Zaczynałeś w grającym reggae zespole Katharsis. Czy to z tego okresu wywodzi się Twój pseudonim?
Robert Kanaan: Tak, pozostał jeszcze z czasów „regałowych”. Grałem na klawiszach w Katharsis, ale też w innych grupach reggae. W tamtym okresie zespoły grające tę muzykę trzymały się razem, wymieniały muzykami. Panowała duża fluktuacja składów. O ile jednak granie w zespole było świetne pod względem towarzyskim, o tyle okazało się bardzo frustrujące artystycznie. Świetnie dogadywaliśmy się jako ludzie, ale na próbach nie było jakiegoś napędu, chęci rozwoju. Kto wie, może wina leży po mojej stronie, może nie potrafię współpracować z innymi? W każdym razie samodzielna praca od razu wyzwoliła moją kreatywność.
Ponoć wybrałeś elektronikę, bo uważałeś ją za najprostszą metodę wyrażenia pomysłów muzycznych. W żadnym jednak razie nie powiedziałbym, że jako twórca idziesz po najmniejszej linii oporu.
Trzeba rozgraniczyć dwie sfery. O ile kwestię kontaktów międzyludzkich mogę obejść, albo nawet zignorować, o tyle zagadnienia artystyczne uważam za wyzwania, z którymi muszę się zmierzyć. Tu nie można skracać sobie drogi, tylko konsekwentnie realizować swoją wizję.
Do słonecznych klimatów z początku kariery nawiązałeś jednak kilka lat później na płycie Karaibi.
Czyli nie przepadasz za ciepłymi krajami. Teraz masz do dyspozycji Gaję – całą planetę. Jaki klimat byś wybrał?

Na Gai cofnąłeś się aż do narodzin człowieka i godnie je uczciłeś. Poświęciłeś im Cro-Magnon, słusznych rozmiarów suitę!
To wydarzenie było przełomem. Nie tylko z naszego, ludzkiego punktu widzenia. Miało znaczenie dla całej planety, a kto wie czy nie kosmosu! Zaczytuję się w literaturze astrofizycznej, której autorzy próbują dociec, o ile to możliwe, czy jesteśmy sami we wszechświecie. Moment powstania gatunku ludzkiego odmienił oblicze świata. Wraz z człowiekiem narodziły się systemy wartości, idee, które w tym samym duchu, może w trochę zmienionym kształcie – trwają do dziś, dale determinują bieg historii. To fascynujące zjawisko. Czy było to wydarzenie szczęśliwe? Nie można stosować aż takich uproszczeń. Stworzyliśmy wiele rzeczy, których natura nie znała, a które nie zawsze są dobre. Ale wytworzyliśmy też unikalną duchowość. O tym właśnie jest utwór Cro-Magnon.
Skąd w ogóle pomysł nagrania płyty w hołdzie Matce-Naturze?
Szukałem ostatnio czegoś, co jest dla mnie stałe. Jakiegoś czynnika, który zawsze potrafi mnie dźwignąć na nogi, uśmierzyć smutki. Stwierdziłem, że tym czymś jest życie – ta nieuchwytna iskra obecna w przyrodzie. Jestem człowiekiem wierzącym, no, może trochę inaczej. Wierzę w obecność potężnej, życiodajnej siły w Naturze – siły która ją napędza i spaja w jeden wielki organizm. Chciałem też oddać na Gai pewne rytmy przyrody, stąd Rytm Wody i Rytm Drzewa, Zapachy Nocy po Wieczornych Kwiatach, wiatry: Południowy i Północny.
Niewątpliwie bazujesz na muzyce elektronicznej, ale nazwanie tak Twojej twórczości byłoby zbyt wielkim uproszczeniem. Łączysz zbyt wiele stylów.

W Śnie Wiewiórki słyszę elementy muzyki arabskie.

Może dzieje się tak dlatego, że muzyka jako taka zaczęła się od rytmu?
Być może. Mam takie wrażenie, że biały filharmonik i grający na tam-tamach Murzyn opowiadają różne fragmenty tej samej historii, posługują się różnymi dialektami tego samego języka. Ale próba ogarnięcia całokształtu muzyki z góry jest skazana na porażkę!
Wstęp Zapachu Nocy zagrany jest barwą mogącą przypominać trąbkę i ma trochę cooljazzowy klimat.
We wszystkich swoich muzycznych poszukiwaniach nigdy nie odżegnywałem się od jazzu, a już Miles Davis jest dla mnie mistrzem! To trąbkowe brzmienie uzyskałem dzięki samplerowi, ale nie z wykorzystaniem gotowej próbki, a właśnie spreparowanej barwy. Podobnie zresztą jest w tych gitarowych momentach. One też stworzone zostały na syntezatorach. Zawsze staram się, choć przy użyciu elektroniki, wydobyć duszę, filozofię danego instrumentu. Grałem w zespole rockowym. Wiem co zrobić, żeby gitara dobrze zabrzmiała na żywo i taki właśnie efekt chciałem osiągnąć. Chyba wyszło nieźle. Kiedy przyniosłem płytę znajomym z radia, klasnęli w ręce i zawołali: No! Wreszcie nagrałeś coś z gitarzystą (śmiech)!
Dużo się udzielałeś jako twórca muzyki teatralnej. Dzięki temu nawiązałeś współpracę z Andrzejem Pieczyńskim, która potem zaprocentowała w grupie organizującej plenerowe imprezy, Elf Widowiska.

Czy mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom swoje wcześniejsze płyty?
Działam już kawałek czasu, było tego trochę... Zacząłem w 1992 roku kasetą Panocean. W warstwie konceptualnej – takie przeciwieństwo Gai. Już wtedy interesował mnie uniwersalny wymiar natury. Zastanawiam się z resztą nad nagraniem Panoceanu 2. Miałem to szczęście, że Panocean został zauważony przez Jerzego Kordowicza i utwór w ten sposób poznali mnie słuchacze Trójki. Potem była Primavera, z której jestem średnio zadowolony, ale pod wszystkim, co się zrobiło, wypada się podpisać. Muzyka do Sonaty Belzebuba w reżyserii Julii Wernio była pierwszą z kilku moich płyt z muzyką teatralną. O Karaibi już rozmawialiśmy. Kolejnym albumem teatralnym był Sen Nocy Letniej. Po latach zastanawiam się czy jego wydanie było uzasadnione. Muzyka świetnie broniła się w połączeniu z przedstawieniem, w oderwaniu od niego – już nie zawsze. Wspaniałe było tworzenie Pasji Góreckiej do misterium Męki Pańskiej w Górce Klasztornej.

Jakieś konkretne miejsca i daty?
Niedawno zagrałem godzinny koncert transmitowany na żywo w studio bydgoskiego Radia Pik. 19 czerwca pojawię się na obchodach 700-lecia Szczecinka, w Żninie w Noc Świętojańską, 2 lipca zagram w Przasnyszu, 10 lipca w Mogilnie, może wystąpię w Gnieźnie. Koncertów oczywiście będzie więcej, nie jestem w stanie podać z głowy całego terminarza (śmiech).
Dziękuję za rozmowę!