A+ A A-

Nakładanie plam - rozmowa z Piotrem Szczepaniakiem (alias floating point)

Robiłem sobie ostatnio remanent półki z płytami – wyszło, że w konkurencji instrumentalnego progresu i okolic ma Polska reprezentację szeroką i zróżnicowaną. Jazz rock w wersji przyjaznej masom (Funky Flow, PiR2), jak też bardzo hermetycznej (Organoleptic Trio), fascynujące krzyżówki Różu z Karmazynem (śp. Tale Of Diffusion), i… Tuomasa Holopainena z Jordanem Rudessem (Bartosz Ogrodowicz), że o szerokiej ławie polskich elektroników nie wspomnę. Każdy z tych wykonawców nie potrzebuje słów, wyraża się językiem swojej muzyki. Własny język znalazł też Piotr Szczepaniak, który już na dwóch wydawnictwach sygnowanych nazwą floating point (pisane małymi literami – to nie błąd!) uraczył słuchaczy fuzją rocka, ambientu, minimal music i wielu innych ingrediencji. Zamysły artystów osobnych czasem trudniej zrozumieć niż tych podążających za trendami. Może nieco światła na koncepcję floating point rzuci poniższy wywiad.

W swojej muzyce bardzo płynnie przechodzisz od ambientu do typowego rocka. Lubisz kontrasty?

Bardzo! Muzyka powinna być taka, żeby słuchacz się nią nie znudził, żeby przy pierwszym podejściu nie był w stanie powiedzieć co zdarzy się za minutę, dwie, trzy… Po prostu żeby był zaskakiwany! A kontrast to chyba najlepsza metoda zaskoczenia odbiorcy. Chciałbym, by słuchanie było też odkrywaniem, a nie po prostu konsumpcją, jak dziś najczęściej się dzieje. Niech to będzie wycieczka w nieznane, na której za każdym razem można odkryć coś ciekawego. Takiej właśnie muzyki słucham, przez to w pewnym sensie czuję się zmobilizowany, by podobnie tworzyć własne utwory.

Zaczynałeś jako gitarzysta rockowy. Co skłoniło Cię do zmiany kierunku, pójścia w stronę elektroniki?

Dobre pytanie. Chwyciłem za gitarę, bo chciałem kopiować solówki Davida Gilmoura. To była moja pierwsza inspiracja. Może mało twórcza, ale szybko zorientowałem się, że chciałbym wykorzystać gitarę w inny sposób. Straciłem zapał do kopiowania cudzej gry, zacząłem na gitarze komponować, a w pewnym momencie zaangażowałem w to komputer. Jeszcze jako dziecko dużo słuchałem muzyki elektronicznej, ale trudno mi powiedzieć w którym momencie wpadłem na to, żeby te elementy ze sobą połączyć. Prawdopodobnie to wpływ Stevena Wilsona z Porcupine Tree, zwłaszcza z tych starszych płyt jak Signify, czy sięgając jeszcze dalej w przeszłość – Up The Downstair, która była świetnym mariażem elektroniki, syntetycznej perkusji, przynajmniej w pierwotnej wersji (kilka lat temu ukazała się reedycja z dogranymi bębnami Gavina Harrisona – przyp. PT) i rockowego grania. Myślę, że to właśnie mnie ukształtowało.

Słyszę u Ciebie chwilami tego Wilsona. Kiedy indziej – Jeana Michela Jarre’a albo Clinta Mansella. Każdy może usłyszeć coś innego. Ale słychać też, że to Ty połączyłeś wszystkie te pierwiastki. Słychać indywidualny styl floating point.

