Jarosław Śmietana – urodzony 29 marca 1951 roku w Krakowie wybitny gitarzysta i kompozytor. Studia muzyczne ukończył w Katowicach na tamtejszym Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. To tam, na początku 1974 roku, zawiązała się grupa Extra Ball, którą Jarek Śmietana współtworzył i prowadził aż do 1983 roku, kiedy to ukazała się ostatnia płyta tej formacji. Śmietana nagrał w sumie ponad 40 solowych albumów, a w swojej długiej karierze współpracował z wieloma gwiazdami światowego formatu. Na przestrzeni lat udało mu się wypracować własny, rozpoznawalny styl, dzięki czemu uznawany jest za jednego z lepszych gitarzystów jazzowych dzisiejszych czasów. Co ciekawe Śmietana w swej twórczości odważnie przekracza kolejne granice sięgając w ostatnich latach np. po stylistykę rockową, czy też elementy z muzyki rap.
ProgRock.org.pl: Słyszałem, że wysyłają Pana do Chin?
Jarosław Śmietana: Tak.
Jak się Pan czuje jako ambasador kultury miasta Krakowa i Polski? To nie pierwszy raz, gdy pełni Pan tę funkcję?
Często jeżdżę na takie wyjazdy – jest to zawsze prezentacja kultury krakowskiej, bądź polskiej, a mój zespół sprawdza się na takich imprezach, ponieważ muzyka, którą gram jest komunikatywna i jednocześnie dobrze reklamuje Polskę. W programie mamy, oprócz moich własnych utworów, trochę Chopina przerobionego na jazzowo, a jazz jest w końcu eksportową polską muzyką, ma dobrą opinię, podoba się na świecie i się sprawdza. Ja się z tego cieszę, bo jestem zapraszany na tego typu imprezy, a tym razem – właśnie do Chin.
Po gitarę sięgnął Pan zainspirowany Hendriksem, zaś jazzem zainteresował się Pan po usłyszeniu albumu Bitches Brew Milesa Davisa. Czy mógłby mi Pan opowiedzieć o swych inspiracjach, zarówno tych dawnych, jak i tych dzisiejszych?
Zaczynałem grać na gitarze jeszcze jako nastolatek, półamatorsko. Chodziłem co prawda do szkoły na gitarę klasyczną i grałem repertuar klasyczny, ale od zawsze interesowała mnie gitara jako instrument „nośny”. Na przełomie lat 60. i 70. zdawałem maturę i już wtedy wiedziałem, że będę muzykiem. Ale wszystko zaczęło się tak na serio od Beatlesów i boomu na brytyjskiego rocka – miałem wtedy trzynaście, czy czternaście lat. Gdy zacząłem grać na gitarze w średniej szkole muzycznej, to zainteresowałem się bluesem i takimi gitarzystami, jak Albert King, B.B. King, Moody Waters, John Lee Hooker, Eric Clapton i – oczywiście – Jimi Hendrix, który zrobił na mnie największe wrażenie. To była końcówka lat 60. i z moimi zespołami amatorskimi grałem sporo tego repertuaru. Interesowałem się muzyką z wytwórni Tamla Motown – Steve Wonder, Ray Charles, interesowały mnie też progresywne działania zespołów gitarowych. I tak było, aż usłyszałem Bitches Brew Milesa Davisa, co zmieniło moją orientację muzyczną na jazz. Znalazłem w tej muzyce nowe rzeczy, których nie widziałem wcześniej i w ten sposób moje zainteresowania skłoniły się właśnie ku jazzowi.
Oczywiście Bitches Brew to jest płyta na wskroś nowoczesna i można powiedzieć, że zacząłem poznawać jazz od tyłu, zaczynając właśnie od rzeczy nowoczesnych. Dopiero później zorientowałem się, że byli tacy muzycy, jak Charlie Parker, czy Louis Armstrong, którzy jazz tworzyli. Zachłysnąłem się wtedy jazzem i właściwie mogę powiedzieć, że od 1971 roku zajmowałem się tylko i wyłącznie jazzem – to już będzie czterdzieści lat. Niemniej jednak moje początki były związane z Hendriksem, z Led Zeppelin i z czarnymi bluesowymi gitarzystami.
W tej chwili jednak wraca Pan do bluesa.
