Jak utrzymujesz takie tempo pracy? W ciągu dwunastu lat tylko raz zdarzył się rok bez twojej nowej płyty.
Z tym była zabawna sprawa. Album „Number Ten” był gotowy do prezentacji już pod koniec 2008 roku, ale razem z firmą płytową stwierdziliśmy, ze lepiej będzie poczekać. Jeśli album ukaże się na początku roku, ma większe szanse w podsumowaniach i plebiscytach. Wydany pod koniec – mógłby przejść niezauważony. Wypuściliśmy więc „Number Ten” dopiero w lutym 2009go, a w plebiscytach i tak wyszło na to samo (śmiech). Wróciliśmy więc do zwykłego cyklu pracy – komponowanie w okolicy Bożego Narodzenia, nagrywanie na początku roku, produkcja, grafika wiosną i latem, wydanie jesienią. Tak z reguły działam.
Tak czy inaczej – tworzysz muzykę bardzo szybko!
Cóż, to prawda. Czy to dobra muzyka – niech ocenią inni. Najbardziej lubię moment komponowania, z niego czerpię najwięcej radości. Produkcja już mi się tak nie podoba. Gdybym miał dużo pieniędzy powierzyłbym ją komuś innemu – Trevorowi Hornowi albo Steve'owi Wilsonowi. A że ich nie mam – muszę to robić sam. Postrzegam siebie głównie jako songwritera. Łatwo się nudzę muzyką. Zawsze tak jest. Do czasu, kiedy skończyłem Charlestown śmiertelnie się już nim znużyłem, bo słuchałem tych kompozycji mnóstwo razy. Teraz już chętnie stworzyłbym coś nowego.
Skoro jesteśmy przy pieniądzach – sześć lat temu wspomniałeś, że musisz mieć normalna pracę, nie stać Cię jeszcze na utrzymywanie się z muzyki. Jak sprawa wygląda dziś?
Tak samo! Siadam za biurkiem o siódmej rano, wracam do domu o piątej po południu i tak od poniedziałku do piątku. Tak opłacam jedzenie, dach nad głową, potrzeby moich dzieci. Potem zawsze jest coś do zrobienia w domu, więc pisanie muzyki odbywa się wieczorami albo w weekendy.
Jesteś więc bardzo zajętym człowiekiem. Czy miało to wpływ na Twoje odejście z Tangent w maju?
O rozstaniu z Tangent tak naprawdę zdecydowało dużo różnych rzeczy. Czas miał rzecz jasna znaczenie, chciałem skupić się na swojej działalności, a Andy Tillison siłą rzeczy koncentrował się na Tangent. Mój grafik był efektem kompromisu między Tangent i Manningiem. Do pewnego momentu nie stanowiło to problemu, ale w zeszłym roku doszliśmy do wniosku, że nasze harmonogramy zaczynają na siebie zachodzić. Andy musiał czekać na moje partie, a dawniej dostarczałem mu je na czas. To był właściwy moment, żeby odpuścić sobie Tangent. Ten zespół nigdy nie miał tak naprawdę stabilnego składu. Od początku byliśmy tam ja i Andy, ale wiadomo, że Tangent to on i towarzyszący mu muzycy, a ja po prostu miałem szczęście współpracować z nim przy wszystkich płytach. Teraz nadszedł czas skoncentrować się na zespole Manning, a Andy pewnie będzie kontynuował swój projekt. Nie jest powiedziane, że jeszcze nie będziemy razem działać w przyszłości. Ale póki co Andy zebrał skład, który wydaje się trwały i pracuje nad nową płytą, a ja robię swoje. To daje dwóch zadowolonych songwriterów skupionych na swoich projektach zamiast sobie nawzajem przeszkadzać.
Czasem denerwujesz się, kiedy ktoś nazywa Cię songwriterem, teraz sam określiłeś się tym mianem.
Musisz rozgraniczyć dwie rzeczy. Nie lubię, kiedy ktoś mówi o mnie: singer-songwriter, bo to ktoś taki jak Al Stewart, Bob Dylan czy Cat Stevens, kto stoi z gitarą i gra. Ja robię trochę więcej. Jestem songwriterem, choć moje piosenki bywają dość skomplikowane.
