A+ A A-

Chcemy prowokować do dialogu - rozmowa z Arkadiuszem Piskorkiem z zespołu Acute Mind

Za oknem lubelskiego pubu Kwadrat słotna, listopadowa pogoda jak przez cały ten nieszczęsny maj. W pubie półmrok. Ogólnie – marazm. Bałem się, że przełoży się to na jakość wywiadu. Na szczęście się nie przełożyło. Arek Piskorek od wejścia tryskał energią, a w miarę trwania rozmowy jeszcze się rozkręcał. Tak właśnie wygląda muzyk zadowolony ze swojego pierwszego albumu. Ja się Arkowi nie dziwię – zatytułowany nazwą dowodzonej przez niego grupy Acute Mind – w której gra na gitarze – krążek to kawał dobrego progresu.

Progrock.org.pl: Gratuluję świetnego debiutu!
Arkadiusz Piskorek: Dziękuję. Acute Mind to dla nas, dla mnie jako lidera w szczególności, raczej sposób na życie niż próba zarobkowania. Mieliśmy wewnętrzną potrzebę spędzania czasu na tworzeniu muzyki, zamiast przed telewizorem.

A skąd zainteresowanie właśnie rockiem progresywnym?
{mosimage}Kiedy miałem kilkanaście lat byłem fanem hard rocka, kapel typu AC/DC czy Deep Purple. Mówi się nawet, że Lublin to zagłębie fanów Whitesnake (śmiech). Z resztą każdy członek Acute Mind jest na takim brzmieniu wychowany, może poza Wojtkiem, który jest miłośnikiem death metalu. Hard rock to dobra muzyka dla nastolatka, bo jest nośna i prosta, ale człowiek zmienia się z wiekiem. Kiedyś, zupełnie przypadkowo, usłyszałem na osiemnastych rodzinach kolegi płytę Porcupine Tree (to przy Porkach można tańczyć? – przyp. P.T.). Inną wielką inspiracją jest dla mnie literatura fantastyczna, przede wszystkim Philip K. Dick, gry roleplaying. Ogólnie miłośnicy rocka progresywnego to ludzie o otwartych głowach. Na przykład nasz poprzedni wokalista, Mariusz (Migałka – przyp. P.T.), wydał właśnie płytę folkową.


We wczesnej fazie działalności przyznawaliście się do inspiracji właśnie Porcupine i Dream Theater. Kiedy słucham „Acute Mind” mam wrażenie, że bliżej Wam jednak do ostrzejszych brzmień pod Dreamów.

Ja sam nigdy fanatykiem Dream Theater nie byłem, w zespole najbardziej lubią ich Darek Hanaj i Paweł Ciuraj (odpowiednio: perkusista i gitarzysta AC – przyp. P.T.).  Zawsze brakowało mi u nich liryki, może poza płytą „Metropolis pt.2”, którą rzeczywiście uwielbiam i znam na pamięć. Natomiast u Wilsona jest masa instrumentalnych partii, które mogłyby się nie kończyć. Tyle w nich uczucia, tyle charakterystycznego niepokoju. Bardzo też lubię starsze kapele z lat 70., jak Yes czy Rush.

Bardzo dbacie o melodie. Mam wrażenie, że całe progresywne kombinacje zaczynają się od melodycznego rdzenia.

Nie uważamy się za jakichś wielkich wirtuozów. W zespole tylko Dorota (Turkiewicz, klawisze w A.C – przyp. P.T.)  ma wykształcenie muzyczne. Dlatego tak właśnie pracujemy. Najpierw linia melodyczna, którą potem obudowujemy. Ale nigdy nie robimy utworów tylko po to żeby były, bo nam brakuje materiału. Nie ma założeń, że ten ma być dłuższy, krótszy, mocniejszy. Przyglądamy się historii, którą chcemy opowiedzieć i do niej dopasowujemy muzykę.

