My też ich używamy. Zawsze nagrywałem na komputer samodzielnie tworzone utwory. Jeśli chce się uzyskać bardziej przybrudzone brzmienie dobrze jest nagrać całość na taśmę i dopiero potem przenieść to do komputera, można też użyć starych wzmacniaczy. Używamy brzmień, jakie lubimy. Niekoniecznie po to, by brzmieć retro.
A co było najpierw – gra na instrumentach czy zbieranie płyt?
Technicznie rzecz biorąc – zaczęło się od grania. Tom i ja dorastaliśmy razem, od mniej więcej trzynastego-czternastego roku życia graliśmy w kapelach indierockowych. Robiliśmy to przez parę lat, aż do osiemnastki. Wtedy spodobała nam się muzyka oparta na samplach: hip-hop, DJ Shadow, tego typu klimaty. Przestałem grać na gitarze, zacząłem zbierać albumy, żeby tworzyć beaty. Najpierw więc graliśmy, potem było zbieranie płyt na sample, potem zaś wróciliśmy do instrumentów. Poznaliśmy dzięki temu stary jazz, prog, rock, funk, soul – wszystko ( jakież dziwne drogi wiodą ku nawróceniu – przyp. PT).
Nawet okładka Steeple wygląda staroświecko, jak z czasów psychodelik. Zwłaszcza ta żywa czerwień. Czy to też sygnał dla słuchaczy?
Uważam, że nasze upodobanie do dawnych brzmień bierze się z chęci robienia wszystkiego ręcznie. Dziś bardzo się polega na komputerowych rozwiązaniach, bo są prostsze. Kiedy nagrywaliśmy płytę, chciałem żeby wszystko było robione ręcznie – nagrywanie gitary, basu… Jak najmniej obróbki cyfrowej. Tak samo było z okładką. W zamierzeniu nie miała być retro, po prostu miała zostać stworzona bez techniki cyfrowej. Została tak dokończona, ale generalnie to rękodzieło. Podobny proces mógł mieć miejsce sto lat temu. Użyto w nim farby, szkła, pisaku i kamyków.
W Silbury Sun słyszę echa muzyki indyjskiej, psychodelii.
Nie było to bezpośrednie nawiązanie. Chyba żaden z nas nie słucha muzyki z Indii. To brzmienie gitary, podobne trochę do sitaru, wynikło prawdopodobnie z osłuchania się w starej psychodelii, w której używano wschodnich skal.
W Morning Born zbliżacie się do stylu Traffic. Nawet Ty śpiewasz jak Steve Winwood.
Dzięki, to wielki komplement. To pewnie dlatego, że bardzo lubię Traffic i głos Winwooda. Zawsze starałem się używać własnego głosu – takiego, jakim zostałem obdarowany. To podobieństwo może wynikać ze wspólnych doświadczeń. Winwood śpiewał jak Anglik będący pod wyraźnym wpływem amerykańskiego soulu. To samo mogę powiedzieć o sobie.
A zgodziłbyś się, że w Cromlech poszliście w cięższy acid rock, w stylu Vanilla Fudge?
Tak, Vanilla Fudge też lubię. Cromlech był całkowicie zaimprowizowany, nie planowaliśmy jak ma zabrzmieć, tak nam po prostu wyszło. Nagrywanie Morning Born zajęło nam dwa dni, sporo się namęczyliśmy żeby utwór przyjął zamierzony kształt. Kiedy ukończyliśmy to właściwe podejście, to które słyszysz na płycie, Joe (Hollick, gitarzysta – przyp. PT) zaczął naprawdę głośno grać. Reszta zespołu za nim podążyła. Gitary ewidentnie zawdzięczają tu dużo amerykańskiej psychodelii.
W Banks Of Sweet Dundee jest sporo folku, zwłaszcza w linii wokalnej – to jakby psychodeliczne Scarborough Fair Simona i Garfunkela.
Zawsze słuchałem mnóstwo folku, moja mama dużo go słuchała i śpiewała mi folkowe piosenki. Podobnie Joe, jego rodzice byli zaangażowani w restauracje rodzimego folku, mieli mnóstwo płyt i śpiewali te pieśni w domu. Mniej więcej siedem lat temu zacząłem tę muzykę ponownie odkrywać. Wcześniej nie poświęcałem folkowi uwagi, ale wtedy bardzo się wciągnąłem i zacząłem słuchać takich wykonawców jak Sandy Collins, Fairport Convention, Nick Jones… Folkrockowe piosenki, zwłaszcza ballady, są bliskie naszym sercom i postanowiliśmy zmierzyć się z tą formułą. Chciałem stworzyć coś w stylu Fairport Convention czy Pentagle.