Jakby Cię nie nazwać – jesteś świetnym gawędziarzem. Skupiasz się raczej na fabularnych opowieściach niż na relacjach między ludźmi.
Lubię ciekawe historie, może dlatego, ze moje własne życie jest takie nudne? Rzeczywiście najbardziej lubię narracyjne opowieści, ale też sporo u mnie ludzkich uczuć. Ale piosenek miłosnych nie piszę. Najbliżej byłem chyba przy „Calm Absurd” z płyty „Songs From The Bilston House”, która opowiadała o... niemożności napisania miłosnej pieśni. Ten emocjonalny pierwiastek musi być odpowiednio silnie wyrażony, bo inaczej historia nie byłaby interesująca, wyszłoby jakieś czyste science fiction. A to mnie nie interesuje.
Co skłoniło Cię do opisania okrętu walczącego ze sztormem w tytułowej suicie z nowego albumu „Charlestown”?
Zawsze mam dużo pomysłów na muzykę, ale zasób opowieści jest ograniczony. Nawet Hans Christian Andersen kiedyś się wypalił. Miałem blok twórczy. Pojechaliśmy z moją żoną Julie na wakacje do Kornwalii. W pewien szczególnie szary, deszczowy dzień nie mieliśmy nic do roboty. Julie zaproponowała zwiedzanie portu w Charlestown. Stoją tam żaglowce pamiętające jeszcze osiemnasty wiek. Używa się ich dziś tylko do kręcenia programów historycznych w BBC. Weszliśmy na pokład. głowie zaczęła mi się kształtować historia. Na tym właśnie okręcie, podczas konkretnej podróży, coś poszło nie tak i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności marynarze szczęśliwie wrócili do domu w Bristolu.
Odważyłeś się wejść do nawiedzonego domu o którym śpiewałeś na płycie „Songs From The Bilston House”?
W żadnym razie! Na drzwiach był wielki napis: Nie wchodzić! Ostatni ciekawski zginął! Nie chciałem być kolejną ofiarą. Nie, nigdy tam nie wszedłem.
Na swoim pierwszym albumie opisałeś ostatnie chwile samobójcy Abla Manna. Czemu wróciłeś do tej postaci na płycie „A Matter Of Life And Death”?
Suita „The Fall And Rise of Abel Mann” zajęła mniej więcej jedną trzecią pierwszej płyty „Tall Stories For Small Children”. Była to historia człowieka, który rzuca się z krawędzi dachu, ale zamiast usłyszeć głośne plaśnięcie o chodnik znajduje się nagle w dziwnym pokoju, przy biurku na którym leży duży dziennik. Musi go spisać, żeby móc pójść dalej. Kiedy po kilku latach szukałem tematu na teksty do nowych piosenek wydało mi się interesujące przedstawienie tej opowieści bardziej szczegółowo, dlatego reanimowałem Abla. „A Matter...” opowiada o tym, co nas popycha na krawędź przepaści. To opis jego losów przed samobójstwem, ale też po. Dlatego pełny tytuł płyty brzmi: „A Matter Of Life And Death – The Journal Of Abel Mann”.
W 2003. roku na płycie „The View From My Window” mówiłeś o zderzeniu wschodniej i zachodniej kultury, bardzo krytycznie wypowiadałeś się o wojnach w Iraku i Afganistanie. Dodałbyś coś siedem lat później?
