Zaczynałeś w grającym reggae zespole Katharsis. Czy to z tego okresu wywodzi się Twój pseudonim?
Robert Kanaan: Tak, pozostał jeszcze z czasów „regałowych”. Grałem na klawiszach w Katharsis, ale też w innych grupach reggae. W tamtym okresie zespoły grające tę muzykę trzymały się razem, wymieniały muzykami. Panowała duża fluktuacja składów. O ile jednak granie w zespole było świetne pod względem towarzyskim, o tyle okazało się bardzo frustrujące artystycznie. Świetnie dogadywaliśmy się jako ludzie, ale na próbach nie było jakiegoś napędu, chęci rozwoju. Kto wie, może wina leży po mojej stronie, może nie potrafię współpracować z innymi? W każdym razie samodzielna praca od razu wyzwoliła moją kreatywność.
Ponoć wybrałeś elektronikę, bo uważałeś ją za najprostszą metodę wyrażenia pomysłów muzycznych. W żadnym jednak razie nie powiedziałbym, że jako twórca idziesz po najmniejszej linii oporu.
Trzeba rozgraniczyć dwie sfery. O ile kwestię kontaktów międzyludzkich mogę obejść, albo nawet zignorować, o tyle zagadnienia artystyczne uważam za wyzwania, z którymi muszę się zmierzyć. Tu nie można skracać sobie drogi, tylko konsekwentnie realizować swoją wizję.
Do słonecznych klimatów z początku kariery nawiązałeś jednak kilka lat później na płycie Karaibi.
Nie tylko tam. Na Gai też znajdują się utwory osadzone w reggae'owej rytmice. Sama idea Karaibi była z resztą inna. Chciałem pokazać to drugie oblicze ciepłych krajów, z którego turyści niekoniecznie zdają sobie sprawę. Tropikalny klimat to nie tylko sielanka, ale też zmęczenie słońcem i ciężkim, stojącym powietrzem. W takiej atmosferze te wszystkie piękne dla nas owocowe i korzenne wonie stają się nieprzyjemne, duszące. Karaibi miało być połączeniem tego bogactwa natury z nostalgią, smutkiem mieszkańców tropików. Dużo podróżuję, to zawsze znajdowało odbicie w mojej muzyce.
Czyli nie przepadasz za ciepłymi krajami. Teraz masz do dyspozycji Gaję – całą planetę. Jaki klimat byś wybrał?
Dobrze mi tu gdzie jestem, w Gdańsku (śmiech). Choć jest kilka miejsc, w które chciałbym jeszcze pojechać. Marzy mi się Grecja, córkę na jej osiemnaste urodziny chcę zabrać do Kenii. Sporo podróżowałem po Azji. Na pewno miejsce, w którym miałbym mieszkać, musiałoby leżeć nad morzem. Źle się czuję bez wielkiej wody, bez jej pustej połaci. Inspiruję się buddyzmem, który bardzo afirmuje pustkę. Ogólnie – ciągnie mnie do miejsc, w których żyje się wolniej, nie ma tej obsesji czasu. A taką tendencję mają właśnie narody z cieplejszych obszarów. Dziś możliwości kontaktu między ludźmi są wręcz fantastyczne, ale brakuje porozumienia. Znajduję je właśnie w kulturach ciepłych krajów. Z drugiej strony ten ich luz zawsze ma miejsce kosztem organizacji, zawsze coś u nich szwankuje. Nie wiem czy byłbym w stanie to znieść. A może po prostu szukam czegoś, czego nie ma? Może nie chodzi o miejsce, ale o czasy, w których żyjemy?
Na Gai cofnąłeś się aż do narodzin człowieka i godnie je uczciłeś. Poświęciłeś im Cro-Magnon, słusznych rozmiarów suitę!
To wydarzenie było przełomem. Nie tylko z naszego, ludzkiego punktu widzenia. Miało znaczenie dla całej planety, a kto wie czy nie kosmosu! Zaczytuję się w literaturze astrofizycznej, której autorzy próbują dociec, o ile to możliwe, czy jesteśmy sami we wszechświecie. Moment powstania gatunku ludzkiego odmienił oblicze świata. Wraz z człowiekiem narodziły się systemy wartości, idee, które w tym samym duchu, może w trochę zmienionym kształcie – trwają do dziś, dale determinują bieg historii. To fascynujące zjawisko. Czy było to wydarzenie szczęśliwe? Nie można stosować aż takich uproszczeń. Stworzyliśmy wiele rzeczy, których natura nie znała, a które nie zawsze są dobre. Ale wytworzyliśmy też unikalną duchowość. O tym właśnie jest utwór Cro-Magnon.
Skąd w ogóle pomysł nagrania płyty w hołdzie Matce-Naturze?
