Progrock.org.pl: Wywodzicie się ze sfery rockowej. Co popchnęło Was do grania muzyki mającej znacznie więcej wspólnego z jazzem?
Wojtek Szymański: Każdy z nas słucha bardzo różnej muzyki. Ja osobiście miałem dosyć grania stałych form. Mówiłem chłopakom z Nyii (poprzedni zespół Wojtka, grający eksperymentalny death metal – przyp. P.T.), że naszym następnym krokiem powinna być improwizacja, ale nie podchwycili pomysłu. Kiedy więc Krystian z Sebastianem, którzy już trochę ze sobą pogrywali, zaprosili mnie do składu, z chęcią do nich dołączyłem.
Krystian Zemanowicz: Spędziliśmy razem z Sebastianem Bednarczykiem wiele miłych wieczorów słuchając i oglądając koncerty King Crimson, Franka Zappy, artystów jazzowych. Okazało się, że trafił swój na swego. Zaczęliśmy się spotykać i grać dla przyjemności covery King Crimson, na początku raczej na zasadzie towarzyskiej. Kiedy postanowiliśmy zająć się tym poważniej, proponowaliśmy współpracę kilku perkusistom, ale jakoś żaden nie zagrzał dłużej miejsca. Moje zespoły: Enej i KOMP, dzieliły sale prób z Nyią, więc postanowiliśmy zaproponować wspólne granie Wojtkowi.
WSz: Postanowili mnie sprawdzić (śmiech). (Wojtek poza Nyią ma w CV współpracę z tak nietuzinkowymi zespołami jak Kobong i Samo – przyp. PT)
Widziałem już Was na żywo i mam wrażenie, że koncerty i studyjne nagrania Organoleptic Trio to zupełnie różne bajki. Na płycie jesteście bardziej stonowani, a na koncertach zahaczacie wręcz o metal!
WSz: To pewnie dlatego, że założyliśmy sobie, że materiał będzie powstawał na koncertach. Zaczynaliśmy od gołej improwizacji, bez wiodących tematów więc stwierdziliśmy, ze najlepiej będzie to ogarnąć grając przed publicznością. Utwory dopracowane czy nie – wbijamy się na koncert i tam je kształtujemy. Już pierwszy występ dał nam dużo do myślenia.
KZ: Brzmienie w dużej mierze zależy od tego, kto kręci gałkami. Kilka dni temu graliśmy we Wrocławiu i słychać było, ze akustyk robi Wojtkowi typowo metalową perkusję.
WSz: A nam zależy właśnie na tym, żeby ten sound ładnie zmatowić, bez tej „metalowni”. Wtedy kiedy nas widziałeś akurat tak wyszło i też było sympatycznie. Problem w tym, że kiedy nagłośnieniowcy widzą, że dostawiam sobie podwójną stopkę, interpretują to jednoznacznie. Zawsze też proszę ich żeby te stopy były między tonami, a nie na zasadzie: stopa i reszta zestawu, a oni dalej swoje. Taką mają manierę (śmiech).
Na razie gracie pełne free. Nie ciągnie Was do bardziej sprecyzowanych kompozycji na bazie których dopiero rozwijalibyście improwizacje?
WSz: Sporo o tym ostatnio rozmawialiśmy i chyba rzeczywiście pójdziemy teraz w stronę kompozycji, większej ilości zaaranżowanych momentów. Ale to nie znaczy, że przestaniemy improwizować.
KZ: Na następnej płycie zaczniemy grać w stylu Justina Timberlake'a (śmiech). A tak poważnie gdyby usunąć element swobodnego rozwijania utworu, to powinniśmy zmienić nazwę, bo to ta idea leży u podstaw Organoleptic Trio. Ale jak najbardziej chcemy dodać do naszego jamowania ładne melodie.