Wojna jest zawsze czymś strasznym. Ale też stosunki Wschodu i Zachodu zawsze były napięte. Kiedy Europejczycy zaczęli się osiedlać na Wschodzie, czynili to z zamiarem przejęcia tych ziem i zmarginalizowania kultury tubylców, którzy całkiem szczęśliwie żyli po swojemu przez tysiące lat. Kiedy dochodzi do spotkania kultur nie można dążyć do dominacji, trzeba starać się wniknąć w kulturę drugiej strony by lepiej zrozumieć innych i samemu przy okazji stać się lepszym. Piosenka „View From My Window” jest właśnie o tym. Ty ze swojego okna widzisz coś zupełnie innego niż ja ze swojego. Każdy ma własny punkt widzenia. Wojny w Iraku i w Afganistanie to skomplikowana sprawa, nie wiem czy zgodziłbym się z ich zasadnością, na pewno nie zgadzam się z przelewem krwi. Dużo się teraz mówi o tym, że nie powinniśmy tam wkraczać. To pusta gadanina, bo już tam jesteśmy – i pora, byśmy wyszli! Jakakolwiek forma wojny – religijna, polityczna czy ekonomiczna, wynikająca z chęci przejęcia cudzych zasobów, to nieszczęście.
Jesteś multiinstrumentalistą. Grasz na gitarze, klawiszach, fiddle, mandolinie – nie mogę zliczyć wszystkich instrumentów! Który z nich uważasz za swój podstawowy?
To prawda, dużo ćwiczę. Najbardziej komfortowo czuję się z gitara akustyczną, bo sam ja wybrałem. Brałem w dzieciństwie lekcje pianina, ale nie podobały mi się. A gitarą zająłem się z własnej woli. Potem wróciłem do pianina, bo zainteresowało mnie brzmienie klawiszy. Inne instrumenty to często wariacje na ten sam temat. Są struny, w które trzeba uderzać albo klawisze. Najbardziej po drodze mi z gitarą akustyczną i pianinem. Gry na innych instrumentach uczę się gdy jest mi to potrzebne w jakimś fragmencie utworu. Mogłoby tam nie być mandoliny albo bouzouki, ale z nimi brzmi znacznie lepiej. Nie jestem najlepszym na świecie mandolinistą, ale to, co opanowałem, wystarczy dla moich potrzeb. Mógłbym oczywiście do wykonania tych partii zatrudnić lepszych muzyków, ale mnie na nich nie stać, więc co mogę – robię sam.
Masz ośmioosobowy zespół, a to pociąga za sobą częste zmiany składu. Co jest dla Ciebie najważniejsze kiedy zatrudniasz nowego muzyka? Technika czy osobowość?
Po części jedno i drugie. Masz ochotę pracować z kimś kogo lubisz i z kim się dogadujesz Ty i reszta zespołu. Jeśli współpracujesz z choćby najwspanialszym wirtuozem, ale go nie lubisz – grupa nie odniesie sukcesu. Można też zatrudnić kogoś od ręki, bo jest świetnym człowiekiem, ale potem się okazuje, że nie potrafi grać. Istotne pytanie przy zatrudnianiu nowego człowieka: czy podoba mu się muzyka? Bo jeśli nie – to nie jest zespół dla niego. Bywałem wcześniej, gdzie grało się nie to, co się lubi – z rożnych przyczyn, także dla pieniędzy. Manning to kapela, której członek musi lubić jej muzykę i mieć pewien poziom profesjonalizmu. Nie musi od razu być Stevem Howe'em albo Billem Brufordem, choć nie zaszkodziłoby, gdyby był (śmiech). Chcemy być jak najlepsi, wiec potrzebujemy ludzi z umiejętnościami, sercem i zdolnością porozumienia z resztą składu. Tak, żeby każdy jak najlepiej sprawdzał się na swoim odcinku. Ważna jest równowaga osobowości i rzemiosła.
Książeczki Twoich płyt są pełne baśniowych grafik. „Charlestown” wyróżnia się na tym tle. Tylko tekst i kilka zdjęć zespołu.
