A+ A A-

Wysokie standardy - rozmowa ze Stevem Lukatherem

ImageGitarowa wirtuozeria najczęściej kojarzona jest z hard rockiem (tudzież jego zwyrodniałą moim zdaniem odmianą – shredem) i oczywiście z progresem naszym powszednim. Ale tak z ręką na sercu – czy wśród artystów operujących w bardziej przystępnych klimatach nie znajdą się „guitar heroes”? Znajdą, oczywiście! Ot, na przykład Steve Lukather. Jego sławny zespół zasługi dla porządnego, a melodyjnego grania miał przeogromne! A nazwy tegoż zespołu nie wymieniam, bo po pierwsze i tak każdy wie o jaką kapelę chodzi, po drugie padnie jeszcze w tym tekście, no i po trzecie najbardziej w tym miejscu interesuje nas ostatnie solowe dokonanie „Luke'a” – bardzo udany album „All's Well That End Well”. Muzyk podzielił się z nami refleksjami na jego temat, a do powiedzenia miał sporo. Jak już się rozkręcił na jakiś temat,  trzeba było dużej dozy asertywności żeby skierować rozmowę na inne tory.

Steve Lukather: Cześć, jak leci?
Progrock.org.pl: Dziękuję, znakomicie. Dzięki za możliwość wywiadu.
Dzięki, że o niego poprosiliście! (śmiech)

Pracujesz teraz znacznie intensywniej niż wcześniej. W ciągu ostatnich trzech lat wyszły dwa Twoje  albumy. Czy to początek długiej linii solowych dokonań Steve'a Lukathera?
 Tak, to jest teraz mój główny cel, skupiam się na karierze solowej, buduję swoją pozycję. Ostatni album jest najwyżej oceniany i najlepiej sprzedaje się na świecie ze wszystkich moich solowych płyt. Robię nim sporo hałasu i udowadniam sam sobie, że nie jestem tylko facetem z Toto. To nie jest mój projekt poboczny, to moje prawdziwe życie! Jestem solowym wykonawcą już cztery lata. Zagraliśmy niedawno z Toto kilka koncertów i planujemy kilka kolejnych, żeby pomóc choremu Mike'owi Porcaro.

W jakim stanie jest teraz Mike?
W sumie to nie zrobiliśmy tego tylko dla niego, ale także dla siebie. W składzie było czterech facetów z kryzysem wieku średniego, w trakcie rozwodów, z niedawno urodzonymi małymi dziećmi. Zagraliśmy koncerty, które cieszyły się tak dużym powodzeniem, że planujemy następne w 2011 roku, ale to raczej na zasadzie dreszczyku emocji, dla zabawy. To takie niezobowiązujące zajęcie, na pół etatu. I przy okazji mogliśmy pomóc przyjacielowi. Mike nie miewa się dobrze. Jest sparaliżowany i już mu się nie polepszy. Ma ALS (stwardnienie zanikowe boczne – przyp. PT), tę samą chorobę, na którą 20 lat temu zapadł sławny gitarzysta Jason Becker, a on żył z nią długie lata. To straszne, ciężko jest mi to sobie wyobrazić, jesteś więźniem w swoim własnym ciele! To nie fair! Staramy wspomagać Mike'a i jego rodzinę, płacimy za terapię, ale teraz możemy to robić głównie grając na żywo. Przez ściąganie z sieci sprzedaż płyt na świecie spadła o 70%. Teraz zarabiamy na chleb grając na żywo. Dziesięciomilionowe nakłady już się nigdy nikomu nie przydarzą.

Miałeś udział w powstaniu kilkuset płyt. Czy przy takim dorobku solowy album nie staje się po prostu kolejna fuchą do odfajkowania czy nadal coś szczególnego?
Było tego więcej, z półtora tysiąca... Na pewno dobrze ponad tysiąc płyt. I nie, to moja pasja, to moja sztuka! To to, czym naprawdę jestem – ja sam! Nie muszę forsować swoich pomysłów, nie ma różnic zdań, bo mogę zrobić to, na co mam ochotę. Ale przez lata spędzone z kolegami z Toto i dzięki współpracy ze wszystkimi wielkimi artystami, z legendami z którymi grałem  w ciągu trzydziestu pięciu lat, wypracowałem wysokie twórcze standardy. To była długa, szalona jazda, sam się dziwię że wciąż jeszcze to robię. A dziś jestem bardziej zajęty niż kiedykolwiek wcześniej, więc – odpukać – jestem szczęściarzem!