WSz: Planujemy pójść w kierunku rozpoznawalnych motywów, tak jak w Deszczowej Piosence czy Klarze, która, nie wiem czy zauważyłeś, jest naszą wariacją na temat kołysanki z Dziecka Rosemary Komedy. Tylko to nie będą proste utwory, zawsze będą troszkę wykrzywione w naszym stylu.
Skąd wziął się tytuł płyty: Reszta jest natręctwem? I co jest tą resztą?
WSz: Każda próbę rejestrujemy na laptopie, potem każdy z nas odsłuchuje ją w domu i wyciąga wnioski. Po którymś spotkaniu doszliśmy do wniosku, że to jest to, o co nam chodzi, że dalsze dopracowywanie byłoby już natręctwem. Nie chcieliśmy tych kawałków za mocno uchwycić, odebrać im lekko niedookreśloną formułę. Jasne, mogliśmy szlifować poszczególne fragmenciki, dodawać smaczki, tylko po co?
Akurat wszelakich smaczków jest na The Rest Is Just Redundant sporo. Elektroniczne tła, sample...
WSz: To wszystko doszło na etapie nagrania płyty. Tak dla zabawy zacząłem szukać fajnych sampli i pododawaliśmy je ostatecznie do utworów.
KZ: Teraz gramy już koncerty z odpalaniem efektów z samplera, kupiliśmy potrzebny sprzęt. Pierwszy taki występ miał miejsce tydzień temu.
Kto stanowi Waszą publikę? Fani rocka? Jazzmani?
KZ: Prawda jest taka, ze póki co publiczność jest bardzo przypadkowa. Przynajmniej u nas w Olsztynie przychodzą nas posłuchać znajomi i ludzie, którzy pewnie w większości jeszcze nie wiedzą co gramy. Na razie nie jesteśmy jeszcze na tyle dużym zespołem, żeby ludzie zaznaczali sobie w kalendarzu daty naszych koncertów. Ale z drugiej strony jest to fajne, bo różni ludzie mają na nasz temat różne zdania. Ktoś powie, że gramy jazz, a ktoś inny, że grindcore, tylko taki jakiś dziwaczny (śmiech). Mamy nadzieję, że każdy coś dla siebie w naszej muzyce znajdzie.
WSz: Muszę powiedzieć, że jestem zmęczony fanami metalu, oni na dobrą sprawę nie słuchają muzyki! Pamiętam jak kiedyś grając z dawną kapelą usłyszałem przypadkiem rozmowę metali z zespołu, który nas poprzedzał. Jeden powiedział do drugiego takim złowrogim tonem: no to teraz musimy wszystkich zajebać (śmiech)! Potem tacy panowie wychodzą na scenę z groźną miną, śmiertelnie poważni i nużący. Na dobrą sprawę nigdy mnie nie ciągnęło do metalu, chciałem po prostu grać ekspresyjną muzykę. Ale pojawił się Kobong, potem Nyia i zacząłem być z takim graniem kojarzony. Ta etykietka odbija się na nas i teraz. Jakaś dziennikarka po naszym koncercie we Wrocławiu napisała, że przeinaczyliśmy jazz tak bardzo, że kompletnie zatracił swój klimat. Nam nigdy o taki klimat nie chodziło! I jej konkluzja na zakończenie: tak to jest, kiedy metalowcy biorą się za jazz!
Nie boicie się że traficie przez to w próżnię? Zbyt jazzowi dla rockmanów, dla fanów jazzu podejrzani przez rockowe korzenie?
WSz: Ja jestem do takich reakcji przyzwyczajony. Już grając z Kobongiem nieraz słyszałem pytania: a co to w ogóle jest?
KZ: Gdybyśmy się bali, to nie zaczynalibyśmy grać. Dla nas sukcesem jest samo wydanie płyty, ten wywiad, możliwość wymiany poglądów. Nie kalkulujemy do kogo trafi nasza muzyka. To, co gramy trafia choćby do mojego ojca, który twierdzi, ze gramy trochę dziwnie, ale nie jest to czymś nowym. Improwizacja w muzyce, także polskiej, była obecna od lat. Choćby Stańko czy Komeda. A z bardziej rockowych klimatów – SBB, którzy odlatywali tak, że nie mieści się w głowie!
