ProgRock.org.pl: Minęło półtora miesiąca od wydania waszej trzeciej płyty „Samsara”. Jakie są pierwsze reakcje na album? Macie szansę na bestseller?
Artur Rzempoluch: To zależy czego się oczekuje. Reakcje są według nas znakomite jeśli chodzi o krytykę. Ukazało się kilka recenzji w prasie i w necie, wynoszących ten album na piedestały. Choćby Filipa Łobodzińskiego w Newsweeku, który nie wynajduje w zasadzie żadnych wad a Rafał Księżyk w Machinie posunął się nawet do mianowania jej rockową płytą roku 2010. Pozostałe albo równie mocno opiewają nasz talent albo rzadziej, są bardziej powściągliwe w pochwałach, ale i tak wychodzi na plus. Dotąd nie spotkaliśmy się z recenzją krytyczną. To musi cieszyć. Aż strach pomyśleć jak miażdżąca będzie recenzja krytyczna jeśli się pojawi… Ha, ha.... Co do bestselleru to nie mam złudzeń, że popularności dużej raptem nie zyskamy, bo mimo melodyjności płyty, nadal daleko nam do komercji typu Feel czy Doda. Myślę, że po prostu już tacy jesteśmy, iż nawet gdybyśmy chcieli wyprodukować proste hity to i tak po drodze przyplączą nam się dźwięki, pomysły, które zrobią z tego oranżadowe psychodelicje. Tak po prostu czujemy. Natomiast mam nadzieję, że to taka płyta, która za lat kilka lub naście zapisze się w kanonie polskiej muzyki rockowej wyraźnymi literami. Bo że będę nieskromny, to ambitna płytka i odkrywa się ją powoli. W takim aspekcie jest szansa na „bestseller” i to cieszy, bo ślad po nas zostanie.
Wasz styl nie przechodzi wielkiej metamorfozy, choć ewoluujecie z płyty na płytę. Czy uważacie, że „Samsara” jest waszym najlepszym albumem, czy też większym sentymentem darzycie któryś z wcześniejszych albumów?
To naturalne dla większości chyba artystów, że najświeższe dzieło uważają za najlepsze. Tu się nie różnimy od reszty. Ciekawe, iż podczas nagrywania byłem chyba najbardziej krytycznie do niej nastawiony z całego zespołu. Jednak w miarę odsłuchiwania ścieżek kształtowało się brzmienie, powstawały pomysły aranżacyjne, numery się zmieniały choć niby nadal te same. Od niechęci doszło u mnie do miłości. Tak więc teraz myślę, że to najlepszy nasz album. Jest najbardziej zwarty i jednolity, a jednocześnie bogaty. Jak sam wspomniałeś, muzyka ewoluowała. Nie znaczy to, iż poprzednich płyt nie lubimy. Zdajemy sobie sprawę z ich wad i niedociągnięć, teraz nagralibyśmy je na pewno inaczej, są to jednak nasze dzieci a my staramy się być kochającymi rodzicami. Poza tym, co by nie mówić, można z nich wyjąć kilka naprawdę dobrych kompozycji.
Nie koncertujecie zbyt wiele po Polsce. Kiedyś był taki okres, że wydawało mi się, że jesteście bardziej popularni w Niemczech, niż u nas. Kiedy będzie można wejść na stronę Oranżady i zobaczyć piękną rozpiskę trasy po Polsce?
Ha… No właśnie! To nie takie proste. Gdy chce się robić ambitną muzę, to trzeba liczyć się z faktem, że będzie się artystą niszowym. A na tej działce żeby można było dużo grać i przy tym zarobić coś, to trzeba mieć potężną markę, czyli nazywać się na przykład King Crimson. W latach sześćdziesiątych ludzie mieli więcej czasu i bardziej chłonęli sztukę. Zespoły wtedy startujące miały większą szansę na zaistnienie, potem pozostawało tylko wydawać regularnie płyty i ugruntowywać pozycję. Dzisiaj ludziska zabiegani nie mają czasu na wsłuchiwanie się. Albo ich coś zaatakuje od razu melodią i przystępnością, albo nie zwrócą uwagi. Tak więc jak nie ma popularności na skalę masową, jak nie grają Cię co chwila w radiu, to masz niewielkie szanse na dużą, udaną trasę. A granie koncertów, do których się dokłada jest dla nas nie do przyjęcia, chyba że chodzi w jakimś konkretnym przypadku o duży prestiż czy coś w tym stylu. Wiem, że jest dużo ludzi którzy kochają takie dźwięki, ale do nich musi dotrzeć informacja, że taki band istnieje i że gra taką a nie inną muzykę. Jak jesteś mało znany, to maleją szansę aby plakat o koncercie kusił skutecznie. Są miejsca w których grywamy regularnie co jakiś czas. Tam nas znają i tam zawsze mamy pełen aplauz, słuchacze wiedzą na kogo przychodzą, domagają się konkretnych utworów.