Jak układa się współpraca z Twoim nowym wydawcą, Mascot Records?
Świetnie! To holenderski label, ale z ogólnoświatową dystrybucją. Robią znakomitą robotę. Frontiers, w którym byłem wcześniej, to jakiś żart. Wydali „Ever Changing Times” ale położyli promocję. A w Mascot są ludzie, którzy naprawdę kochają muzykę rockową, wytwórnia ma świetny katalog, klasyczny rock.

Cieszyłeś się, że trafiłeś do jednej stajni z Joe Bonamassą. Może pogralibyście razem?
Gramy! Dobrze się znamy z Joe, mieszka niedaleko. Dwa tygodnie temu razem grillowaliśmy, czasem wspólnie robimy koncerty dobroczynne.

Nie ukrywasz, że przeżywałeś ostatnio trudne chwile.
To były koszmarne miesiące. W krótkim czasie straciłem mamę i rozpadło się moje małżeństwo. Byłem zdruzgotany. Chodziłem do psychoanalityka, szukałem sensu. Ale wziąłem się za siebie, rzuciłem picie, zdrowo się odżywiam, uprawiam sport. Fizycznie jestem w najlepszej formie w życiu! A alkohol odstawiłem z dnia na dzień. Nie było jakichś trudności, dramatycznych chwil. Po prostu ot, tak od razu przestałem pić. Teraz muzyka wypełnia cały mój czas. No i mam nową towarzyszkę życia, na świat przyszło nasze dziecko.

Te przeżycia można znaleźć w tekstach. „Darkness In My World”, „Don't Say It's Over” – to nie są wesołe liryki.
Moje teksty są odbiciem mojego życia. Piszę o tym, co sam wiem, co sam przeżyłem. Nie mogę pisać o życiu innych. Nie jestem w nastroju żeby pisać o balangowaniu w klubie i teksty w stylu „Oh baby, I love you”. To nie jest to, co czuję. Liryki to taka migawka tego, co przeżyłem przez ostatnie półtora roku. To nie były wesołe doświadczenia. Większość ludzi których znam przeżywała w ostatnich latach trudne chwile, to w ogóle był smutny czas, co tu gadać... Ale liczę na świetny rok 2011!

I tego Ci życzę! „Darkness In My World” zaczyna się od powolnego elektronicznego wstępu, dopiero potem zmienia się w konkretny rocker. Chciałeś zmylić słuchacza?
Chciałem mieć tam klimat dawnego Petera Gabriela, poza tym wejście ciężkiego riffu po czymś takim zaskakuje. Lubię w muzyce element niespodzianki. Tyle jest wszędzie przewidywalnej muzyki. To takie nudne! Dokładnie wiesz, co się za chwilę stanie. Wiesz jak się zmienią akordy, wiesz jak się ułoży tekst w rodzaju „Moon in June”, który nie ma żadnego przekazu. A już wielkim aj-waj jest użycie w tekście zwrotu „Fuck you”. W ogóle nie czuję związku z większością współczesnego popu. To fabrykowana, maszynowo robiona podróba. Ja wolę eksperymentować.

Kiedy odchodziłeś z Toto nie kryłeś w swoim oświadczeniu rozczarowania MTV i amerykańskimi rozgłośniami. Nie wydaje Ci się teraz, że po dwóch latach sprawy mają się jeszcze gorzej?
MTV nie sposób już nazwać telewizją muzyczną, w ogóle nie ma tam muzyki. To raczej kanał z reality shows. Nie mogę patrzeć, jak ci wszyscy ludzie robią z siebie błaznów. MTV sprawia, że wszyscy wyglądają głupio.