Czyli zaczyna się od tekstu?
W wielu przypadkach tak. Komponuję w domu na gitarze akustycznej, czasem też na telefonie (śmiech). Często do głowy wpada mi melodia i jednocześnie tekst do niej. Tak było w przypadku „Misery”. Tak się złożyło, że jestem autorem wszystkich tekstów na „Acute Mind”.

Więc nie nazwałbym Cię optymistą. Opisujesz raczej smutne historie, ludzi w sytuacjach bez wyjścia.

Każdy człowiek w okresie dorastania napotyka jakieś trudności. Myślę, że podświadomie zawarłem w tych tekstach właśnie te młodzieńcze niepokoje. Perspektywa zmienia się z upływem czasu. Założyliśmy rodziny, ja zostałem ojcem, wkrótce zostanę nim ponownie. Kiedy myślę o tekstach na drugą płytę – bo pomysły powoli się krystalizują – to wiem, że będą inne. Niezależnie od wszystkiego uważam, że dobry tekst, w ogóle dobry utwór, powinien prowokować do dialogu. Ktoś powie, że się z nim identyfikuje, ktoś powie, że nie. Ktoś inny coś by w nim zmienił. Bardzo dobrze! Jest temat do  rozmowy! Poproszono mnie o napisanie kilku słów o każdym utworze z płyty. Nie mogę się za to zabrać. Kiedy to zrobię, ujawnię ludziom wszystko, zniknie platforma wymiany zdań. Czułbym się, jakbym sfotografował się nago.

Teksty dobrze korespondują z nazwą zespołu
kojarzy się z jakimś ostrym stanem chorobowym zajmującym umysł.
Nazwę wymyśliłem jeszcze przed sformowaniem grupy. Nie chodziło o chorobę, raczej o przenikliwość umysłu. Rock progresywny jest muzyką, która wymaga pewnego skupienia. Bez koncentracji, przemyślenia, możemy jej nie docenić, wręcz stwierdzić, że nam nie odpowiada. Możemy nie dostrzec tego drugiego dna.

Umysł na okładce płyty jest w coraz gorszym stanie. Z zewnątrz – ładna twarz. Pod spodem – popękana. Wewnątrz książeczki – całkowicie strzaskana.

{mosimage}Grafiki są naszym pomysłem. To miała być pewna alegoria. Osobiście uważam, że człowiek nosi kilka masek. Tę najbardziej zewnętrzną – w życiu zawodowym. Kurs rozmowy z klientem, z pacjentem, techniki sprzedaży – to wszystko zabija naturalność. Nic nie wiesz o człowieku, z którym rozmawiasz. Tę maskę zrzucamy w domu, tam pozwalamy sobie na trochę większą spontaniczność. To już nie jest kamienna twarz, ma swoje rysy, skazy. Nas najbardziej interesuje to, co jest pod drugą maską, jak byś tego nie nazwał – dusza, świadomość. To jest to wszystko, co stworzyło nas takimi, jakimi jesteśmy – wychowanie, lektury z dzieciństwa...

Co chciałbyś powiedzieć człowiekowi, który już zrzucił te wszystkie maski?

Żeby używał przenikliwego umysłu! Żeby szukał. Nastąpiła fastfoodyzacja wszystkiego. Hamburger może i zaspokoi głód, ale jedząc go nie można liczyć na jakieś wyrafinowane wrażenia smakowe. Tak samo jest z muzyką, którą się promuje – chwyta w pierwszej chwili i szybko przestaje cię obchodzić, jest naskórkowa. Popatrz na te produkowane taśmowo polskie komedie. W każdej ta sama scenografia, te same wnętrza. I pracownicy wielkich firm jako bohaterowie. Wmawia się ludziom, że ich podstawową potrzebą są pieniądze, zmusza się ich do pogoni za nimi. Po powrocie z wyczerpującej pracy z nadgodzinami czeka cię troska o rodzinę. Kto w takim kieracie będzie chciał szukać sztuki, rozwijać się? Żeby docenić to, co oferuje nam życie, trzeba zwolnić. Zauważ ilustrację wewnątrz książeczki – strzaskana maska leżąca na drodze. Człowiek, który ją zrzucił, poszedł dalej wolny.