Tyle, ze od tamtych czasów powstała cała masa etykietek, nastąpił podział sceny. Muzycy przestali mieszać style.
KZ: Takie stare granie wróci. Spójrz na przykład na Kim Novak – to przecież jawne nawiązanie do lat 70tych i w kwestii brzmienia i struktury utworów!
WSz: To, o czym powiedziałeś to efekt celowego działania. Rynek muzyczny specjalnie jest dzielony, wszystko musi mieć swoją półeczkę, nazwę, bo to wygodne i dla słuchaczy i dla krytyków.
KZ: Nie zgodziłbym się do końca. Zawsze były zespoły i płyty, z którymi dziennikarze nie wiedzieli co zrobić, jak Atom Heart Mother Pink Floyd. Rock z wiodącą rolą orkiestry? A co to za kuriozum? Ja w każdym razie widzę, że coraz więcej kapel nawiązuje do starych wzorców i bardzo mnie to cieszy.
Czemu zdecydowaliście się wydać The Rest... sami?
WSz: To była nasza świadoma decyzja. Nawet nie szukaliśmy zewnętrznego wydawcy. Mam bardzo złe doświadczenia ze współpracy z dużymi wytwórniami. Zawsze są jakieś wymogi co do materiału, a kiedy przychodzi do rozliczeń finansowych zaczynają się przekręty.
KZ: W ten sposób mamy nad wszystkim pełną kontrolę, wiemy gdzie wędruje każdy egzemplarz z tego tysięcznego nakładu. Nie będzie oszukiwania artystów przez wydawcę, że sprzedało się mniej albumów niż w rzeczywistości. Liczymy się z tym, że całe przedsięwzięcie może się nie zwrócić, ale nie robimy tego dla pieniędzy, tylko dla siebie. Płyty sprzedajemy na Allegro i po koncertach. Traktujemy The Rest Is Just Redundant trochę jak zapoznanie ludzi z tym, co gramy.
Jakie macie plany koncertowe?
WSz: Najbliższy występ odbędzie się w Olsztynie, 30go października w pubie Carpenter. Są plany zarejestrowania wtedy video do umieszczenia na Youtube. U siebie w mieście moglibyśmy grać choćby i raz na dwa tygodnie, ale chyba nie do końca tędy droga, teraz staramy się pokazać ludziom w innych miejscowościach.
Czy przy takiej muzyce jak Wasza nie warto byłoby nagrać płyty koncertowej?
KZ: The Rest Is Just Redundant w zasadzie jest koncertówką, Przyszliśmy do Studia X, wypiliśmy kawę, weszliśmy do sali i trzy razy pod rząd zagraliśmy cały materiał – na żywo, ale w studio. Rejestrujący nas Szymon Czech tylko wcisnął Record, a potem tylko kiwał głową. Na koniec zapytał – to już wszystko? (śmiech)
Wojtku, jesteś również autorem oprawy graficznej płyty. Czy za tymi twarzami z dziwnymi minami kryje się jakiś zamysł?
WSz: Nie. Zrobiłem te rysunki ołówkiem, ten chłopiec z okładki pochodzi z mojej rodziny. Spodobał mi się jego wyraz twarzy, idealnie pasował do naszego grania. Spojrzenie trochę spode łba, ale z taką łobuzerską iskierką, nie wiadomo co za chwilę zrobi. Zupełnie jak u nas! Najbardziej interesuje mnie malarstwo abstrakcyjne, ale ostatnio poczułem, że zabrnąłem w ślepy zaułek. Moja dziewczyna, która także maluje, poradziła mi porysować trochę z natury, żeby wyjść z tego impasu. I realistyczny rysunek naprawdę mnie wciągnął!