Szukałem ostatnio czegoś, co jest dla mnie stałe. Jakiegoś czynnika, który zawsze potrafi mnie dźwignąć na nogi, uśmierzyć smutki. Stwierdziłem, że tym czymś jest życie – ta nieuchwytna iskra obecna w przyrodzie. Jestem człowiekiem wierzącym, no, może trochę inaczej. Wierzę w obecność potężnej, życiodajnej siły w Naturze – siły która ją napędza i spaja w jeden wielki organizm. Chciałem też oddać na Gai pewne rytmy przyrody, stąd Rytm Wody i Rytm Drzewa, Zapachy Nocy po Wieczornych Kwiatach, wiatry: Południowy i Północny.
Niewątpliwie bazujesz na muzyce elektronicznej, ale nazwanie tak Twojej twórczości byłoby zbyt wielkim uproszczeniem. Łączysz zbyt wiele stylów.
W dzisiejszych czasach muzyczne tradycje łączy się bez opamiętania, co niekoniecznie mi się podoba, jeśli takie mieszanie ma być celem samym w sobie, zamiast tworzenia wartościowych dźwięków. Dochodzimy do momentu, w którym ciężko będzie zweryfikować wartość takiej nadmiernie wymieszanej muzyki. Pewne prawidła, które sprawdzają się od setek lat, muszą być respektowane, jeśli muzyka ma coś sobą reprezentować. Dziś słowo „eklektyzm” źle się kojarzy, ale nie musi tak być, jeśli za syntezą ma stać jakiś ciekawy zamysł. Sam swego czasu określiłem swoją muzykę Nową Syntezą, może trochę na wyrost, chciałem przez tę „nowość” postawić się w opozycji do bezmyślnego mieszania. Takie zupełne free nie zdaje egzaminu. Za bazę uważam niezmiennie muzykę klasyczną. Bez obeznania w niej, bez znajomości zasad, na jakich jest oparta, nie wyobrażam sobie tworzenia. Oczywiście dużo korzystam z elektroniki, nie ukrywam choćby fascynacji Vangelisem, którą na pewno da się na Gai wychwycić. Sięgam do muzyki etnicznej. Sądzę, że w pewnym momencie przestała ona przynależeć do poszczególnych kultur, stała się dobrem ponadnarodowym, przemieściła ponad granicami. Teraz jest to już muzyka świata. Nieobca jest mi tradycja bluesa i rocka, która dała współczesnej muzyce siłę wyrazu. W ogóle uważam, że utwór powinien mieć zamkniętą konstrukcję. Jak najbardziej należy zostawić słuchaczowi pole do interpretacji, ale sama struktura kompozycji powinna być spójna, zwarta. Wielokrotnie słucham muzyki, którą tworzę i nauczyłem się z biegiem lat doceniać – ale też zawierać w utworach – pewną przestrzeń.
W Śnie Wiewiórki słyszę elementy muzyki arabskie.
To ciekawe, ja nigdy tworząc muzykę nie myślę o tym jaką tradycję akurat wykorzystuję. Po prostu nagrywam fragment, który akurat pasuje do całości. A czy jest w tym folklor arabski, czy może japoński... Można się doszukiwać rożnych źródeł. To odważny utwór, nawet wahałem się czy go umieścić na płycie, ale się sprawdza, słuchaczom El-Stacji się spodobał. Równie ważne są w nim, jak z resztą na całej w sumie Gai, niskie bębny, które osadzają bujającą w obłokach muzykę na ziemi i pasują w sumie do każdego kręgu etnicznego.
Może dzieje się tak dlatego, że muzyka jako taka zaczęła się od rytmu?
Być może. Mam takie wrażenie, że biały filharmonik i grający na tam-tamach Murzyn opowiadają różne fragmenty tej samej historii, posługują się różnymi dialektami tego samego języka. Ale próba ogarnięcia całokształtu muzyki z góry jest skazana na porażkę!
Wstęp Zapachu Nocy zagrany jest barwą mogącą przypominać trąbkę i ma trochę cooljazzowy klimat.
We wszystkich swoich muzycznych poszukiwaniach nigdy nie odżegnywałem się od jazzu, a już Miles Davis jest dla mnie mistrzem! To trąbkowe brzmienie uzyskałem dzięki samplerowi, ale nie z wykorzystaniem gotowej próbki, a właśnie spreparowanej barwy. Podobnie zresztą jest w tych gitarowych momentach. One też stworzone zostały na syntezatorach. Zawsze staram się, choć przy użyciu elektroniki, wydobyć duszę, filozofię danego instrumentu. Grałem w zespole rockowym. Wiem co zrobić, żeby gitara dobrze zabrzmiała na żywo i taki właśnie efekt chciałem osiągnąć. Chyba wyszło nieźle. Kiedy przyniosłem płytę znajomym z radia, klasnęli w ręce i zawołali: No! Wreszcie nagrałeś coś z gitarzystą (śmiech)!
