Progrock.org.pl: Trudno powiedzieć co było Twoim pierwszym instrumentem. Samorzutnie chwyciłeś za gitarę, ale ojciec zamiast niej podsunął Ci akordeon. Dlaczego?
Andrzej Mierzyński: W mojej rodzinie odkąd pamiętam obecne były instrumenty. Ojciec grał na gitarze, ale miał też akordeon. Kiedy miałem dziewięć, może dziesięć lat, zacząłem od niechcenia na tej gitarze brzdąkać. Tata to zauważył. Pamiętam jak dziś, to było w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Wziął mnie na kolana i zapytał czy nie chciałbym się nauczyć grać na jakimś instrumencie. A dlaczego akordeon? Tata znał nauczyciela gry na akordeonie w ówczesnym Młodzieżowym Domu Kultury. Zaprowadził mnie tam, pan nauczyciel po kilku prostych testach badających słuch muzyczny orzekł, że się nadaję i rozpocząłem edukację. Musiało mi nieźle iść, bo po roku grałem już w sześcioosobowym zespole akordeonistów i to "pierwszy głos"! A to nie była byle jaka harmoszka, 80 pasów, ledwo mnie było zza niej widać! Dobrze, że akordeon podczas gry opiera się na kolanach (śmiech). I już wtedy zaintrygowały mnie białe i czarne klawisze. Po latach do nich wróciłem. Graliśmy muzykę klasyczną i ludową. Akordeonowi byłem wierny przez sześć lat.
Kiedy jako nastolatek przerzuciłeś się na granie rockowe, od razu zacząłeś ambitnie. W zespole Lotos wykonywaliście autorską muzykę instrumentalną. W pewnym sensie była to zapowiedź tego, co robisz dziś.
Człowiekowi z wiekiem poszerza się muzyczna świadomość, zmieniają gusta. W pierwszej klasie technikum poznałem kolegę, Zbyszka, który bardzo dobrze grał na elektrycznej gitarze. To on zapoznał mnie z brytyjskim rockiem: Beatlesami, Stonesami, The Who. Pod jego wpływem chwyciłem za gitarę i, co było niemałym zaskoczeniem dla mnie samego, zacząłem komponować utwory gitarowe! Z kolegą Markiem (bas) i bratem Januszem (bębny) założyliśmy trio Lotos – w tym samym Młodzieżowym Domu Kultury, pod nadzorem tego samego instruktora. O dziwo, nie był nawet zły, że porzuciłem akordeon dla gitary (śmiech).
Swoje kompozytorskie wprawki rejestrowałeś wtedy na taśmach magnetofonowych, uzbierał się ich ponoć spory zapas. Czy wykorzystujesz je w pracy nad muzyką elektroniczną?
To takie moje archiwum. Rzeczywiście, sporo pomysłów zapisałem na taśmach, ale już ze dwadzieścia lat ich nie słuchałem. Taśmy z magnetofonu szpulowego łatwo się niszczą. Nie wiem nawet, czy teraz dałyby się odtworzyć. Muszę kiedyś sprawdzić. Nie wykorzystuję ich w komponowaniu, tworzę nowe rzeczy. Z resztą teraz jest to inny gatunek muzyczny, inne instrumentarium, odmienne harmonie. Moja muzyczna wrażliwość też się przez lata zmieniła. Sądzę jednak, że ten gitarowy duch, którym nasiąkłem za młodu, jest w mojej muzyce cały czas obecny. Wsłuchaj się na koncercie w moje solówki, a zauważysz, że są ostre, jakbym grał na gitarze, a nie klawiszach.
Z tego, co wiem, Twoje przejście do gry na instrumentach klawiszowych zaszło dwuetapowo. Najpierw była fascynacja klawiszowcami zespołów progresywnych, dopiero potem ciągnęła Cię czysta elektronika.
