrał pokaźny stos płyty sygnowanych własnym nazwiskiem. Krótko mówiąc – w Polsce ma status gwiazdy. Inna sprawa jednak być gwiazdą w Polsce, a co innego za granicą – o specyfice życia polskiego zawodowego muzyka pan Krzysztof, z racji czterdziestoletniego scenicznego stażu, może opowiedzieć wiele historii. Raz po prostu śmiesznych, innym razem tak smutnych, że aż śmiesznych. Posłuchajmy…
Czy czuje się Pan jednym z akuszerów polskiego fusion? Grał Pan w Air Condition, wciąż gra w Laboratorium i String Connection – to najważniejsze zespoły rodzimej sceny.
Nie, absolutnie. Grałem w wielu grupach, ale jestem skromnym gościem. Czasem się tylko denerwuję na brak fachowości w muzycznej prasie, niepotrzebne gloryfikowanie. Ostatnio w gazecie czytałem relację z czyjegoś festiwalowego występu, nazwiska nie przytoczę. Dziennikarz opisał koncert jako genialny, fenomenalny. A ja człowieka znam i mogę powiedzieć, że jest po prostu przeciętny. Teraz zresztą widzę, że grająca młodzież bardziej gra o swój PR, image, kontakt z fanami na facebooku niż o rozwój muzyczny. To przerażające! Ale oni prawdopodobnie nie maja innego wyjścia, muszą robić rzeczy, które w moich czasach były niegodne. Nigdy nie wydałem złotówki na swoją reklamę, zawsze był ktoś inny, kto to robił. Dziś jest inaczej. Trudniej się przebić przez tłum oczekujących na sukces, to jak stanie w kolejce za Gierka. Ja już się trochę nastałem, już mi się nie chce. Oczywiście wzorem moich młodszych kolegów przyjąłem całą masę znajomych na facebooku. Traktuję go jak tablicę ogłoszeniową. Kiedy informację o moim koncercie polubi nie dziesięć, tylko pięćdziesiąt osób, to już to o czymś świadczy. Mam w tej chwili chyba z sześćset „polubień”, po prostu lepiej mnie widać.
Jest Pan muzycznym samoukiem. Jak doszedł Pan do dzisiejszego poziomu wykonawczego?
W młodości miałem szczęście grać w zespołach, gdzie występowali najwybitniejsi polscy muzycy: Zbyszek Namysłowski, Tomek Stańko, Krzesimir Dębski… To była świetna szkoła!
Nie graliby wtedy z Panem, gdyby już wtedy nie miał Pan odpowiednich umiejętności.
To nie tak. Jako młody człowiek wiele rzeczy robiłem podświadomie, żeby w ogóle móc się na scenie jazzowej udzielać. Z czasem nabrałem doświadczenia, które pozwala mi uczestniczyć w coraz trudniejszych projektach. Pamiętam, jak nagraliśmy płytę w składzie: Wojtek Karolak, Zbyszek Lewandowski, ja i jako główna gwiazda Mike Russell. To był materiał rhythm’n bluesowy. Po zmiksowaniu całości zadzwonił do mnie Karolak i pół godziny wychwalał, jak świetnie gram walking. Nawet wtedy nie wiedziałem co to jest walking! Po prostu byłem w stanie zagrać proste akordy tak, żeby się wpasować w całość. Dziś mam zdecydowanie więcej świadomości, ale zastanawiam się czy to na pewno lepiej… W każdym razie jest fajnie dopóki się kształcę, rozwijam.
Muzyka to u Pana przedsięwzięcie rodzinne. Pan jest mistrzem basu, pański brat – świetnym gitarzystą, syn gra na perkusji.
Mój brat (Paweł Ścierański – przyp. PT) pracuje, w tej chwili grywa tylko od czasu do czasu z jakimiś blues rockowymi składami. A Marcin bębnił kiedyś w legionowskim zespole Tama. W tej chwili występują rzadziej. Ostatnio grali na stadionie w Nowym Dworze Mazowieckim. Byłem, słuchałem – poważny czad. W tej chwili Marcin angażuje się głównie w zespół Overload – konkretny metal, niedawno wydali drugą płytkę z czterema kawałkami. Spięli się, świetnie im wyszło. Poza tym nadal kształci się w szkole muzycznej, gra różne rzeczy: a to bossa novy, a to towarzyszy wokalistom. Kiedyś była taka potrzeba chwili, koncerty na Ukrainie – graliśmy we dwójkę. Sytuacja zupełnie jak moja sprzed wielu lat, kiedy grałem z wielkimi jazzmanami na czuja. Ale Marcin nie pomylił się ani razu. To były bodaj cztery koncerty. Świetny wyjazd!