Tak. Przede wszystkim zrobiłem retrospektywną płytę z muzyką Hendriksa. Uznałem w pewnym momencie, że dobrze jest wrócić do pierwszych fascynacji młodzieńczych. Ja tę muzykę czuję, jako młody chłopak bardzo ją kochałem, na niej się wychowałem i pomyślałem, że mam – jak gdyby – przepustkę do zrobienia takiej płyty. Wiem, że z perspektywy lat, różnych doświadczeń jazzowych, bycia muzykiem pełną parą – mogłem to zrobić.
{mosimage}Cieszy mnie, że album Psychedelic został przyjęty bardzo gorąco. Jimi Hendrix jest wielkim artystą i za jego muzykę zabierało się wielu ludzi, ale nie każdy ma odpowiedni background, to, od czego ja zaczynałem. Wydaje mi się, że moja płyta jest dość autentyczna, jest sumą moich młodzieńczych przemyśleń oraz doświadczeń z czterdziestu lat grania. Nie chcę tej płyty oceniać, ale jedno mogę powiedzieć – jest autentyczna: nie burzy muzyki Hendriksa i odnosi się do niej, mimo iż są to aranżacje współczesne, z pełnym szacunkiem. Duch Hendriksa tam pozostał, a o to głównie chodzi.
Teraz z kolei nagrywam płytę bluesową, która będzie się nazywała I Love the Blues – Kocham bluesa. Będą tam różne bluesy, od prymitywnych w stylu John Lee Hookera i Moody Watersa, aż po bardziej skomplikowane, nowoczesne rzeczy. To, że jako dojrzały muzyk wracam do tych sympatycznych, starych czasów wydaje mi się naturalne. Można powiedzieć, że akurat jestem w okresie takich sentymentalnym powrotów. Co będę robić dalej – nie wiem.
A kiedy można się spodziewać nowej, bluesowej, płyty?
Trudno mi powiedzieć, bo w tym roku jest wyraźne załamanie na rynku muzycznym. Samą płytę dopiero nagrywam. Nagraliśmy dotychczas siedem utworów, a docelowo ma być dziesięć, lub jedenaście. Za dwa tygodnie mamy jeszcze sesję, na której liczę, że nagramy pozostałe. Jak już wszystko nagram, będę próbował zmiksować płytę i jeśli mi się uda – odpukać – to chciałbym ją wydać jeszcze w tym roku. Niemniej może to być trudne i, tak realnie rzecz biorąc, płyta może wyjść na wiosnę przyszłego roku.
Muszę Pana, jako lidera Extra Ball, zapytać, jak z perspektywy lat ocenia Pan samą ideę nurtu fusion, stapiania jazzu z rockiem i innymi elementami?
Myślę, że podobnie jak każdy kierunek muzyczny i każdy trend, który powstaje, powstanie fusion było konieczne. Już wiemy, że nagrania Weather Report, kultowej dziś formacji, czy Herbie Hancocka z tamtego okresu, wytrzymały próbę czasu. Podobnie jak nagrania Milesa Davisa. W późniejszym czasie nurt fusion przybierał różne oblicza i trudno w tej chwili go oceniać. Czas pokaże.
Po latach różnych doświadczeń staram się we wszystkim znajdować pozytywy. Jeśli nawet fusion zostanie określone jako ślepa uliczka w rozwoju muzyki, nie znaczy, że był to stracony czas. Było to bowiem potrzebne choćby dla samego stwierdzenia, że nie tędy droga. Historia muzyki wielokrotnie odrzucała już różne działania muzyków, jak na przykład było ze skrajnym ruchem free, który okazał się do nikąd nie prowadzić. Ale wcale to nie znaczy, że free było niepotrzebne. Wniosło mnóstwo elementów do innej muzyki i teraz korzystając z tych doświadczeń znowu powstaje coś nowego.
Główny nurt zawsze będzie głównym nurtem. To tak jak drzewo, które rośnie w górę, a niektóre jego gałęzie, mniej nasłonecznione, bez odpowiednich warunków do rozwoju, z czasem usychają. Myślę zatem, że główny nurt się utrzyma, a pewne jego odgałęzienia będą się to rozwijać, to usychać. A fusion – i to co się zdarzyło w muzyce w latach 70. – jest szalenie ważne.
Grupa Extra Ball powstała w latach 70. na uczelni muzycznej. Dziś to Pan jest wykładowcą na różnych warsztatach i w szkołach muzycznych. Jak Pan ocenia młode pokolenie polskich muzyków?
