ProgRock.org.pl: Jak ocenia pan grę reprezentacji Anglii w mundialu?
David Cross: Jestem bardzo rozczarowany. Fabio Capello obiecywał sukcesy a tu taki blamaż. Capello wzbudza zaufanie: dobrze ubrany, pewny siebie, uśmiechnięty. Okazało się, że przepłaciliśmy.
Jak grało się panu i pana zespołowi w takim upale jak dziś?
Najgorzej było na początku, trzeba się przyzwyczaić. Potem jakoś już poszło, choć z problemami. Jinian Wilde (wokalista – przyp. PT) w pewnym momencie poczuł się słabo, więc poszedł za kulisy, napił się wody i znów wrócił na scenę. A upał utrudnia koncert także od strony technicznej. Podczas próby strasznie rozgrzały mi się skrzypce. Zabrałem je do hotelu i położyłem w chłodnym miejscu, ale minęło pół godziny, a bateria nadal była gorąca.
Wystąpił pan dziś na Festiwalu Legend Rocka. To określenie nie do końca mi do pana pasuje. Legenda to zamknięta opowieść, nie dopisuje się do niej ciągu dalszego. Pan natomiast nadal tworzy, angażuje się w różne projekty. Woli pan legendarny status czy aktywne muzykowanie?
Na miano legendy na razie nie zasługuję. Może stopniowo, małymi kroczkami dojdę do niego za pięć, dziesięć lat? (śmiech). Ale zdecydowanie ważniejsze dla mnie jest dążenie do celu, niż osiągnięcie go. Nigdy nie będę mógł powiedzieć, że David Cross Band gra perfekcyjnie, że nic już nie można w naszej muzyce poprawić.
Zaczynał pan od grania muzyki klasycznej i folku. Co pchnęło pana w objęcia rocka?
Zawsze chciałem być muzykiem pop. Gwiazdą pop! Ale grając na skrzypcach nie miałem na to szans. Na szczęście w tamtych czasach sytuacja stopniowo zaczęła się zmieniać. Rock zaczął wchłaniać elementy muzyki poważnej, folku, różnych innych stylów. Nie było niepotrzebnego snobowania, mówienia: to jest rock, a to już nie. Na dobrą sprawę nie można było nawet rozgraniczyć co było popem a co już rockiem. Usłyszeliśmy dziś ze sceny utwór The Kinks (zespół White Room zagrał You Really Got Me – przyp. PT). Oni byli postrzegani jako zespół popowy, ale chwilami brzmieli naprawdę mocno. W ten sposób miejsce w popularnej kapeli znalazło się i dla mnie. King Crimson oczywiście w żadnym razie nie był zespołem popowym, ale szeroko znanym.
W jaki sposób dołączył pan do King Crimson?
Nie zostałem zaangażowany. Założyliśmy razem z Robertem Frippem i Jamie Muirem trio, które w założeniu miało grać muzykę improwizowaną, w indyjskim stylu. King Crimson wtedy formalnie nie istniało, Robert miksował właśnie pożegnalną płytę koncertową Earthbound. Próby odbywaliśmy w domu Jamiego, który używał także sprzętów kuchennych. Brzmiało to niesamowicie! Nasza muzyka zaczęła ewoluować w coraz cięższym kierunku, więc Robert postanowił dokooptować mocną sekcję rytmiczną w osobach Billa Bruforda i Johna Wettona. Tak powstało kolejne oblicze King Crimson.
Jak czuł się pan słuchając płyty Red? Nie był pan już członkiem King Crimson, ale pojawiły się tam partie pańskich skrzypiec.
Naprawdę nie wiem jak się wtedy czułem. Red zostało wydane tuż po tym, jak opuściłem skład. Taka zmiana zawsze pociąga za sobą spory ładunek emocji. Z jednej strony było mi żal, że nie gram już w zespole, ale też wiedziałem, że muszę zrobić coś innego ze sobą, iść naprzód. Kiedy słuchałem Red nie byłem pewien czy jestem zadowolony, czy nie. Uporałem się z tymi sprzecznymi uczuciami dopiero po jakimś roku i mogę teraz powiedzieć, że cieszę się z tej płyty i mojego wkładu w nią. Z resztą słyszałeś, że zagraliśmy dziś Starless.
Pierwszą solową płytę wydał pan dopiero na początku lat 90. Skąd taka długa przerwa?
Nie przestałem zajmować się muzyką. Dużo komponowałem dla teatrów londyńskich, także w Dublinie. Grałem jazz, byłem nauczycielem. Obecnie na uniwersytecie szkolę przyszłych wykładowców muzyki. Takie działanie na różnych polach, możliwość kontaktu z różnymi ludźmi, bardzo rozwija twórczo, daje wiele satysfakcji. David Cross Band wyłoniło się z jazzowego zespołu They Came From Plymouth, którego byłem liderem. Z początku chcieliśmy grać spokojne, akustyczne rzeczy, ale stopniowo nachodziła mnie ochota, żeby wyostrzyć brzmienie, zelektryfikować je. Rock mnie wzywał!
Powołanie?
Możliwe! (śmiech)
Kiedy słucham pańskich solowych dokonań odnoszę wrażenie, że znajdują się w połowie drogi między awangardą a formą przystępniejszą dla masowego odbiorcy.
Bardzo ładne miejsce! Podoba mi się tam! (śmiech)
Przerwy pomiędzy pana kolejnymi płytami są dość długie.
Po prostu jestem leniwy (śmiech). A tak na poważnie – robię coś cały czas, choć niekoniecznie pod własnym nazwiskiem. Nadal uczę, razem z japońskim pianistą Naomim Maki chcemy nagrać płytę z kameralną muzyką elektryczną, współpracuję też z Andrew Keelingiem, multiinstrumentalistą grającym na flecie, gitarze i klawiszach. Andrew jest nie tylko muzykiem, ale też muzykologiem. Wydał szereg publikacji o King Crimson. Nasza wspólna płyta English Sun ukazała się w zeszłym roku. A nie tak dawno temu na szybko ściągnął mnie na koncert do Włoch David Jackson. On i Trey Gunn mieli wystąpić razem z włoskim zespołem Arti E Mestieri, ale Trey nie mógł dotrzeć, więc zagrałem w zastępstwie (skrzypce za Warr guitar? - widać wirtuozom to nie przeszkadza – przyp. PT).