Takie było zamierzenie. Miałem szczęście do grafików, zwłaszcza w okresie współpracy z Progrock Records, Współpracowałem wtedy z Dave'em Unitsky'ym, którego talent nie jest tajemnicą. Dlatego te trzy płyty wydane w Progrock zawsze będą dla mnie czymś szczególnym i powinny według mnie stać na półce obok siebie. Dave znakomicie się spisał przy „One Small Step”, „A Matter Of Life And Death” i „Anser's Tree”. Kiedy później przenosiłem się do Festival Records chciałem żeby grafiki wyglądały trochę inaczej. Przy wcześniejszych płytach oprawa plastyczna zajmowałem się sam, z pomocą dzieci. Przy pierwszych albumach nagrywanych dla Cyclops szef firmy postawił warunek: wnętrza bookletów muszą być czarno-białe, żeby obniżyć koszty druku. I tak właśnie wygląda tych kilka pierwszych płyt. Potem był okres współpracy z Dave'em Unitskym, a po kolejnej przeprowadzce bardzo mi pomaga moja córka Rosie. Zrobiła większość obrazków z bookletu „Songs From The Bilston House” i okładkę „Charlestown”. Okładkę poprzedniej płyty „Number Ten” opracowałem ja i mój ówczesny klawiszowiec Phil Wilkes. Było tam pełno grafik, praktycznie na każdej stronie pojawiał się bardziej lub mniej widoczny symbol mandali. Miałem dość tego przeładowania. Na „Charlestown” bardzo ważne są teksty. Zresztą są one istotne na każdej mojej płycie. Tym razem chciałem czegoś prostego i nowoczesnego, to była reakcja na nadmiar rysunków na „Number Ten”. Teraz ma za mnie przemawiać sama muzyka!
Dajesz koncerty w dwóch różnych składach: jako Manning Akoustik i Elektrik. Nie sądzisz, że widzowie woleliby obcować z Twoimi obydwoma wcieleniami naraz?
Owszem, chce i czasem gramy takie dwusetowe występy. To dwie różne bestie (śmiech). Manning Akoustik jest skoncentrowany na odgrywaniu utworów wersjach znanych z płyt, nie ruszamy w nim większych form, takich jak „Charlestown” czy „Suite: Dreams”. Gramy głównie prowokujące do myślenia, introspektywne utwory, których nie zagralibyśmy w składzie elektrycznym. Sporo ich na albumach, to rzeczy w rodzaju „In Swingtime”. Te dwie formacje powstały dla różnych celów, elektryczna ma promować albumy w brzmieniu możliwie zbliżonym do oryginału, oddawać ten symfoniczny sound. Akustyczna jest bardziej intymna. Wiesz, siedzenie na krześle, gitara akustyczna, akustyczny bas. To znacznie bardziej wyciszone, refleksyjne koncerty z tymi mniej znanymi utworami, które znaleźć można na jedenastu już albumach.
A które z tych wcieleń wolisz?
Daj spokój! Co za pytanie? Lubię obydwa, z różnych przyczyn. Lubię grać z pełnym składem, to fantastyczne. Graliśmy tak ostatnio na ROSFestival w USA, znakomicie wyszło. Nie lubię jednak pakowania całego sprzętu o drugiej nad ranem. A to właśnie się robi, kiedy ma się ośmioosobowy zespół. Masa pakowania furgonetek, przenoszenia, przygotowań... W wersji akustycznej jest pięknie. Przyjeżdżam z jedna gitarą, siadam na krześle, to bardzo łatwe. Mogę od razu wyjść – zapakować gitarę do futerału i powiedzieć „do widzenia”. Za tę prostotę lubię skład bez prądu. No i mieliśmy sporo pięknych, intymnych utworów. Bywały świetne koncerty. Mała publiczność, świeczki na każdym stoliku. Ale oba składy są dla mnie fantastyczne
Od premiery Charlestown upłynęły trzy miesiące. Pracujesz nad czymś nowym czy odpoczywasz?
Teraz odpoczywam. Myślę nad tym co będę robił w 2011 roku. Pomysłów jest dużo. Chcielibyśmy więcej koncertować, przyjechać na występy do Europy jeśli tylko się da. Ale podróż po Europie to kosztowny interes jeśli ma się ośmioosobowa kapelę. Nie jesteśmy zbyt znani. Może wirtualnie tak, ale w rzeczywistości ludzie nie rozpoznają nazwy. Może część fanów słuchała Tangent i w ten sposób zaczęli też słuchać moich nagrań, ale masa ludzi nie wie kim ja do licha jestem! Zabranie dużego zespołu w trasę z hasłem: Manning przyjeżdża do miasta nie skieruje na nas reflektorów, np. w Hamburgu.