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że poziom muzyków grających obecnie jest o niebo lepszy od tych z lat 70. Wynika to przede wszystkim z łatwości dostępu do materiałów, nagrań i instrumentów. W latach 70. płyty były trudne do zdobycia i bardzo kosztowne, instrumenty - porządne instrumenty - były prawie niemożliwe do kupienia w warunkach polskich, bowiem były koszmarnie drogie, a dostęp do nut, czy do samej wiedzy, też był bardzo ograniczony. W tej chwili Polska jest obywatelem świata i wszystko jest ogólnie dostępne. W związku z tym poziom samych muzyków jest nieporównywalnie lepszy, niż kiedyś. W tej chwili mogę jednym tchem wymienić dwudziestu, czy trzydziestu perkusistów, z którymi mogę zagrać. W 70. latach było ich może trzech.
Młodzi muzycy są wspaniali. Są wykształceni, są przygotowani do zawodu, są w każdym tego słowa znaczeniu – zawodowcami. Jest jednak inny problem – tak, żeby do tej beczki miodu dodać trochę goryczy – bowiem to wszystko o czym mówiłem pociągnęło za sobą fakt, że brakuje obecnie indywidualności. Brakuje ludzi, którzy mają swoją muzykę, i którzy tę swoją muzykę lansują, są rozpoznawalni natychmiast, mają swój styl. Być może jest to wynikiem tego, że wszyscy wszystko umieją, że szkoła przygotowuje ludzi na najwyższym poziomie, ale – rzemieślników.
{mosimage}W czasach, gdy powoływałem Extra Ball nie byliśmy tacy doskonali, mieliśmy kłopoty ze znalezieniem a to basisty, a to perkusisty, czy w ogóle ze znalezieniem muzyków do zespołu. Kiedy jednak ich już się znalazło, to ci ludzie mieli swoje oblicze, a dzięki nim zespół miał swój styl, miał swoje brzmienie, był one and only – jeden jedyny i niepowtarzalny! To, co wtedy robiliśmy może nie było tak perfekcyjne, ale było bardzo osobiste i przepełnione charyzmą. Teraz tego nie ma i nie dotyczy to wyłącznie jazzu. W ogóle widzę wśród młodzieży wielki profesjonalizm, którego zresztą jestem fanem. Uważam bowiem, że to jest podstawa, od której trzeba zacząć, ale nie można się na tym zatrzymać. Powinniśmy kształcić artystów – a to jest o wiele trudniejsze, ponieważ ich powinna kształtować sytuacja, a dziś od muzyków wymagamy wyłącznie tego, by umieli wszystko i umieli się znaleźć wszędzie. To jest dobre, ale dla sztuki – już niekoniecznie. Czasem mniej dokładnie, mniej perfekcyjnie znaczy bardziej wyraziście. I jeśli coś nęka nasze czasy, to brak indywidualności, mało jest artystów – jeśli mówimy o jazzie – na miarę Mielsa Davisa, Keitha Jarretta, Herbie Hancocka, Dextera Gordona, Theloniousa Monka, Louisa Armstronga, czy – jeśli chodzi o rocka – mało jest artystów na miarę Jimi Hendriksa, Led Zeppelin, czy innych grup, które mają swój sound, a ich twórczość może być kamieniem milowym zmieniającym oblicze muzyki.
Podobna sytuacja jest w muzyce poważnej. Jest tysiące młodych, genialnie grających muzyków, a brakuje osobowości. Ostatnią z takich indywidualności jest chyba Nigel Kennedy.
Chciałbym jeszcze wrócić do historii, którą już Pan zapewne opowiadał tysiące razy, ale proszę naszym czytelnikom powiedzieć, jak to się stało, że – posługując się bardziej kolokwialnym językiem – zrobił Pan wjazd na chatę Milesowi i opalał go Pan z jego własnych papierosów?
To jest akurat historia, w którą im jestem starszy, tym trudniej mi samemu uwierzyć. W zasadzie wydaje mi się zupełnie irracjonalna. Pewnie teraz bym tego wszystkiego nie powtórzył, ale jako młodzi ludzie mieliśmy taką determinację, żeby się spotkać z Davisem, że... to się udało. Było to niemal metafizyczne wydarzenie.
Miles Davis był wtedy po okresie przerwy i choroby, wracał dopiero, czy też miał zamiar wrócić na scenę. To był 1980 rok. Miles nie chciał nikogo wtedy widzieć. Spotkaliśmy w Stanach ludzi, którzy pokazali nam, gdzie on mieszka, ale powiedzieli też, że nawet Mick Jagger próbował się tam dostać – bezskutecznie, że ludzie z „Billboardu” i innych pism muzycznych próbowali uzyskać wywiad i usłyszeli, że nie ma szans, że Miles nie spotyka się z nikim. Przychodzili starzy jego znajomi, muzycy – okazuje się, że Miles nie otwiera, nie chce się z nikim widzieć. Usłyszeliśmy też, że ma tam grupę nowych ludzi, z którymi coś próbuje robić, ale jest generalnie nastawiony na „nie”, a jak jesteśmy biali, to w ogóle możemy o spotkaniu zapomnieć.