Bardzo mnie to cieszy. Dobrze, że nie słyszę od słuchaczy tekstów w stylu: fajne, ale brzmi jak Porcupine Tree. Ktoś powie: to brzmi jak Wilson, ktoś inny: słyszę Jarre’a albo Tangerine Dream. Kiedy usłyszę piętnaście różnych nazw i nazwisk – czuję że jest w porządku, bo to oznacza, że udało mi się połączyć moje fascynacje. Nieświadomie rzecz jasna, bo nie siadam do robienia muzyki z planem: dwadzieścia procent Jarre’a, trzydzieści procent Porcupine Tree, pięćdziesiąt procent Pink Floyd. To dzieje się samo. Źle bym się czuł, gdybym bezczelnie kopiował cudze dokonania. Staram się czerpać z najlepszych wzorców, z muzyki na której się wychowałem i na tych podstawach budować coś mimo wszystko nowego. Generalnie mam wrażenie, że rozwój muzyki polega właśnie na nowatorskim przetwarzaniu czegoś wymyślonego wcześniej. W końcu cała nasza europejska muzyka jest oparta na dwunastu dźwiękach – a ile ciekawych rzeczy można z nich wymyślić. I ludzie wymyślają. Mam nadzieję, że też wpisuję się w ten trend. Nie tylko powielam, ale też dodaję coś swojego.

Kiedy porównuję dotychczasowe wydawnictwa floating point widzę dwa Twoje oblicza. EPka State Of Denial jest zdecydowanie bardziej agresywna, gitarowa. Na albumie Free Falling poszedłeś w bardziej atmosferyczne rejony.

Zgadza się. Sam nie byłem pewien, w sumie to nawet dziś nie do końca mam pewność, w którą stronę pójść w moim autorskim projekcie. Zacząłem od State Of Denial – rzeczy mrocznej, ale też krótszej. Chciałem, żeby ten debiut był spójny dźwiękowo. Kiedy zabierałem się za Free Falling, materiał już pełnowymiarowy, potraktowałem ją bardziej jako wizytówkę – możliwość zaprezentowania słuchaczowi różnych kombinacji dźwięków. Mimo wszystko nadal są tu gitary, jest jednak też więcej elektroniki, fragmentów bardziej pejzażowych, gdzie gitary nie ma w ogóle. Pokazuję tu, że umiem tworzyć rzeczy ilustracyjne, ale potrafię też robić kawałki bardziej zwarte, przypominające klasyczny rock. Teraz praktycznie codzienne zadaję sobie pytanie gdzie podążyć na trzecim krążku.

Twoje albumy mają jednolitą kolorystycznie oprawę graficzną. Na własny użytek nazywam je płytą czerwoną i niebieska. Jaki kolor będzie miała trzecia odsłona floating point?

(śmiech) Nad tym też się zastanawiam. Rozmawiałem ostatnio z siostrą, która mam nadzieję pomoże mi się z tym zadaniem uporać. Pierwsze dwie okładki zaprojektowałem w zasadzie samodzielnie. Kilka osób dostarczyło mi materiał zdjęciowy, za co jestem bardzo wdzięczny, natomiast poskładać to musiałem sam. Tak jakoś wyszło, raczej podświadomie. Pierwsza płyta jest czerwona, druga niebieska. Co z trzecią – nie wiem. Czy kontynuować tę kolorystyczną jednolitość czy może raczej zaskoczyć?

Barwy okładek dobrze korespondują z muzyczna zawartością.

Taki właśnie był mój zamiar! Składanie okładek do kupy zajęło mi sporo czasu, chyba nawet więcej niż samo tworzenie muzyki. Nie jestem grafikiem ani projektantem, dlatego poprosiłem znajomych o jakieś zdjęcia, pomysły, motywy i coś takiego jak widać udało mi się z nich skonstruować. Tym razem myślę o powierzeniu tego zadania komuś z zewnątrz – właśnie mojej siostrze, która zajmuje się fotografią. Może dzięki temu okładka będzie niespodzianką, nie będzie tak jak z King Crimson, którzy wydali trzy kolejne płyty: niebieską, żółtą i czerwoną – nie pamiętam kolejności (jak dotychczas Piotr tę kolejność powtórzył – przyp. PT). Ale jeszcze się nad tą grafiką zastanowię. To otwarta kwestia.

Jak doszło do Twojej współpracy z Andy Jacksonem już przy okazji debiutu?