Dużo się udzielałeś jako twórca muzyki teatralnej. Dzięki temu nawiązałeś współpracę z Andrzejem Pieczyńskim, która potem zaprocentowała w grupie organizującej plenerowe imprezy, Elf Widowiska.
W chwili obecnej udział Andrzeja w działaniach Elf jest trochę ograniczony, bardzo pochłania go reżyseria i dramaturgia. Niedawno komponowałem muzykę do spektaklu w jego reżyserii w Teatrze Polskim w Warszawie, za chwilę będziemy pracować nad jego autorskim tekstem. Ale najcenniejsza jest w tym wszystkim więź, jaka między nami zaistniała. Zaczynaliśmy na stopie profesjonalnej, a po latach jesteśmy, nie boje się tego powiedzieć, przyjaciółmi. W środowisku artystycznym jest wiele zła, to niebezpieczne miejsce. Łamie się tu ludziom moralne kręgosłupy, niszczy życiorysy i związki. Andrzej to bardzo życiowy człowiek, ominęliśmy te mielizny i znakomicie się porozumiewamy.
Czy mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom swoje wcześniejsze płyty?
Działam już kawałek czasu, było tego trochę... Zacząłem w 1992 roku kasetą Panocean. W warstwie konceptualnej – takie przeciwieństwo Gai. Już wtedy interesował mnie uniwersalny wymiar natury. Zastanawiam się z resztą nad nagraniem Panoceanu 2. Miałem to szczęście, że Panocean został zauważony przez Jerzego Kordowicza i utwór w ten sposób poznali mnie słuchacze Trójki. Potem była Primavera, z której jestem średnio zadowolony, ale pod wszystkim, co się zrobiło, wypada się podpisać. Muzyka do Sonaty Belzebuba w reżyserii Julii Wernio była pierwszą z kilku moich płyt z muzyką teatralną. O Karaibi już rozmawialiśmy. Kolejnym albumem teatralnym był Sen Nocy Letniej. Po latach zastanawiam się czy jego wydanie było uzasadnione. Muzyka świetnie broniła się w połączeniu z przedstawieniem, w oderwaniu od niego – już nie zawsze. Wspaniałe było tworzenie Pasji Góreckiej do misterium Męki Pańskiej w Górce Klasztornej. Zakonnicy pozwolili mi na czas komponowania zamieszkać w klasztorze. Niesamowicie rozwijające duchowo doświadczenie, poczucie oderwania od pędu świata, przynajmniej na chwilę... Suita Tsunami, choć jej robocze fragmenty prezentowane były na antenie, nigdy nie została profesjonalnie zarejestrowana i wydana. Była to muzyka bardzo zaawansowana technicznie, żeby godnie ją nagrać musiałbym siedzieć w studiu bez przerwy przez trzy miesiące. Sporym zainteresowaniem cieszyły się Białe Gołębie. Był to efekt mojej kooperacji z żeńskim chórem staroobrzędowców Riabina. Takie próby reinterpretacji folkloru wciąż są w Polsce rzadkie. Płyta ostatecznie zajęła szóste miejsce w konkursie Programu Drugiego Polskiego Radia na Najlepszy Fonogram Folkowy 2004 Roku. Mogliśmy powalczyć o wyższą lokatę, ale to wiązało się z koniecznością wyjazdu do Warszawy na plebiscytowy koncert akurat w czasie, gdy staroobrzędowcy obchodzą post. U nich te kwestie traktowane są bardzo rygorystycznie. Panie uznały, że koncert byłby formą uciechy i nie mogą w nim wziąć udziału. To chyba jedna z przyczyn tego, że Białe Gołębie zyskały mniejszy rozgłos niż powinny. W każdym razie nakład szybko się wyczerpał. Najnowszym moim dzieckiem jest właśnie Gaja. W tym miejscu wypada mi podziękować Luna Music za trud włożony w promocję albumu. Świetnie zredagowali i nagłośnili płytę w mediach, teraz moja kolej. Ruszam z promocyjnymi koncertami.
Jakieś konkretne miejsca i daty?
Niedawno zagrałem godzinny koncert transmitowany na żywo w studio bydgoskiego Radia Pik. 19 czerwca pojawię się na obchodach 700-lecia Szczecinka, w Żninie w Noc Świętojańską, 2 lipca zagram w Przasnyszu, 10 lipca w Mogilnie, może wystąpię w Gnieźnie. Koncertów oczywiście będzie więcej, nie jestem w stanie podać z głowy całego terminarza (śmiech).
Dziękuję za rozmowę!