Zawsze mnie fascynowali rockowi keyboardziści. Keith Emerson, Tony Banks, Rick Wakeman, z młodszego pokolenia – choćby Clive Nolan. Niesamowicie się ogląda tych panów otoczonych całą baterią klawiatur, jak jakichś alchemików. Muzycy kojarzeni z nurtem elektronicznym, jak Froese, Vangelis czy Jarre, prezentują zupełnie odmienne podejście. To już nie jest mocne, zadziorne granie, a raczej muzyczny pejzaż. Takie malowanie dźwiękiem. Ja jednak lubię, kiedy muzyka ma delikatny pazur, dlatego określenie „muzyka elektroniczna” wydaje mi się trochę nietrafione. Nawet, jeśli sam się w ten nurt wpisuję. Wolałbym, żeby to, co robię, określano mianem „rocka elektronicznego”.
Czyli początki takiego grania widzisz jednak w rocku? A co z wywodzącymi się z muzyki klasycznej innowatorami jak Karlheinz Stockhausen czy Pierre Schaeffer? Schaeffer był przecież mentorem Jarre'a!
No tak, awangarda i muzyka konkretna. Może się mylę, ale sądzę, że muzyków takich jak Jarre czy Vangelis nie byłoby, gdyby wcześniej nie było rocka. W którymś momencie klawiszowcy orzekli, że niepotrzebny im gitarzysta, potem basista, bębniarz. A może po prostu chcieli być bardziej niezależni, mieć większą swobodę komponowania muzyki. I to, że elektronika oddzieliła się od rocka zupełnie, to nie tylko efekt ich wybujałego ego. Okazało się potem, że elektroniczne instrumenty klawiszowe świetnie współgrają również z innymi, niekoniecznie rockowymi środkami wyrazu - gitarą akustyczną, fletem, sekcją smyczkową czy żeńskim sopranem...
Swojej pierwszej autorskiej płyty, „Archipelagu Wyobraźni”, nie nazywasz rockiem elektronicznym, ale muzyką nagraną na instrumencie elektronicznym. Skąd to rozgraniczenie?
Wynika z ubogiego instrumentarium, jakim wówczas dysponowałem. To było po latach rozbratu z muzykowaniem. Zostałem właścicielem małego Rolanda o dość skromnych możliwościach. Na nim skomponowałem i nagrałem cały materiał. Nie ma tu odpowiedniego wachlarza brzmień, żebym z czystym sumieniem mógł nazwać „Archipelag...” muzyką elektroniczną. Tym niemniej muszę powiedzieć, że kiedy wszedłem w posiadanie syntezatora, automatycznie pomyślałem: koło się zamknęło! Zaczynałem od klawiatury pionowej, teraz wracam do klawiszy, tyle że poziomych.
Większość Twoich płyt to koncept albumy. Co pociąga Cię w tej formie?
„Scarecrow...” to rozwinięcie muzyki, którą nagrałem do przedstawienia Teatru Między Innymi. Poznałem członków tej ekipy, okazali się fajnymi, kreatywnymi ludźmi. Zaproponowali mi stworzenie oprawy muzycznej do spektaklu opowiadającego o zmaganiu się tytułowego Stracha z siłami natury. Na potrzeby widowiska powstało około 35 minut muzyki, którą potem zacząłem rozbudowywać i ostatecznie opublikowałem na trwającym prawie 70 minut albumie. Z kolei koncept „In The Garden Of A Rainy King” wpadł mi do głowy przypadkiem. Była noc, siedziałem sam komponując, lało jak dziś. Popatrzyłem na ogród za oknem. Pomyślałem: mieszkam w rejonie, gdzie bez przerwy pada deszcz. Może unosi się nad nim jakiś Deszczowy Król? Od skojarzenia do skojarzenia narodziła się fabuła. Często miewam takie pomysły, dokładnie w ten sam sposób powstał koncept mojego ostatniego albumu, „The Lords And The Paupers”. Grałem koncert na dziedzińcu olsztyńskiego zamku, i ni stąd ni zowąd pomyślałem, że ciekawie byłoby opowiedzieć za pomocą muzyki elektronicznej o przeszłości. Zamki zresztą fascynują mnie, bardzo lubię dawać w nich recitale.