Andy zajął się masteringiem, ostatnim etapem szlifowania dźwięku będącym przygotowaniem materiału do powielenia. Powiem szczerze – nie myślałem, żeby skontaktować się z kimś taki jak on. Jestem muzykiem samozwańczym , który coś tam sobie wymyślił i chce to wydać. Zakładałem, że realizator formatu Andy Jacksona nie będzie miał czasu ani tym bardziej nie będzie zainteresowany takimi półamatorskimi projektami. Ale stwierdziłem, że nie mam nic do stracenie, a spytać warto. Wysłałem maila i zdziwiony, chyba jeszcze tego samego dnia otrzymałem bardzo konkretną odpowiedź z wyszczególnieniem jak taka usługa wygląda, ile kosztuje, jak mam przygotować materiał – w pełni profesjonalne podejście! Co więcej – jako amator zostałem pod względem finansowym potraktowany korzystniej niż miałoby to miejsce w przypadku jakiejś wytwórni płytowej. Byłem bardzo miło zaskoczony! Coś, co wydawało się niemożliwe do zrealizowania bez sponsoringu i dużego budżetu – okazało się być jak najbardziej w moim zasięgu. Taki szczęśliwy przypadek – gdybym tego maila nie wysłał, mastering zrobiłby ktoś inny, a tak zajął się nim Andy Jackson, co jest dla mnie pewnym zaszczytem.

Można śmiało powiedzieć, że floating point to Ty i tylko Ty.

Na razie nie wiem jak będzie wyglądała trzecia płyta, nie wiem też czy i na ile zaangażuję w nią innych muzyków. Chciałbym docelowo przekształcić ten projekt w większe przedsięwzięcie, zacząć występować ze swoją muzyką na żywo. Na dzień dzisiejszy floating point to ciągle tylko ja, ale pracuję nad jego poszerzeniem. Możliwe, że na początku nie będzie stałego składu, przy okazji pracy nad kolejnym albumem chciałbym wyzyskać możliwości innych instrumentalistów na zasadzie pracy sesyjnej, natomiast gdy skończę już pracę nad tym materiałem, podejdę w bardziej zorganizowany sposób do stworzenia zespołu, reprezentacji scenicznej.

Miałeś w planach stworzenie muzyki do gry komputerowej. Czy możesz powiedzieć na ten temat coś więcej?

Zbyt wiele powiedzieć nie mogę. Zdradzę, że gra powstaje w Polsce, na Śląsku. Zaangażowani są w to studenci z tamtejszych uczelni. Projekt się rozwija, ja pracuję nad ścieżką. Będę się mógł pochwalić jak skończę. Będzie to muzyka raczej elektroniczna, ilustracyjna. O grze mogę powiedzieć, że będzie to futurystyczne RPG. Mam nadzieję, ze będę się mógł podzielić tą muzyką nie tylko z graczami, że będzie dostępna także poza grą.

Kiedy słucham Twoich płyt, zwłaszcza Free Falling – mam wrażenie, ze jest to własnie soundtrack do jakiegoś nie nakręconego filmu science fiction. Twórcy gry dobrze się z Tobą dobrali.

Chyba tak. Na początku zapytali mnie czy mogliby wykorzystać w grze fragment mojej muzyki. Odparłem, ze zawsze chciałem coś takiego zrobić, że przygotuję cały podkład.

Sam nazywasz siebie malarzem. Jakie widzisz obrazy kiedy słyszysz dopiero ukończony utwór?

Mówiąc to miałem na myśli nakładanie dźwięków. Nie wychodzę z założenia, że zanim zacznie się nagrywać trzeba mieć w głowie szkielet utworu. Podchodzę do tego bardziej impresjonistycznie – nakładam na siebie plamy, oczywiście nie na płótnie tylko na sprzęcie studyjnym. W pewnym momencie z tych plam zaczyna wyłaniać się całość. Mimo wszystko kiedy słucham, nie potrafię za bardzo wizualizować własnej muzyki. Jedyny moment kiedy staram się coś dostrzec przychodzi wtedy, gdy pracuję na oprawą graficzną płyty. Staram się wówczas znaleźć w głowie obrazy, które by korespondowały z muzyczną zawartością i przyznam, że nie przychodzi mi to łatwo, chętnie bym się tym zadaniem z kimś podzielił. Ja skupiłbym się na robieniu muzyki, a druga osoba wzięłaby na siebie całą oprawę graficzną – to byłby idealny układ.

 

Łączysz instrumenty żywe z emulowanymi. Których jest więcej?