Dziękuję za rozmowę!
Z tym była zabawna sprawa. Album „Number Ten” był gotowy do prezentacji już pod koniec 2008 roku, ale razem z firmą płytową stwierdziliśmy, ze lepiej będzie poczekać. Jeśli album ukaże się na początku roku, ma większe szanse w podsumowaniach i plebiscytach. Wydany pod koniec – mógłby przejść niezauważony. Wypuściliśmy więc „Number Ten” dopiero w lutym 2009go, a w plebiscytach i tak wyszło na to samo (śmiech). Wróciliśmy więc do zwykłego cyklu pracy – komponowanie w okolicy Bożego Narodzenia, nagrywanie na początku roku, produkcja, grafika wiosną i latem, wydanie jesienią. Tak z reguły działam.
Tak czy inaczej – tworzysz muzykę bardzo szybko!
Cóż, to prawda. Czy to dobra muzyka – niech ocenią inni. Najbardziej lubię moment komponowania, z niego czerpię najwięcej radości. Produkcja już mi się tak nie podoba. Gdybym miał dużo pieniędzy powierzyłbym ją komuś innemu – Trevorowi Hornowi albo Steve'owi Wilsonowi. A że ich nie mam – muszę to robić sam. Postrzegam siebie głównie jako songwritera. Łatwo się nudzę muzyką. Zawsze tak jest. Do czasu, kiedy skończyłem Charlestown śmiertelnie się już nim znużyłem, bo słuchałem tych kompozycji mnóstwo razy. Teraz już chętnie stworzyłbym coś nowego.
Skoro jesteśmy przy pieniądzach – sześć lat temu wspomniałeś, że musisz mieć normalna pracę, nie stać Cię jeszcze na utrzymywanie się z muzyki. Jak sprawa wygląda dziś?
Tak samo! Siadam za biurkiem o siódmej rano, wracam do domu o piątej po południu i tak od poniedziałku do piątku. Tak opłacam jedzenie, dach nad głową, potrzeby moich dzieci. Potem zawsze jest coś do zrobienia w domu, więc pisanie muzyki odbywa się wieczorami albo w weekendy.
Jesteś więc bardzo zajętym człowiekiem. Czy miało to wpływ na Twoje odejście z Tangent w maju?
O rozstaniu z Tangent tak naprawdę zdecydowało dużo różnych rzeczy. Czas miał rzecz jasna znaczenie, chciałem skupić się na swojej działalności, a Andy Tillison siłą rzeczy koncentrował się na Tangent. Mój grafik był efektem kompromisu między Tangent i Manningiem. Do pewnego momentu nie stanowiło to problemu, ale w zeszłym roku doszliśmy do wniosku, że nasze harmonogramy zaczynają na siebie zachodzić. Andy musiał czekać na moje partie, a dawniej dostarczałem mu je na czas. To był właściwy moment, żeby odpuścić sobie Tangent. Ten zespół nigdy nie miał tak naprawdę stabilnego składu. Od początku byliśmy tam ja i Andy, ale wiadomo, że Tangent to on i towarzyszący mu muzycy, a ja po prostu miałem szczęście współpracować z nim przy wszystkich płytach. Teraz nadszedł czas skoncentrować się na zespole Manning, a Andy pewnie będzie kontynuował swój projekt. Nie jest powiedziane, że jeszcze nie będziemy razem działać w przyszłości. Ale póki co Andy zebrał skład, który wydaje się trwały i pracuje nad nową płytą, a ja robię swoje. To daje dwóch zadowolonych songwriterów skupionych na swoich projektach zamiast sobie nawzajem przeszkadzać.
Czasem denerwujesz się, kiedy ktoś nazywa Cię songwriterem, teraz sam określiłeś się tym mianem.
Musisz rozgraniczyć dwie rzeczy. Nie lubię, kiedy ktoś mówi o mnie: singer-songwriter, bo to ktoś taki jak Al Stewart, Bob Dylan czy Cat Stevens, kto stoi z gitarą i gra. Ja robię trochę więcej. Jestem songwriterem, choć moje piosenki bywają dość skomplikowane.