Mówiłeś, że chcesz nawiązać do muzyki renesansowej i barokowej. Te nawiązania udaje się wychwycić, ale nie zdominowały one materiału, są raczej ornamentem.
Starałem się podejść do nich z dystansem. Nie jestem twórcą muzyki dawnej, choć słucham jej i doceniam. Chciałem, żeby słuchacz obcując z „The Lord And The Paupers” miał wrażenie chodzenia po zamkowych salach, gdzie nawiedzają go duchy przeszłości, a muzyka dawnych wieków dyskretnie sączy się z zawieszonych megafonów.
Warstwa fabularna albumu nie napawa optymizmem. Chciałeś pokazać, że pewne przykre sprawy na przestrzeni dziejów się nie zmieniają.
Moje przemyślenia są takie, a nie inne, nie chcę natomiast odbierać słuchaczowi mozliwości interpretacji. Dałem mu pewne wskazówki tytułami utworów i ich klimatem, ale każdy może odbierać moją muzykę po swojemu. Miedzy innymi dzięki brakowi słów. Zamknąłem ludzkie życie pomiędzy dwiema częściami utworu tytułowego, a wieńcząca całość „Galeria Dusz”, która rozgrywa się już w świecie nadprzyrodzonym, ma nieco odmienny od reszty klimat.
Zdecydowanie więcej w niej przestrzeni, oddechu. Dostrzegasz w śmierci iskierkę nadziei?
Chciałbym, żeby Galeria, do której wszyscy prędzej czy później trafimy, była przyjaznym miejscem. Miło byłoby wiedzieć, że jest w tym wszystkim szczęśliwe zakończenie. Ale o tym, czy miałem rację, możemy pogadać za kilkadziesiąt lat, kiedy obaj będziemy się unosić nad ziemią jako mgiełka (śmiech).
Słuchałem wszystkich Twoich albumów i mogę śmiało stwierdzić, że masz swój styl. Ale też na każdej płycie poddajesz go modyfikacjom, starasz się by służył konceptowi. Zawsze tworzysz takie zamknięte cykle utworów?
Staram się nie powtarzać, inaczej zanudziłbym słuchacza i siebie przy okazji. Zmieniam muzykę na każdym albumie. Używam nawet innych instrumentów. Nie chcę sprawiać wrażenia, że zjadam własny ogon. Ale nie jest też tak, że zakładam sobie, że stworzę cykl na dany temat i tylko na nim przez jakiś czas się skupiam. Komponuję praktycznie cały czas, utwory, które tworzę mają rozmaity klimat. Potem okazuje się, że kilka z nich do siebie pasuje i można z nich stworzyć opowieść, do której dodaje fabułę. W taki oto sposób mam już nagrany i zmiksowany materiał muzyczny na kolejne pięć albumów. Oczywiście cały czas poruszam się w stylistyce el-muzyki i rocka elektronicznego.
Wracając do Twoich poprzednich płyt – zawsze chciałem zapytać o tytuł albumu „Scarecrow – The Passion Of Survival”. Można odbierać go dwuznacznie, zwłaszcza ze ten Strach z okładki wygląda jak... ukrzyżowany!
Jeden z członków Teatru Miedzy Innymi z zawodu jest malarzem. To on podsunął mi taką wizję Stracha. A tytuł, podobnie jak okładkę, rzeczywiście można rozmaicie interpretować. Sam Strach i jego opór wobec żywiołów to metafora ludzkiego życia, przeciwności, jakie na swojej drodze napotyka człowiek.
Sporo muzyki napisałeś na potrzeby teatru. Ilustracja do „Stracha...” doczekała się publikacji. Co z innymi teatralnymi przedsięwzięciami?