{mosimage}W Niemczech istotnie, może poza jednym średnio przyjętym występem, wszystkie (a było ich trochę) okazały się rewelacją. Doskonałe przyjęcie, owacje. Bardzo miło wspominam występ na Klangbad Festivalu obok m.in. Embryo, czy Absynt Minded. Zostaliśmy zaproszeni przez Joahima Immlera z legendarnej formacji Faust, który urzeczony naszym występem osobiście nam pogratulował i zaprosił do zwiedzenia swojego studia. Fajna tam była atmosfera, zupełnie jakbyśmy się przenieśli w epokę dzieci kwiatów. Bardzo udaną mieliśmy ostatnio traskę po Słowacji. Nie wiem co jest przyczyną tego, iż za granicą nas bardziej cenią? Może mają większe zapotrzebowanie na sztukę? A może jesteśmy dla nich po prostu egzotyczni i już przez to ciekawi? Przyznam, iż nie wiem czemu jest tak jak jest.
Tak więc wracając do pytania, jeśli przyjdą czasy, że ludzie znowu zaczną poszukiwać i chodzić dużo na koncerty a my będziemy jeszcze tworzyć, to może taka trasa o jakiej mówisz powstanie.
Wasze inspiracje muzyczne są bardzo „niestandardowe” jeśli chodzi o Polskę. Muzyka punk czy twórczość Davida Bowiego są, powiedzmy, jeszcze w miarę znane. Ale skąd w was taka fascynacja krautrockiem i zupełnie nieznanym u nas Silver Apples? Dziś przecież wszyscy chcą grać jak britpop, czy tą całą nową rockową falę z Wysp...
No widzisz, większość właśnie myśli podobnie i pyta czemu chcemy tak grać. A to nie jest tak w ogóle. My się nie nastawiamy na takie a nie inne granie, nie zakładamy nic, nie planujemy stylu, nie myślimy czy zabrzmieć jak ten, czy tamten nasz idol. Powiem więcej, nigdy nie zrozumiem jaki jest sens grać tak samo jak inny zespół, choćby najlepszy. Przecież on już tak gra. Po co kalkować. Trzeba robić swoje. I robimy. To, że w naszej muzyce można momentami odnaleźć echa, klimaty krautrocka, space rocka, że spowija ją czasem woal psychodelik, to po prostu echa tego, co w nas siedzi, na czym wyrastaliśmy. To naturalnie odbija się w naszych kompozycjach, bo tak się ukształtowały nasze dusze i tak już mamy po prostu. Ale nigdy w przypadku żadnej kompozycji nie planowaliśmy, że ma brzmieć jak konkretny wykonawca, czy konkretny styl. A skąd fascynacja taką akurat muzyką? Wiesz, spotykaliśmy się przez lata prawie codziennie i słuchaliśmy muzy sącząc piwko itd. Ile można słuchać w kółko genialnego skądinąd Hendriksa, Zeppelinów, Doorsów. Jako że mamy wrodzoną miłość do muzyki, naturalną koleją rzeczy poszukiwaliśmy czegoś nowego, niekoniecznie pod względem daty wydania, ale pod kątem oryginalności, ciekawych brzmień itp. A jak mówią szukajcie a znajdziecie. Tak więc dotarliśmy do krautrocka i wchłonęliśmy go z miejsca. Tak zaniosło nas do Francji, gdzie działa moja ulubiona chyba kapela – Gong. Tak doszliśmy do jazzu, akustycznego, elektrycznego, free, czy do awangardy spod znaku Freda Fritha, czy Johna Zorna. Zafascynowało nas to, że można grać muzykę tak różnie, tak inaczej a ciągle tak absorbująco i ciekawie. Ci wykonawcy to po prostu wielcy indywidualiści i może to nas tak kręci? A co do britpopu, bardzo lubię Blur.