Jakby Cię nie nazwać – jesteś świetnym gawędziarzem. Skupiasz się raczej na fabularnych opowieściach niż na relacjach między ludźmi.
Lubię ciekawe historie, może dlatego, ze moje własne życie jest takie nudne? Rzeczywiście najbardziej lubię narracyjne opowieści, ale też sporo u mnie ludzkich uczuć. Ale piosenek miłosnych nie piszę. Najbliżej byłem chyba przy „Calm Absurd” z płyty „Songs From The Bilston House”, która opowiadała o... niemożności napisania miłosnej pieśni. Ten emocjonalny pierwiastek musi być odpowiednio silnie wyrażony, bo inaczej historia nie byłaby interesująca, wyszłoby jakieś czyste science fiction. A to mnie nie interesuje.
Co skłoniło Cię do opisania okrętu walczącego ze sztormem w tytułowej suicie z nowego albumu „Charlestown”?
Zawsze mam dużo pomysłów na muzykę, ale zasób opowieści jest ograniczony. Nawet Hans Christian Andersen kiedyś się wypalił. Miałem blok twórczy. Pojechaliśmy z moją żoną Julie na wakacje do Kornwalii. W pewien szczególnie szary, deszczowy dzień nie mieliśmy nic do roboty. Julie zaproponowała zwiedzanie portu w Charlestown. Stoją tam żaglowce pamiętające jeszcze osiemnasty wiek. Używa się ich dziś tylko do kręcenia programów historycznych w BBC. Weszliśmy na pokład. głowie zaczęła mi się kształtować historia. Na tym właśnie okręcie, podczas konkretnej podróży, coś poszło nie tak i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności marynarze szczęśliwie wrócili do domu w Bristolu.
Odważyłeś się wejść do nawiedzonego domu o którym śpiewałeś na płycie „Songs From The Bilston House”?
W żadnym razie! Na drzwiach był wielki napis: Nie wchodzić! Ostatni ciekawski zginął! Nie chciałem być kolejną ofiarą. Nie, nigdy tam nie wszedłem.
Na swoim pierwszym albumie opisałeś ostatnie chwile samobójcy Abla Manna. Czemu wróciłeś do tej postaci na płycie „A Matter Of Life And Death”?
Suita „The Fall And Rise of Abel Mann” zajęła mniej więcej jedną trzecią pierwszej płyty „Tall Stories For Small Children”. Była to historia człowieka, który rzuca się z krawędzi dachu, ale zamiast usłyszeć głośne plaśnięcie o chodnik znajduje się nagle w dziwnym pokoju, przy biurku na którym leży duży dziennik. Musi go spisać, żeby móc pójść dalej. Kiedy po kilku latach szukałem tematu na teksty do nowych piosenek wydało mi się interesujące przedstawienie tej opowieści bardziej szczegółowo, dlatego reanimowałem Abla. „A Matter...” opowiada o tym, co nas popycha na krawędź przepaści. To opis jego losów przed samobójstwem, ale też po. Dlatego pełny tytuł płyty brzmi: „A Matter Of Life And Death – The Journal Of Abel Mann”.
W 2003. roku na płycie „The View From My Window” mówiłeś o zderzeniu wschodniej i zachodniej kultury, bardzo krytycznie wypowiadałeś się o wojnach w Iraku i Afganistanie. Dodałbyś coś siedem lat później?
Wojna jest zawsze czymś strasznym. Ale też stosunki Wschodu i Zachodu zawsze były napięte. Kiedy Europejczycy zaczęli się osiedlać na Wschodzie, czynili to z zamiarem przejęcia tych ziem i zmarginalizowania kultury tubylców, którzy całkiem szczęśliwie żyli po swojemu przez tysiące lat. Kiedy dochodzi do spotkania kultur nie można dążyć do dominacji, trzeba starać się wniknąć w kulturę drugiej strony by lepiej zrozumieć innych i samemu przy okazji stać się lepszym. Piosenka „View From My Window” jest właśnie o tym. Ty ze swojego okna widzisz coś zupełnie innego niż ja ze swojego. Każdy ma własny punkt widzenia. Wojny w Iraku i w Afganistanie to skomplikowana sprawa, nie wiem czy zgodziłbym się z ich zasadnością, na pewno nie zgadzam się z przelewem krwi. Dużo się teraz mówi o tym, że nie powinniśmy tam wkraczać. To pusta gadanina, bo już tam jesteśmy – i pora, byśmy wyszli! Jakakolwiek forma wojny – religijna, polityczna czy ekonomiczna, wynikająca z chęci przejęcia cudzych zasobów, to nieszczęście.