Szczególnie owocna była współpraca z Teatrem Między Innymi. Napisałem muzykę także do ich inscenizacji „Wernisażu” Havla i „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre'a. Zastanawiam się nad wydaniem kompilacji z tymi nagraniami. Poza tym stworzyliśmy wspólnie z Grupą Tancerzy Ognia „Exodus” muzyczne widowisko. Ta sama muzyka towarzyszyła spektaklowi „Głód” Pracowni Tańca Współczesnego „Pryzmat”, z którym niedawno nawiązaliśmy współpracę. W tej chwili przygotowujemy wspólnie z „Exodusem widowisko, które będzie miało premierę na szóstej edycji festiwalu "Elektroniczne Pejzaże Muzyczne" w sierpniu podczas Olsztyńskiego Lata Artystycznego. Autorką libretta jest moja żona Elżbieta.
Masz to szczęście, ze Twoja towarzyszka życia wspiera Cię w twórczych działaniach.
Poznaliśmy się dzięki muzyce. Byłem gitarzystą w zespole Elka Prim, w którym Ela śpiewała. Potem, kiedy już się pobraliśmy, mieliśmy podyktowany życiowymi kolejami kilkunastoletni rozbrat z muzyką. Kiedy na dobre zająłem się el-muzyką, początkowo nie planowałem angażowania do moich projektów Eli, dlatego że komponuję i nagrywam głównie muzykę instrumentalną, ale znalazł się utwór, w którym jej sopran świetnie się sprawdził. A potem pomyślałem, że skoro mam w domu zdolną wokalistkę, mógłbym w większym stopniu wykorzystać jej talent. Ela bierze lekcje śpiewu i uczestniczy w moich recitalach.
Jesteś pomysłodawcą olsztyńskiego festiwalu "Elektroniczne Pejzaże Muzyczne". W tym roku odbędzie się już szósta jego edycja.
To prawda, pomysł był mój, bardzo wsparł mnie też redaktor muzyczny Grzegorz Kasjaniuk z Radia Olsztyn i dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury, Marek Marcinkowski (organizator Olsztyńskiego Lata Artystycznego). Włodarze miasta początkowo pukali się w głowy. Muzyka elektroniczna? A kto w ogóle na to przyjdzie? Okazało się jednak, że publiczność dopisała. Co roku staram się sprowadzać interesujących polskich twórców. Wielkim zaszczytem był dla mnie udział nestora polskiej elektroniki, Marka Bilińskiego, w zeszłorocznej edycji. Nie miałem okazji wcześniej go poznać, tymczasem okazał się skromnym, bezpośrednim człowiekiem. W tym roku jednak ograniczymy trochę liczbę uczestników. Występ czterech wykonawców rok temu okazał się dla publiczności dość wyczerpujący, zwłaszcza że koncerty odbywają się pod gołym niebem. W szóstej edycji festiwalu, który odbędzie się 25 sierpnia na olsztyńskiej Starówce wystąpię ja, Elżbieta (wokal), Teatr Ognia "Exodus" i duet Electronic Revival z Cekcyna. To będzie taki mały rewanż. W lipcu zagramy na piątej edycji organizowanego przez nich festiwalu "The Day of Electronic Music" w Cekcynie (Bory Tucholskie – przyp. P.T.). Jednym z wykonawców będzie również Władysław Komendarek.
Dbasz o oprawę występów, nie chodzi mi tylko o kooperację z teatrami i tancerzami ognia. Podczas festiwalu w 2007 roku jako scenografię użyliście puszek po piwie.