Zaintrygowała mnie okładka „Smasary”. Wcześniej dobieraliście sobie psychodeliczne, pastelowe obrazki. Skąd nagle pomysł, aby mierzyć do potencjalnego klienta z pistoletu?
To proste. Dotychczas okładki projektowałem i robiłem ja a tym razem nie dotykałem się. Pomysłodawcą był Robert, my zaakceptowaliśmy. Całość wykonał nasz dobry kumpel i fan, a przy tym zdolny grafik. Tak jak inne są umysły mój i Roberta, tak inne są okładki. Mi zawsze było bliżej do psychodelii i pacyfizmu a Robert miał zawsze bardziej rogatą duszę, zadziorną i punkową. Może to jest klucz do muzyki Oranżady, do własnego stylu. To, że mimo spędzonych razem lat i wspólnego słuchania płyt każdy z nas ma jednak zupełnie co innego w głowie. W takich przypadkach są tylko dwa wyjścia. Albo ludzie nie potrafią się dogadać i nie ma nic, albo potrafią swoje indywidualne pomysły skleić razem, stworzyć w własnych wrażliwości nową jakość. U nas na szczęście ta druga opcja rządzi.
Co płyta to inna wytwórnia. Był ArsMundi, Microfon a teraz Obuh Records. Czy aż tak trudno znaleźć odpowiedniego wydawcę? Jaka wytwórnia była by dla Was idealna?
{mosimage}Taka, która ma możliwości i zapewniłaby dużą promocję, ale jednocześnie nie próbowałaby wpływać na muzykę. ArsMundi prowadzi zacny człowiek, ale to malutka firma. Naszą pierwszą płytę wydał równolegle z „Powstaniem warszawskim” Lao Che. Chłopaki z Lao mieli dobry pijar, temat nośny, dużo o nich pisano, co zaowocowało sprzedażą płyt. Okazało się, iż firma nie ma takich finansów, by bez zostawienia innych spraw poradzić sobie z tym tematem. Trzeba było wytłoczyć dużo płyt dla Lao Che a koleją rzeczy Oranżada zeszła na dalszy plan. Tak więc oprócz samego wydania płyty, firma nie zrobiła w zasadzie nic, by ją wypromować. Zrażeni takim obrotem spraw drugi album postanowiliśmy wydać sami. I tak powstał label MicrofonRec. Obecnie mamy mniej czasu, porodziły się co niektórym nowe dzieci, basista prowadzi prężną firmę sprowadzającą do kraju yerba mate, więc nie miałby kto zajmować się odpowiednio nowym wydawnictwem. Dlatego przypomnieliśmy sobie o istnieniu Obuh Records. Z Wojckiem znamy się od dawna, czyli od pierwszej płyty, bo to w jego studiu powstawał nasz debiutancki album. Najprężniejszy w zespole przedsiębiorca, czyli Robert, dogadał się z Wojckiem i tak „Samsarę” firmuje ta zacna i kultowa oficyna.
Pierwszy raz usłyszałem Was milion lat temu w programie Hołdysa, w którym zaprezentowaliście trzy numery (przynajmniej tak mi się wydaje...), z czego w pamięci zapadł mi od razu „1440”. Ostatnio podobno gościliście na scenie u Kuby Wojewódzkiego. Co się działo między tymi dwoma wydarzeniami? Chciałbym coś usłyszeć o historii Oranżady.