Zawsze Pan podkreśla, że pod względem muzycznym jest Pan Latynosem. Skąd ta fascynacja?
Dziś też na koncercie grałem taki salsowy utwór… Pierwsze fragmenty muzyki, które pisałem, nawet jeszcze nie kompozycje tylko, powiedzmy, szkice, nie miały rock’n rolla czy bluesa jako bazy. To była bossa nova. Zresztą bywam na różnych festiwalach, przede wszystkim na holenderskim North Sea Jazz Festival – w ciągu czterech dni gra tam stu pięćdziesięciu wybitnych wykonawców, w tym sporo twórców wykonujących repertuar latynoski. Taka muzyka pod kątem rytmicznym kręci mnie najbardziej.
Solowe koncerty gra Pan od ponad trzech dekad.
Obecnie mało gram solo, kiedyś częściej. Lubię takie koncerty, bo mogę pograć trochę inaczej, ale lubię też występować z innymi muzykami, bo nic nie zastąpi żywej interakcji. Jeśli jednak chcę połączyć ekonomię z muzyką, to występ solowy jest kompromisem, na który muszę się zgodzić.
Siłą rzeczy musi się Pan krzątać między głośnikami, samplerami. Traktuje Pan to jako dodatkowy element show czy raczej dopust boży?
To konieczność. Żeby to miało sens i grało, muszę to kontrolować. To tak jak z samochodem – nie wsiądę do niego, nie przekręcę kluczyka i nie pojadę ot, tak sobie. Muszę kręcić kierownicą, zmieniać biegi. Może kiepsko to wygląda od strony wizualnej, ale dzięki temu buduję muzykę. Coś muszę włączyć, coś wyciszyć. Pamiętam taki występ Joe Zawinula, kiedy grał zupełnie sam. Trudno mi było na niego patrzeć. Cały czas coś kręcił, przełączał, jakby popsuł mu się sprzęt. Ale muzykę grał piękną!
Kilka miesięcy odszedł Jan Pluta, który bębnił w Pana trio kilka lat. Nagraliście ponoć znacznie więcej muzyki niż to, co doczekało się wydania. Może to dobry moment żeby ją przypomnieć ludziom?
Kiedy Janek zapraszał mnie do siebie i wypiliśmy trochę jakiejś lepszej whisky, często słuchaliśmy nie wydanej nigdy płyty, którą nagraliśmy już po „No Radio”. Podobała się nam, miała jakiś jednorodny przekaz, pokazywała że mieliśmy wtedy w tym składzie fajną energię. Były na niej jakieś drobne błędy – ostatecznie nie zdecydowałem się na jej wydanie. Co więcej, żadna z polskich firm nie zdecydowałaby się na to. Nieraz chodziłem do wielu wydawnictw ze świetnymi muzycznie albumami i większość z nich nie była zainteresowana, bo chciałyby od razu sprzedać sto tysięcy egzemplarzy. Kiedyś myślałem, że duże firmy są po to, żeby wydawać i sprzedawać polską muzykę. Ale jakieś piętnaście lat temu zrozumiałem, że to nieprawda. To są zagraniczne korporacje, które mają za zadanie sprzedawać zagranicznych wykonawców w Polsce, a nie promować Polaków za granicą. Przecież na Zachodzie nadal jestem praktycznie nieznany.
Do koncertowego powrotu String Connection doszło już kilka lat temu. Co popchnęło Was do wydania wreszcie nowej płyty – prawie po ćwierćwieczu fonograficznego milczenia?
Nie uczestniczyłem w rozmowach o w wydaniu płyty. Była taka potrzeba – Krzesimir Dębski chciał wrócić do grania ze String Connection. Zagraliśmy dwie udane trasy, klika koncertów w Kanadzie na zachodnim wybrzeżu. A mój do tego stosunek? Jeśli jest praca, jeśli są fajni muzycy – zawsze warto zagrać. Potem jednak okazało się, że zapotrzebowanie na nasze występy nie jest aż tak duże. Występ String Connection musi trochę kosztować, mało agencji chce wyłożyć takie pieniądze. Ale Madonnę zapraszają!
… niestety.