To były trzydziestokilogramowe bloki sprasowanych puszek, zebranych przez olsztyńskich „tuptusiów”. Pan Kowalski, właściciel skupu, wypożyczył nam je specjalnie na tę okazję. Byliśmy mu szczególnie wdzięczni, bo wszystkie „znaleziska” trzeba było wcześniej umyć. Chmielowy zapaszek nie jest przyjemny, a poza tym mógłby odurzyć muzyków, o publiczności nie wspomnę (śmiech). Ale opłaciło się pomęczyć. Pod względem wizualnym była to najlepsza odsłona Festiwalu. Gra świateł na sprasowanym aluminium dała niesamowity efekt. Mam z resztą nagranie DVD z tej imprezy.
Trudno jest mi wyobrazić sobie inny Twój występ – na festiwalu "Elektroniczny Woodstock" w Słubicach. Nie wyobrażam sobie jam session kilku el-muzyków. Przecież wasza muzyka ma swoją specyfikę, i prawie każdy z Was ma wspomaganie w postaci laptopa lub recordera?
A kto powiedział, że tylko jazzmani mogą wspólnie improwizować? Elektroniczny Woodstock to był fantastyczny pomysł. Było nas tam ośmiu muzyków - ludzi po szkołach muzycznych, biegle poruszających się po klawiaturach. Codziennie rano jam sassion. Po południu koncerty uczestników, a wieczorem ponownie wspólne jam session. Zarejestrowaliśmy kilkanaście godzin muzyki granej na żywo. Owszem, odtwarzanie pewnych partii np. z recordera to konieczność (najczęściej są to bity), o ile muzyk jest na scenie sam i ma tylko dwie ręce, ale i tak najważniejszy jest człowiek. Jeśli pokaże, że jest kreatywny, i w tej konwencji potrafi zawrzeć też żywe brzmienie, zagra ciekawą żywą solówkę – ludzie to docenią. Natomiast za kpinę uważam muzyków, którzy na scenę wychodzą wyłącznie z laptopem i coś przy nim majstrują. Syntezatory mają wielkie możliwości, ale i tak najważniejsze jest to, co w głowie. Podczas wspomnianego Woodstocku miałem zaszczyt grać wspólnie ze Stevem Schroyderem, byłym członkiem Tangerine Dream. Fantastyczny człowiek! A swoją drogą - rozmawialiśmy o rockowych korzeniach elektroniki. Zobacz ilu klasyków zaczynało od rocka. Schroyder, Klaus Schulze, Emmanuel Goettsching. U nas – Marek Biliński i Władysław Komendarek. To nie może być przypadek!
Nagrywasz w swoim studiu. Czy nie wpływa to na jakość nagrań?
W żadnym razie, przynajmniej nie w tym rodzaju muzyki! Mówiąc najprościej: instrumenty podłącza się liniowo do miksera, mikser do komputera i nagrywa. Ja używam wielośladów audio. Dźwięk jest rejestrowany cyfrowo, z jakością studyjną. A możliwości obróbki dźwięku są obecnie olbrzymie. "Domowe" nagrania wcale nie brzmią gorzej od tych zarejestrowanych w dużych studiach, pod warunkiem, że posiada się podstawową wiedzę na temat obróbki dźwięku.
Czemu wydajesz płyty własnym sumptem?
Powodów jest kilka. Mam pełną kontrolę nad materiałem, nie muszę się do niczyich oczekiwań i wymysłów dostosowywać. Z resztą w większych wydawnictwach nie ma popytu na tego typu muzykę, co bardzo dziwi, bo jest to jeden z ambitniejszych nurtów muzycznych i ta muzyka wciąż ma wiernych słuchaczy. Wydając płyty sam, nie muszę się spieszyć, mogę dopracować materiał. Zależy mi, żeby płyty były tłoczone. Może nie w wielkich nakładach, ale jednak. A dystrybuuję je przez swoją stronę i specjalistyczne sklepy internetowe. Wcale nie uważam takiej metody wydawania za ujmę, sporo elektronicznego rocka najwyższej próby ukazuje się tą drogą. Ale byłbym nieszczery, gdybym twierdził, że nie jestem zainteresowany współpracą z jakimś poważnym wydawnictwem.
Dziękuję za rozmowę!