Jesteś multiinstrumentalistą. Grasz na gitarze, klawiszach, fiddle, mandolinie – nie mogę zliczyć wszystkich instrumentów! Który z nich uważasz za swój podstawowy?
To prawda, dużo ćwiczę. Najbardziej komfortowo czuję się z gitara akustyczną, bo sam ja wybrałem. Brałem w dzieciństwie lekcje pianina, ale nie podobały mi się. A gitarą zająłem się z własnej woli. Potem wróciłem do pianina, bo zainteresowało mnie brzmienie klawiszy. Inne instrumenty to często wariacje na ten sam temat. Są struny, w które trzeba uderzać albo klawisze. Najbardziej po drodze mi z gitarą akustyczną i pianinem. Gry na innych instrumentach uczę się gdy jest mi to potrzebne w jakimś fragmencie utworu. Mogłoby tam nie być mandoliny albo bouzouki, ale z nimi brzmi znacznie lepiej. Nie jestem najlepszym na świecie mandolinistą, ale to, co opanowałem, wystarczy dla moich potrzeb. Mógłbym oczywiście do wykonania tych partii zatrudnić lepszych muzyków, ale mnie na nich nie stać, więc co mogę – robię sam.
Masz ośmioosobowy zespół, a to pociąga za sobą częste zmiany składu. Co jest dla Ciebie najważniejsze kiedy zatrudniasz nowego muzyka? Technika czy osobowość?
Po części jedno i drugie. Masz ochotę pracować z kimś kogo lubisz i z kim się dogadujesz Ty i reszta zespołu. Jeśli współpracujesz z choćby najwspanialszym wirtuozem, ale go nie lubisz – grupa nie odniesie sukcesu. Można też zatrudnić kogoś od ręki, bo jest świetnym człowiekiem, ale potem się okazuje, że nie potrafi grać. Istotne pytanie przy zatrudnianiu nowego człowieka: czy podoba mu się muzyka? Bo jeśli nie – to nie jest zespół dla niego. Bywałem wcześniej, gdzie grało się nie to, co się lubi – z rożnych przyczyn, także dla pieniędzy. Manning to kapela, której członek musi lubić jej muzykę i mieć pewien poziom profesjonalizmu. Nie musi od razu być Stevem Howe'em albo Billem Brufordem, choć nie zaszkodziłoby, gdyby był (śmiech). Chcemy być jak najlepsi, wiec potrzebujemy ludzi z umiejętnościami, sercem i zdolnością porozumienia z resztą składu. Tak, żeby każdy jak najlepiej sprawdzał się na swoim odcinku. Ważna jest równowaga osobowości i rzemiosła.
Książeczki Twoich płyt są pełne baśniowych grafik. „Charlestown” wyróżnia się na tym tle. Tylko tekst i kilka zdjęć zespołu.