W zasadzie jedynymi żywymi instrumentami są gitary elektryczne, czasami bas. Spora część to instrumenty suplowane – pół żywe. Nie są syntetyczne, ktoś je kiedyś nagrał, ja odtwarzam je na nowo. Dużo jest syntezatorów. Procentowo – około dwadzieścia pięć procent to instrumenty na których gram, drugie tyle sampli i około połowy syntezatorów i efektów dźwiękowych. Nie bardzo mam inne wyjście. Nie mam warunków, by instrumenty akustyczne, jak na przykład perkusja, nagrywać w warunkach studyjnych. Korzystam z tego, co jest dostępne starając się, żeby efekt brzmiał jak najlepiej, jak najbardziej realistycznie.

Korzystasz z różnych form dystrybucji muzyki. Pliki mp3 z Twoimi nagraniami można kupić w sklepie internetowym, można ścignąć je bezpłatnie z Twojej strony albo kupić płytę. Którą formę obcowania z muzyką wybierają słuchacze?

ściągnięć z mojej strony jest sporo, choć statystyk nie prowadzę. Sądząc z transferu – jest pewne zainteresowanie. Pewną ilość fizycznych płytek starałem się rozprowadzić w Polsce z pomocą rodziny i znajomych, trochę ich zeszło. Mp3 były dostępne do kupienia na Amazonie i kilku innych sklepach, ale w zasadzie się nie sprzedawały. Wychodzę z założenia, że płyty w formacie mp3 powinny być dostępne dla słuchacza bez żadnych ograniczeń. To dla muzyka jedyna droga dotarcia i zdobycia słuchacza. Jeśli odbiorca będzie naprawdę zainteresowany – wyda pieniądze na realną płytę, ewentualnie kupi te same empetrójki, żeby wspomóc ulubionego twórcę ( nie zaszkodzi, jeśli przy okazji nazywasz się Reznor albo Yorke – przyp. PT). Nie mam jeszcze jakiejś wypracowanej strategii marketingowej, sposobu jak dotrzeć z muzyką do ludzi w aspekcie komercyjnym, póki co nie przejmuję się tym. Bardziej zaprząta mi głowę pytanie co powinno się znaleźć na trzeciej płycie. Pewnie moje metody dystrybucji będą się z czasem zmieniały. Póki co – sam nie wiem.

Floating point to Twoje dodatkowe zajęcie. Rozmawiamy dość późno, dopiero wróciłeś z pracy. Wyobrażasz sobie życie bez tworzenia muzyki?

Nie. Trochę mnie frustruje, że nie mogę całej energii i czasu poświęcić muzyce, ale żyjemy w takich a nie innych czasach. Żeby zajmować się muzyką trzeba mieć na instrumenty – czyli trzeba chodzić do pracy i zarabiać pieniądze. Przyzwyczaiłem się do tego, że są pewne obowiązki, a potem można poświęcić się rzeczom przyjemniejszym i bardziej twórczym.

Na swoim profilu Myspace napisałeś, że floating point brzmi jak dysocjacyjne zaburzenia osobowości. Pogrzebałem w podręczniku psychiatrii i nie mogę się zgodzić. Zaburzenia te często zaskakują postronnych swoją nagłością – chory może wpaść w osłupienie, albo przeciwnie – wykazywać zwiększoną aktywność ruchową, nawet wpaść w drgawki. U Ciebie nic nie dzieje się nagle, muzyka tchnie spokojem.

W swoich utworach, przynajmniej tych opublikowanych, rzeczywiście nie zawierałem jakichś mocniejszych akcentów, ale od początku chciałem operować kontrastami – stąd taka mocna metafora. Nie jest powiedziane, że w następnych kompozycjach nie pojawi się coś z tych drgawek (śmiech). Kiedy zakładałem Mysppace nie wiedziałem jeszcze dokładnie jak floating point będzie brzmieć. Miałem już w swoim archiwum trochę materiału – utwory progresywno metalowe, ale też rzeczy czysto elektroniczne, mroczny dark ambient rodem z jakiegoś horroru – bardzo różna muzyka. Na razie wybrałem taki właśnie szlak, Póki co jest w miarę łagodnie, nostalgicznie. Nie chcę natomiast, żeby na mojej kolejnej płycie pojawiło się to samo co wcześniej. Niech nadal będzie tam duch floating point, ale inaczej podany. Może to właśnie dobry moment na pokazanie ostrzejszego oblicza?

Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiał: Paweł Tryba

 

 

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.