Nie uważasz albumu Tidings za pełnoprawne wydawnictwo Wolf People, ale to jednak część Waszej historii. Choć te piosenki napisałes jeszcze sam, wykonujecie je dziś wspólnie na koncertach.
Tak, stworzyłem te utwory bardzo dawno temu, ale moim zdaniem były bardzo ważne w kształtowaniu się stylu zespołu, jego kierunku. Wciąż gramy część z nich i brzmią bardzo w stylu Wolf People. Na koncertach dobrze się łączą z kawałkami ze Steeple.
Gdybyś żył czterdzieści-pięćdziesiąt lat temu wolałbyś prowadzić własny zespół, tak jak teraz, czy raczej dołączyć do jakiegoś sławnego składu z epoki?
(Śmiech) Lubię robić to co robię żyjąc w teraźniejszości. Dawniej nie było wszystkich udogodnień, które mamy dziś. Przede wszystkim Internet. Kiedyś musielibyśmy zupełnie inaczej, znacznie ciężej pracować by osiągnąć popularność taką jak obecnie. A wracając do twojego pytania – chciałbym być członkiem Fleetowood Mac z Peterem Greenem w składzie. Wtedy był to najwspanialszy bluesowy zespół na świecie. W grze Greena było tyle romantyzmu. To późniejsze Fleetwood Mac to zupełnie inny zespół. Wolę to wczesne bluesowe, z Peterem.
Byłem olśniony blogiem, który prowadzicie na swojej stronie. Pełno tam starych piosenek, utworów zapomnianych grup. Nie tylko sami wskrzeszacie dawne brzmienia, ale też zwracacie uwagę fanów na wspaniałości sprzed lat.
To nasza pasja, zwłaszcza naszego perkusisty, który uwielbia stare skandynawskie zespoły. Wszyscy kochamy takie granie, mamy wielu przyjaciół którzy interesują się starym rockiem, dzielimy się nawzajem wiedzą. Nie twierdzimy, że pozjadaliśmy w tej dziedzinie wszystkie rozumy. A to, że staliśmy się popularniejsi, daje nam okazję zainteresowania większej ilości ludzi muzyką, której wcześniej nie znali.
Nie uważasz, że stare granie obecnie powraca? Coraz więcej kapel bazuje na rozwiązaniach z przeszłości.
Dla mnie to przejaw chęci upraszczania wszystkiego i zwykłego grania zamiast bawienia się w studyjne sztuczki. Jako zespół chcemy grać muzykę bez pomocy technologii, osiągnąć szczyt możliwości grającego razem czteroosobowego składu.
Widziałem na Waszym blogu filmik, na którym gracie Cotton Strand gdzieś na ulicy w Niemczech. To spontaniczny odruch czy jakaś zorganizowana akcja?
Przyjechaliśmy wtedy na koncert wcześniej, trochę czekaliśmy i organizator powiedział nam, że skoro i tak zagramy show to może przy okazji wyszlibyśmy na plac przed halą i zagrali dla przechodniów. Z początku mieliśmy opory czy pomysł w ogóle wypali, ale okazało się, że wszyscy ci jedzący i pijacy na placu ludzie są naprawdę przyjaźni i podoba im się muzyka. Można powiedzieć, że był to spontan, nie mieliśmy tego wcześniej w planie.
We wrześniu zagracie w Polsce na Ino-Rock Festival. Wiesz z kim będziecie dzielić scenę?
Prawdę mówiąc byliśmy tak zajęci, że nie sprawdziliśmy. Powiesz mi?
Polacy z Lebowski łączą progres i muzykę filmową. Będą też progmetalowcy z Pain Of Salvation i Brendan Perry, filar Dead Can Dance.Podoba Ci się takie towarzystwo?
Na pewno będzie fajnie, sprawdzimy wszystkich tych wykonawców przed przyjazdem. Prawdę mówiąc w polskiej psychodelii i Merseybeacie mamy zaległości. Bardzo lubię Breakout. Znasz ich?
Uwielbiam, mam wszystkie płyty! A słuchałeś solowych płyt ich lidera, Tadeusza Nalepy? Nagrał ich całą masę!
Trudne nazwisko. To też nie wiem czy dobrze wymówię: Czerwone Gitary (prawie bezbłędnie – przyp. PT)?
W zasadzie bohaterowie narodowi, odnieśli ze swoim rock and rollem wielki sukces.
Naprawdę spodobały mi się te próbki polskiego rocka, które słyszałem. Przy okazji przyjazdu może coś sobie kupię.
To może w Inowrocławiu przyniosę Ci kilka płyt za kulisy?
Jasne! Wielkie dzięki!