Takie było zamierzenie. Miałem szczęście do grafików, zwłaszcza w okresie współpracy z Progrock Records, Współpracowałem wtedy z Dave'em Unitsky'ym, którego talent nie jest tajemnicą. Dlatego te trzy płyty wydane w Progrock zawsze będą dla mnie czymś szczególnym i powinny według mnie stać na półce obok siebie. Dave znakomicie się spisał przy „One Small Step”, „A Matter Of Life And Death” i „Anser's Tree”. Kiedy później przenosiłem się do Festival Records chciałem żeby grafiki wyglądały trochę inaczej. Przy wcześniejszych płytach oprawa plastyczna zajmowałem się sam, z pomocą dzieci. Przy pierwszych albumach nagrywanych dla Cyclops szef firmy postawił warunek: wnętrza bookletów muszą być czarno-białe, żeby obniżyć koszty druku. I tak właśnie wygląda tych kilka pierwszych płyt. Potem był okres współpracy z Dave'em Unitskym, a po kolejnej przeprowadzce bardzo mi pomaga moja córka Rosie. Zrobiła większość obrazków z bookletu „Songs From The Bilston House” i okładkę „Charlestown”. Okładkę poprzedniej płyty „Number Ten” opracowałem ja i mój ówczesny klawiszowiec Phil Wilkes. Było tam pełno grafik, praktycznie na każdej stronie pojawiał się bardziej lub mniej widoczny symbol mandali. Miałem dość tego przeładowania. Na „Charlestown” bardzo ważne są teksty. Zresztą są one istotne na każdej mojej płycie. Tym razem chciałem czegoś prostego i nowoczesnego, to była reakcja na nadmiar rysunków na „Number Ten”. Teraz ma za mnie przemawiać sama muzyka!
Dajesz koncerty w dwóch różnych składach: jako Manning Akoustik i Elektrik. Nie sądzisz, że widzowie woleliby obcować z Twoimi obydwoma wcieleniami naraz?
Owszem, chce i czasem gramy takie dwusetowe występy. To dwie różne bestie (śmiech). Manning Akoustik jest skoncentrowany na odgrywaniu utworów wersjach znanych z płyt, nie ruszamy w nim większych form, takich jak „Charlestown” czy „Suite: Dreams”. Gramy głównie prowokujące do myślenia, introspektywne utwory, których nie zagralibyśmy w składzie elektrycznym. Sporo ich na albumach, to rzeczy w rodzaju „In Swingtime”. Te dwie formacje powstały dla różnych celów, elektryczna ma promować albumy w brzmieniu możliwie zbliżonym do oryginału, oddawać ten symfoniczny sound. Akustyczna jest bardziej intymna. Wiesz, siedzenie na krześle, gitara akustyczna, akustyczny bas. To znacznie bardziej wyciszone, refleksyjne koncerty z tymi mniej znanymi utworami, które znaleźć można na jedenastu już albumach.
A które z tych wcieleń wolisz?
Daj spokój! Co za pytanie? Lubię obydwa, z różnych przyczyn. Lubię grać z pełnym składem, to fantastyczne. Graliśmy tak ostatnio na ROSFestival w USA, znakomicie wyszło. Nie lubię jednak pakowania całego sprzętu o drugiej nad ranem. A to właśnie się robi, kiedy ma się ośmioosobowy zespół. Masa pakowania furgonetek, przenoszenia, przygotowań... W wersji akustycznej jest pięknie. Przyjeżdżam z jedna gitarą, siadam na krześle, to bardzo łatwe. Mogę od razu wyjść – zapakować gitarę do futerału i powiedzieć „do widzenia”. Za tę prostotę lubię skład bez prądu. No i mieliśmy sporo pięknych, intymnych utworów. Bywały świetne koncerty. Mała publiczność, świeczki na każdym stoliku. Ale oba składy są dla mnie fantastyczne
Od premiery Charlestown upłynęły trzy miesiące. Pracujesz nad czymś nowym czy odpoczywasz?
Teraz odpoczywam. Myślę nad tym co będę robił w 2011 roku. Pomysłów jest dużo. Chcielibyśmy więcej koncertować, przyjechać na występy do Europy jeśli tylko się da. Ale podróż po Europie to kosztowny interes jeśli ma się ośmioosobowa kapelę. Nie jesteśmy zbyt znani. Może wirtualnie tak, ale w rzeczywistości ludzie nie rozpoznają nazwy. Może część fanów słuchała Tangent i w ten sposób zaczęli też słuchać moich nagrań, ale masa ludzi nie wie kim ja do licha jestem! Zabranie dużego zespołu w trasę z hasłem: Manning przyjeżdża do miasta nie skieruje na nas reflektorów, np. w Hamburgu.
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał: Paweł Tryba