Dziękuję za rozmowę!
Wojtek Szymański: Każdy z nas słucha bardzo różnej muzyki. Ja osobiście miałem dosyć grania stałych form. Mówiłem chłopakom z Nyii (poprzedni zespół Wojtka, grający eksperymentalny death metal – przyp. P.T.), że naszym następnym krokiem powinna być improwizacja, ale nie podchwycili pomysłu. Kiedy więc Krystian z Sebastianem, którzy już trochę ze sobą pogrywali, zaprosili mnie do składu, z chęcią do nich dołączyłem.
Krystian Zemanowicz: Spędziliśmy razem z Sebastianem Bednarczykiem wiele miłych wieczorów słuchając i oglądając koncerty King Crimson, Franka Zappy, artystów jazzowych. Okazało się, że trafił swój na swego. Zaczęliśmy się spotykać i grać dla przyjemności covery King Crimson, na początku raczej na zasadzie towarzyskiej. Kiedy postanowiliśmy zająć się tym poważniej, proponowaliśmy współpracę kilku perkusistom, ale jakoś żaden nie zagrzał dłużej miejsca. Moje zespoły: Enej i KOMP, dzieliły sale prób z Nyią, więc postanowiliśmy zaproponować wspólne granie Wojtkowi.
WSz: Postanowili mnie sprawdzić (śmiech). (Wojtek poza Nyią ma w CV współpracę z tak nietuzinkowymi zespołami jak Kobong i Samo – przyp. PT)
Widziałem już Was na żywo i mam wrażenie, że koncerty i studyjne nagrania Organoleptic Trio to zupełnie różne bajki. Na płycie jesteście bardziej stonowani, a na koncertach zahaczacie wręcz o metal!
WSz: To pewnie dlatego, że założyliśmy sobie, że materiał będzie powstawał na koncertach. Zaczynaliśmy od gołej improwizacji, bez wiodących tematów więc stwierdziliśmy, ze najlepiej będzie to ogarnąć grając przed publicznością. Utwory dopracowane czy nie – wbijamy się na koncert i tam je kształtujemy. Już pierwszy występ dał nam dużo do myślenia.
KZ: Brzmienie w dużej mierze zależy od tego, kto kręci gałkami. Kilka dni temu graliśmy we Wrocławiu i słychać było, ze akustyk robi Wojtkowi typowo metalową perkusję.
WSz: A nam zależy właśnie na tym, żeby ten sound ładnie zmatowić, bez tej „metalowni”. Wtedy kiedy nas widziałeś akurat tak wyszło i też było sympatycznie. Problem w tym, że kiedy nagłośnieniowcy widzą, że dostawiam sobie podwójną stopkę, interpretują to jednoznacznie. Zawsze też proszę ich żeby te stopy były między tonami, a nie na zasadzie: stopa i reszta zestawu, a oni dalej swoje. Taką mają manierę (śmiech).
Na razie gracie pełne free. Nie ciągnie Was do bardziej sprecyzowanych kompozycji na bazie których dopiero rozwijalibyście improwizacje?
WSz: Sporo o tym ostatnio rozmawialiśmy i chyba rzeczywiście pójdziemy teraz w stronę kompozycji, większej ilości zaaranżowanych momentów. Ale to nie znaczy, że przestaniemy improwizować.
KZ: Na następnej płycie zaczniemy grać w stylu Justina Timberlake'a (śmiech). A tak poważnie gdyby usunąć element swobodnego rozwijania utworu, to powinniśmy zmienić nazwę, bo to ta idea leży u podstaw Organoleptic Trio. Ale jak najbardziej chcemy dodać do naszego jamowania ładne melodie.
WSz: Planujemy pójść w kierunku rozpoznawalnych motywów, tak jak w Deszczowej Piosence czy Klarze, która, nie wiem czy zauważyłeś, jest naszą wariacją na temat kołysanki z Dziecka Rosemary Komedy. Tylko to nie będą proste utwory, zawsze będą troszkę wykrzywione w naszym stylu.