My jednak byliśmy tak straszliwie zdeterminowani, że w końcu sforsowaliśmy wszystkie te bariery. Opowiadając w dużym skrócie, gdy pokazano nam gdzie on mieszka, namawiałem kolegów do tego, żebyśmy tam razem poszli. Udało mi się przekonać tylko jednego, trębacza zresztą. Reszta zespołu nie wierzyła w całe przedsięwzięcie. A poza tym to była straszliwa trema – w końcu nie wiedzieliśmy co nas tam spotka...
To był duży dom, w którym było widać, że ktoś jest, ale na nasze pukanie nikt nie otwierał. Łomotaliśmy w drzwi tak, że w pewnym momencie przypominało to dobijanie się Juranda do bram Szczytna. W końcu ktoś nam otworzył i zaczęło się całe tłumaczenie kim my jesteśmy i o co nam chodzi. Oczywiście, od razu była odpowiedź: „nie, nie ma mowy, pan Davis z nikim nie rozmawia”. Zatem kiedy byliśmy tam do południa, to w ogóle spuścili nas po brzytwie. Po południu powiedzieliśmy sobie, że musimy się z nim zobaczyć, więc znowu poszliśmy pod dom i łomotaliśmy w drzwi. Trzy razy nam otwierano drzwi, trzy razy nam mówiono „nie”. Za czwartym razem ktoś przyszedł i zapytał: „właściwie to o co wam chodzi?”. I wtedy spłynęła na mnie cudowna myśl i powiedziałem coś takiego, że my nic nie chcemy od pana Davisa, przyszliśmy dać mu w prezencie nasz plakat, naszą płytę i nasze foldery, bo my jesteśmy zespołem zafascynowanym jego muzyką i mamy po prostu dla niego prezenty. I wydaje mi się, że to właśnie zadziałało, bo za chwilę poproszono nas do środka. To chyba była nasza przepustka, magiczne słowo – my nic od niego nie chcemy, chcemy mu tylko coś dać. A on nigdy nie spotkał kogoś, kto chciałby mu coś dać. Zawsze to inni coś od niego chcieli.
Oczywiście, można by to opowiadać dłużej i bardziej dramatycznie, bo tak prosto nie było. To jest w zasadzie opowieść na całą nowelę...
Czy jest Pan w stanie wskazać jedną płytę, którą zabrałby Pan ze sobą na bezludną wyspę?
Jedną byłoby mi niezwykle ciężko wskazać, bo ja lubię tyle różnych rzeczy. Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć... Jedna płyta, w której wszystko jest? To jest straszne pytanie.
Nie, nie odpowiem na to pytanie. Nie ma takiej płyty, którą chciałbym mieć jako jedną. A do tego dochodzi fakt, że jakbym miał tę jedną, skończyłoby się na tym, że to, co najbardziej kocham po chwili bym znienawidził. Gdybym mógł zabrać jakąś składankę, na której będzie różna muzyka – od bluesa, przez bebop, Milesa Davisa, nawet niektóre poczynania free Johna Coltrane’a, jazz-rock, zespół Head Hunters. Kocham Ray’a Charlesa, uwielbiam Beatlesów, lubię Rolling Stonesów, Led Zeppelin, do tego lubię muzykę kameralną, uwielbiam Bacha, Chopina, rosyjskich kompozytorów (kocham Strawińskiego)... W danym momencie, jeśli mam na coś ochotę, to sobie to włączam – i to jest wtedy dla mnie najważniejsze.
Kiedyś zrobiłem sobie z płyty Milesa Davisa Tribute to Jack Johnson dzwonek na telefon, bo tak ją lubiłem. Doszło jednak do tego, że po chwili nie mogłem jej już słuchać. Potem jeszcze zmieniłem dzwonek na Take The ‘A’ Trian Duke’a Ellingtona, ale w tej chwili mam już normalny dzwonek... Zabranie zatem ze sobą jednej płyty na bezludną wyspę byłoby dla mnie katorgą. Gdybym musiał, to może bym dwa tygodnie poświęcił i przygotował dwupłytową składankę na taką okoliczność.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
rozmawiał Jacek Chudzik