Oj, działo się wbrew pozorom sporo. U Kuby Wojewódzkiego to już nasz drugi występ, pierwszy raz graliśmy tam po wydaniu drugiej płyty. Pamiętam, że gośćmi byli Małgorzata Domagalik i Tomasz Lis. Jeśli chodzi o takie multimedialne sprawy, to zagraliśmy w programie Taper w TVP Kultura do niemego filmu Chaplina – „The Cure”. Potem wzięliśmy na warsztat większy kaliber i zagraliśmy sporo koncertów grając do innego dzieła Chaplina – „Brzdąc”. O ile przy „The Cure” wykorzystaliśmy z braku czasu wiele motywów z naszych nagrań, o tyle „Brzdąc” dostał zupełnie nowe dźwięki, specjalnie dla niego spłodzone. To zarazem dużo większa doza improwizacji w stosunku do naszych płyt. Prezentowaliśmy ten spektakl kilkakrotnie w kraju, jak i w Niemczech. No właśnie, Niemcy. Sporo tam graliśmy. Kilkakrotnie w Berlinie. Ponadto w Bremie, w Hamburgu, czy na wspomnianym wcześniej festiwalu. Tam też ukazały się nasze nagrania na trzech, czy czterech składankach. Ponadto zaistnieliśmy na kompilacjach słowackich, krajowych, czy przygotowywanych na rynek europejski, jak „Shortcut To Polish Music”.
Niedawno zrobiliśmy muzykę do filmu Anny Kuśmierczyk „Rozstania”, traktującego o losach konkretnych ludzi, rodzin po 17 września 1939 roku. To arcyciekawe doświadczenie, bo dźwięki totalnie inne od tych, jakie gramy na co dzień. Pełna improwizacja, inne instrumenty. Powstała muzyka bardzo obrazowa. Oprócz tego, część składu nagrała muzę do filmu „Hipnoza”, a część (bez Michała, za to z innym gitarzystą Przemkiem, obecnie w składzie Oranżady) utworzyła projekt Muchomory, który zagrał kilka koncertów tworząc do niemego filmu japońskiego z 1926 roku „Szalony Paź”. Już sam ten film to ciekawe doświadczenie - akcja rozgrywa się w zakładzie psychiatrycznym. Ponadto UchoMory nagrały cover Syda Barreta – „The Vegetable Man” który rozpoczyna włoską składankę „The Vegetable Man Project Vol. 6” (poza nami artyści z Francji, Stanów, Szwecji, Holandii, Włoch). Cóż jeszcze? Mamy trzy fajne teledyski. Pierwszy do utworu „Księżyc – pomarańczowy wielkolud” nominowany był do nagrody na Yah Festival 2008 w kategorii Inna Energia przechodząc do drugiej tury. Do płyty „Samsara” są teraz zrobione dwa nowe teledyski, które można sobie odszukać na Onecie, czy YouTubie, lub na naszych stronach. To tak może w skrócie tyle o tym, co porabialiśmy.
Ogromnie podobają mi się wasze teksty. Uważam, że bardzo trudno jest napisać po Polsku sensowny tekst i niewielu zespołom się to udaje. Skąd czerpiecie inspirację i jakie są wasze wzorce literackie?
Poza wyjątkami gdzie tekst napisałem ja, czy specjalnie dla nas Bogdan Loebel, oraz czerpaniem z twórczości Mirona Białoszewskiego, teksty piszą Robert oraz Michał. Obaj mają swój specyficzny styl. Są to z reguły mocno życiowe tematy. Gdy nie ma się już 18-stu lat a trochę się poznało stron życia, jasnych i ciemnych, to przy dużej wrażliwości tematy same się nasuwają. Dużą bazę dla składania wyrazów w sensowne formy stanowią duże ilości książek jakie chłopaki przeczytali. My jesteśmy jeszcze z tego pokolenia, które dużo czytało i czyta. Mamy otwarte umysły to i różną literaturę wchłaniamy. Tak więc nie doszukiwałbym się konkretnych wzorców. Myślę, że wzorcem jest życie i jego głęboka analiza, osobiste pytania o sens istnienia.
Czego wam życzyć na przyszłość?
Zdrowia. A tak poza tym? No chyba ciut większej popularności. Nie chodzi o to, by być sławnym i mieć piękne fanki, a raczej o to byśmy mogli uzyskać taki komfort pracy, aby bez przeszkód jakie nieraz napotykamy, tworzyć, grać i wydawać nowe płyty. No i oczywiście życz nam ciągłej weny :)
Trzy słowa dla czytelników portalu progrock.org.pl...
Napijcie się Oranżady... no, są trzy, ha, ha :D
Dziękuję za wywiad, gratuluję kolejnego świetnego albumu, trzymam kciuki za przyszłość Oranżady, oraz mam nadzieję, że na następny album będziemy czekać trochę krócej, niż na „Samsarę” :)
Dziękuję w imieniu zespołu i żywimy taką samą nadzieję :)