Skąd wziął się tytuł płyty: Reszta jest natręctwem? I co jest tą resztą?
WSz: Każda próbę rejestrujemy na laptopie, potem każdy z nas odsłuchuje ją w domu i wyciąga wnioski. Po którymś spotkaniu doszliśmy do wniosku, że to jest to, o co nam chodzi, że dalsze dopracowywanie byłoby już natręctwem. Nie chcieliśmy tych kawałków za mocno uchwycić, odebrać im lekko niedookreśloną formułę. Jasne, mogliśmy szlifować poszczególne fragmenciki, dodawać smaczki, tylko po co?
Akurat wszelakich smaczków jest na The Rest Is Just Redundant sporo. Elektroniczne tła, sample...
WSz: To wszystko doszło na etapie nagrania płyty. Tak dla zabawy zacząłem szukać fajnych sampli i pododawaliśmy je ostatecznie do utworów.
KZ: Teraz gramy już koncerty z odpalaniem efektów z samplera, kupiliśmy potrzebny sprzęt. Pierwszy taki występ miał miejsce tydzień temu.
Kto stanowi Waszą publikę? Fani rocka? Jazzmani?
KZ: Prawda jest taka, ze póki co publiczność jest bardzo przypadkowa. Przynajmniej u nas w Olsztynie przychodzą nas posłuchać znajomi i ludzie, którzy pewnie w większości jeszcze nie wiedzą co gramy. Na razie nie jesteśmy jeszcze na tyle dużym zespołem, żeby ludzie zaznaczali sobie w kalendarzu daty naszych koncertów. Ale z drugiej strony jest to fajne, bo różni ludzie mają na nasz temat różne zdania. Ktoś powie, że gramy jazz, a ktoś inny, że grindcore, tylko taki jakiś dziwaczny (śmiech). Mamy nadzieję, że każdy coś dla siebie w naszej muzyce znajdzie.
WSz: Muszę powiedzieć, że jestem zmęczony fanami metalu, oni na dobrą sprawę nie słuchają muzyki! Pamiętam jak kiedyś grając z dawną kapelą usłyszałem przypadkiem rozmowę metali z zespołu, który nas poprzedzał. Jeden powiedział do drugiego takim złowrogim tonem: no to teraz musimy wszystkich zajebać (śmiech)! Potem tacy panowie wychodzą na scenę z groźną miną, śmiertelnie poważni i nużący. Na dobrą sprawę nigdy mnie nie ciągnęło do metalu, chciałem po prostu grać ekspresyjną muzykę. Ale pojawił się Kobong, potem Nyia i zacząłem być z takim graniem kojarzony. Ta etykietka odbija się na nas i teraz. Jakaś dziennikarka po naszym koncercie we Wrocławiu napisała, że przeinaczyliśmy jazz tak bardzo, że kompletnie zatracił swój klimat. Nam nigdy o taki klimat nie chodziło! I jej konkluzja na zakończenie: tak to jest, kiedy metalowcy biorą się za jazz!
Nie boicie się że traficie przez to w próżnię? Zbyt jazzowi dla rockmanów, dla fanów jazzu podejrzani przez rockowe korzenie?
WSz: Ja jestem do takich reakcji przyzwyczajony. Już grając z Kobongiem nieraz słyszałem pytania: a co to w ogóle jest?
KZ: Gdybyśmy się bali, to nie zaczynalibyśmy grać. Dla nas sukcesem jest samo wydanie płyty, ten wywiad, możliwość wymiany poglądów. Nie kalkulujemy do kogo trafi nasza muzyka. To, co gramy trafia choćby do mojego ojca, który twierdzi, ze gramy trochę dziwnie, ale nie jest to czymś nowym. Improwizacja w muzyce, także polskiej, była obecna od lat. Choćby Stańko czy Komeda. A z bardziej rockowych klimatów – SBB, którzy odlatywali tak, że nie mieści się w głowie!