Jak idzie Wam docieranie do przenikliwych umysłów?

Różnie z tym jest. Cieszy, że recenzje płyty są wręcz entuzjastyczne, ale jak na razie sprzedaż jest średnia. Także na wspólnej trasie z Quidam frekwencja była marna. Może miała na to wpływ żałoba narodowa, przez którą musieliśmy cale to przedsięwzięcie przełożyć? Ale ci ludzie, którzy kupili bilety i przyszli, wiedzieli dla kogo przychodzą. To nie były bilety rozdane przez zakład pracy. I dla tych ludzi warto grać!

Z Quidam znacie się od marca 2008 roku, od wspólnego koncertu w Graffitti. Czy jest to przyjaźń na gruncie prywatnym czy wyłącznie profesjonalnym?
Prywatnie bardzo się lubimy, to bardzo fajni ludzie. Bardzo nam pomogli na trasie. Progressive Spring Tour to była nasza pierwsza z prawdziwego zdarzenia trasa i wielu rzeczy jeszcze nie wiedzieliśmy. Po pierwszym koncercie Maciek Meller przyszedł do nas z dokładną rozpiską: o której wyjechać, o której się zainstalować, kiedy zacząć próbę. Zrobiliśmy wielkie oczy, bo wskazówki były drakońskie. Ale okazało się, że miał rację.

Zwrotka
Grief And Pain jest praktycznie rapowana. Kojarzy mi się to z Pain Of Salvation.
To dość stary utwór, ukształtował się w czasach, kiedy jeszcze ja byłem wokalistą. Wykrzyczałem słowa na próbie, reszta orzekła, że tak jest fajnie i tak już zostało.

A'propos – od czasu powstania mieliście za mikrofonem dużą rotację. Czy miało to wpływ na kształt utworów?

Nie bardzo. Większość materiału powstała jeszcze kiedy ja śpiewałem. Mariusz Migałka, a potem Marek Majewski dostali gotowe partie. Na pewno Marek będzie miał swój wkład w utwory na drugim albumie.

Najprostszym utworem na albumie jest „Misery”. Brzmi jak power ballady z lat 70.

Dość mocno zmieniła się w studio. Na demo brzmiało jak Blackfied, pod których wielkim wpływem wtedy byłem. Duży wpływ na ostateczny kształt miał producent Sławek Gładyszewski.

Wybraliście „Misery” do promocji albumu, wydaliście singiel. Czy to opłacalne posunięcie w czasach powszechnego internetowego piractwa?
Co do aspektu finansowego – nie wiem. Ten singiel miał być bardziej dla nas. Siedzieliśmy kawałek czasu w studio, zbliżało się Boże Narodzenie i sami sobie chcieliśmy zrobić prezent. Mieć coś namacalnego, dokument własnej pracy. Bardzo naciskaliśmy naszego wydawcę, Marka Kułakowskiego (szef Electrum Production – przyp. P.T.). A sam utwór radzi sobie bardzo dobrze. Wysoko zadebiutował na liście przebojów Trójki.

Refren „Prophecy” to regularny walc.
Zgadza się! Mieliśmy zwrotkę, ale nie było pomysłu na refren. Dorota zagrała nam taki właśnie walc, fragment utworu swojego poprzedniego zespołu. Okazało się, że elementy układanki do siebie pasują.

Muzykę większości kawałków podpisaliście zespołowo. Na czym w takim razie polega Twoje kierownictwo?
Mamy to szczęście, że każdy jest dobry w czym innym. Dorota wspiera nas wiedzą teoretyczną. Wojtek ma nosa do aranżacji. Paweł świetnie sprawdza się w gitarowych solówkach. Czyli raczej nie wchodzimy sobie w drogę, ale takich sytuacji nie da się zawsze unikać.  Kiedy już dochodzi do różnicy zdań co do muzyki – ja mam decydujący głos.

Rozmawiał Paweł Tryba

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.