„All's Well That Ends Well” generalnie brzmi rockowo, ale co rusz przypominasz, że lubisz fusion i jazz. Ich elementy można usłyszeć w „On My Way Home”, „You'll Remember”, a zwłaszcza w „Tumescent”.
Słucham różnej muzyki, to część mojej duszy człowieku! Lubię kiedy muzyka jest jak przygoda. Ale wciąż chciałbym, żeby na koncerty przychodziły dziewczyny. Jeśli wstawić do piosenek za dużo szalonych dźwięków, przyjdą sami faceci (śmiech).

„Don't Say It's Over” brzmi mocno, epicko. Dokładnie tak jak powinna brzmieć łamiąca serca ballada.
To mój ulubiony kawałek, z wielu przyczyn. Jestem dumny z tych wszystkich zwrotów akcji i niespodzianek, które dzieją się w środkowej części. A tekstowo to bardzo smutna piosenka, o rozpadzie mojego małżeństwa. Przechodzę trudny okres, mam nadzieję że któregoś dnia znowu będę szczęśliwy. Cieszę się z kariery, cieszę się, że moje dzieci dobrze się mają i są zdrowe. Ale wewnątrz, w sercu... Mam złamane serce. Muszę przez to przejść, a tego nie da się zrobić w kilka dni.

Musiałeś być dumny ze swojej gry we Flash In The Pan. Zostawiłeś tam na końcu pytanie do producenta: „I jak było?”
Ten utwór opowiada o zdenerwowaniu tabloidami. Mieszkam w Hollywood, widzę jak to wszystko funkcjonuje. Mój syn był w zespole Lindsay Lohan. Całe to lansowanie się jest żałosne.

W swoim blogu pisałeś, że chcesz napisać na nową płytę znacznie więcej piosenek niż potrzeba, żeby mieć potem duży wybór. Co stało się z tymi, które nie trafiły na płytę?
Chyba była tylko jedna taka piosenka i wyrzuciliśmy ją, bo nie pasowała do całości. Nie lubię pisać piosenek i trzymać ich w szafie.

Czyli nie masz dużego archiwum z niepublikowanym materiałem?
Nie, piszę do konkretnych projektów. Pojawia się projekt – piszę do niego. Jest zapotrzebowanie – piszę. Nie zatrzymuję piosenek, bo lepiej się sprawdzą na innych płytach. Ja tak nie pracuję.

Nie mam pojęcia którą z piosenek na All's Well określiłeś w blogu jako „ZZ Top na sterydach z podkręconym tempem”?
„Can't Look Back”. Przy komponowaniu riff wydał mi się bardzo w stylu Billy'ego Gibbonsa. Na płycie już tego nie słychać, gitara jest trochę z tyłu. Lubię Billy'ego, to świetny facet. Mieliśmy okazję razem grać.

Jak grało Ci się z Bruce'em Kulickiem? Wystąpiłeś w utworze „Betwen The Lines” z jego ostatniej płyty „BK3”.
Wszedłem i byłem w studio może czterdzieści pięć minut. Bruce to stary przyjaciel, zaprosił mnie żebym zagrał. Powiedział: to ten kawałek, możesz zagrać co chcesz. Bez prób, bez gadania.

Czego spodziewasz się po planowanym na połowę lutego koncercie w Polsce?
Chcę zagrać mój prawdziwy show. Byłem już u was z klinika gitarową, ale wtedy grałem tylko jam session z zespołem gwiazd, który zmontował mój przyjaciel sprzedający gitary Music Man. Nie miałem okazji zagrać żadnego swojego utworu. Ale teraz wracam ze świetnym zespołem, z tymi samymi ludźmi, którzy grali na płycie. Gramy kawałki ze wszystkich moich solowych albumów z przestrzeni 22 lat, będą też niespodzianki. To będzie prawdziwa koncertowa burza. Świetnie nam idzie, wszędzie dokąd jedziemy koncerty są wyprzedane. A ja mam wielką frajdę! Cieszę się na przyjazd do Polski, chcę się wam pokazać z najlepszej strony!

Czekamy z niecierpliwością. Dziękuję za rozmowę!

 

Rozmawiał: Paweł Tryba

 

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.