Tyle, ze od tamtych czasów powstała cała masa etykietek, nastąpił podział sceny. Muzycy przestali mieszać style.
KZ: Takie stare granie wróci. Spójrz na przykład na Kim Novak – to przecież jawne nawiązanie do lat 70tych i w kwestii brzmienia i struktury utworów!
WSz: To, o czym powiedziałeś to efekt celowego działania. Rynek muzyczny specjalnie jest dzielony, wszystko musi mieć swoją półeczkę, nazwę, bo to wygodne i dla słuchaczy i dla krytyków.
KZ: Nie zgodziłbym się do końca. Zawsze były zespoły i płyty, z którymi dziennikarze nie wiedzieli co zrobić, jak Atom Heart Mother Pink Floyd. Rock z wiodącą rolą orkiestry? A co to za kuriozum? Ja w każdym razie widzę, że coraz więcej kapel nawiązuje do starych wzorców i bardzo mnie to cieszy.
Czemu zdecydowaliście się wydać The Rest... sami?
WSz: To była nasza świadoma decyzja. Nawet nie szukaliśmy zewnętrznego wydawcy. Mam bardzo złe doświadczenia ze współpracy z dużymi wytwórniami. Zawsze są jakieś wymogi co do materiału, a kiedy przychodzi do rozliczeń finansowych zaczynają się przekręty.
KZ: W ten sposób mamy nad wszystkim pełną kontrolę, wiemy gdzie wędruje każdy egzemplarz z tego tysięcznego nakładu. Nie będzie oszukiwania artystów przez wydawcę, że sprzedało się mniej albumów niż w rzeczywistości. Liczymy się z tym, że całe przedsięwzięcie może się nie zwrócić, ale nie robimy tego dla pieniędzy, tylko dla siebie. Płyty sprzedajemy na Allegro i po koncertach. Traktujemy The Rest Is Just Redundant trochę jak zapoznanie ludzi z tym, co gramy.
Jakie macie plany koncertowe?
WSz: Najbliższy występ odbędzie się w Olsztynie, 30go października w pubie Carpenter. Są plany zarejestrowania wtedy video do umieszczenia na Youtube. U siebie w mieście moglibyśmy grać choćby i raz na dwa tygodnie, ale chyba nie do końca tędy droga, teraz staramy się pokazać ludziom w innych miejscowościach.
Czy przy takiej muzyce jak Wasza nie warto byłoby nagrać płyty koncertowej?
KZ: The Rest Is Just Redundant w zasadzie jest koncertówką, Przyszliśmy do Studia X, wypiliśmy kawę, weszliśmy do sali i trzy razy pod rząd zagraliśmy cały materiał – na żywo, ale w studio. Rejestrujący nas Szymon Czech tylko wcisnął Record, a potem tylko kiwał głową. Na koniec zapytał – to już wszystko? (śmiech)
Wojtku, jesteś również autorem oprawy graficznej płyty. Czy za tymi twarzami z dziwnymi minami kryje się jakiś zamysł?
WSz: Nie. Zrobiłem te rysunki ołówkiem, ten chłopiec z okładki pochodzi z mojej rodziny. Spodobał mi się jego wyraz twarzy, idealnie pasował do naszego grania. Spojrzenie trochę spode łba, ale z taką łobuzerską iskierką, nie wiadomo co za chwilę zrobi. Zupełnie jak u nas! Najbardziej interesuje mnie malarstwo abstrakcyjne, ale ostatnio poczułem, że zabrnąłem w ślepy zaułek. Moja dziewczyna, która także maluje, poradziła mi porysować trochę z natury, żeby wyjść z tego impasu. I realistyczny rysunek naprawdę mnie wciągnął!
Dziękuję za rozmowę!