Po raz pierwszy zagra u nas w tym roku McCartney, będzie Clapton, przyjeżdża Toto. Okazuje się, że w Polsce można zarobić kasę i to grubą. Ale mnie, innych polskich muzyków jakoś się nie zaprasza. Trochę się czuję jakbym sam był za granicą. Ludzie, którzy rządzą tym krajem, mają ambicję zaprosić jakąś gwiazdę tu, inną gdzie indziej. A wy, Polacy? Wy jesteście słabi, sami sobie radźcie. Już z Pagartem za komuny było lepiej. Mieli międzynarodowe kontakty. Ktoś napisał do nich z Indonezji – i pojechałem na festiwal do Indonezji, potem jeszcze dwa razy tam wracałem. Przestałem jeździć, jak zaczęły wybuchać bomby. A teraz zagraniczni muzycy przyjeżdżają do nas zarobić, a my zostaliśmy na lodzie. Mógłbym to porównać z fenomenem polskiej przedwojennej dyplomacji. Nikt nie był w stanie nic dla Polski załatwić, żaden kraj nie brał nas poważnie. I dziś jest tak samo. Polska jest naznaczona jakąś dziwną skazą...
Jak wspomina Pan niedawny występ Krzaka z czterema basistami?
Bardzo dziwne przedsięwzięcie. Sam pomysł jest... pusty. Po co aż czterech basistów? Tym bardziej że graliśmy stare kawałki. Gdybyśmy grali nowe rzeczy, specjalnie zaaranżowane na trzy, cztery basy – to proszę bardzo! Zresztą mieliśmy kiedyś taki zespół z Wojtkiem Pilichowskim i Mietkiem Jureckim. Było dużo basowego fajnego hałasu. Ale ta płyta Krzaka zdobyła zdaje się Fryderyka.
A jak przebiegała współpraca z zespołem Uda?
Dziwnie. Zaprosili mnie na chwilę, grałem solo do jakichś krzywych bębnów. Nie wiem nawet którą wersję wybrali. Dostałem od nich niedawno płytę, jeszcze nie zdążyłem przesłuchać. Sympatyczni goście, zapraszali mnie w styczniu na koncert, ale z przyczyn zdrowotnych nie mogłem się pojawić.
Do ilu płyt przyłożył pan rękę?
Do niewielu, około dwustu. Co do ostatnich wspomnień – dałem młodej polskiej wokalistce trzy utwory na płytę. Kawałek instrumentalny i dwie kompozycje. Instrumental zostawiła w takim kształcie, jaki zaproponowałem. A w piosenkach pozmieniała trochę aranżacje i zaczęła mówić w wywiadach, że jest współkompozytorką. Tak się nie robi! Jestem na takie rzeczy wyczulony. Kiedyś, jeszcze w latach 90tych, jakiś niemiecki DJ, nazywał się Villa Lobos, wziął moją starą kompozycję „Bulid The Band” , pociął ja na dwie części, dodał kongi i podpisał się jako autor. To był prosty riff, ale mój! (artysta nuci – przyp. PT).
Hiphopowcy też podkradali sample ze starych utworów String Connection.
Coś takiego było, dokładnie sprawy nie znam. Kiedyś nagrywałem w Warszawie z jakimiś hiphopowcami, do dziś nie zobaczyłem pieniędzy. A płyta już dawno wyszła. Wiem, że mówię teraz o brudach, ale to też część życia. Zycie to nie tylko piękny, słoneczny dzień. Sporo w nim brudu, który należałoby posprzątać.
We wkładce do „Directions” wspomina Pan przedzieranie się na początku lat 90tych przez blokady Samoobrony w drodze na koncert. Przekupował ich Pan płytami winylowymi. Czy ktoś z ich aktywistów został dzięki temu Pana fanem?
Jechałem wtedy do Zielonej Góry. Kontaktowałem się z organizatorem, ten z szefami blokad, sam rozdawałem analogi. Kilkanaście zapór na drodze. To był bunt oszukanych ludzi, którzy chcieli zaprotestować przeciw niesprawiedliwości społecznej. A ja stałem się tego buntu ofiarą. Chyba nawet na ten koncert wtedy zdążyłem, ale po trzynastu godzinach udręki na trasie byłem wykończony. Z Samoobrony nikt się do mnie do dziś nie zgłosił, ale coraz częściej po występach podchodzą ludzie, którzy mówią że trzydzieści, trzydzieści pięć lat temu widzieli mnie na żywo. Pytam ich wtedy co robili przez te trzydzieści pięć lat. Z reguły odpowiadają że pracowali, ze się ożenili, wychowywali dzieci, że wyjechali za granicę do pracy. Jeden tylko zrobił wielkie oczy i powiedział: no właśnie, gdzie ja byłem?
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał: Paweł Tryba