Przepraszam że dzwonię z opóźnieniem, nie mogłem się połączyć.
To przez mój dzisiejszy plan dnia. Mam dziś udzielić siedmiu wywiadów. Plan jest chyba trochę za ambitny (śmiech).
Ten jest siódmy?
Nie, dopiero piąty (śmiech).
A Scarcity Of Miracles zaczęło się od jamów Jakko Jakszyka I Robert Frippa, Ty dołączyłeś nieco później.
To nie tak. Zaczęło się od 21st Century Schizoid Band, zespołu założonego przez dawnych członków King Crimson i odgrywającego jego utwory. Całe przedsięwzięcie sfinansował Jakko – gra w King Crimson była marzeniem jego życia. Sporo z tym projektem podróżowaliśmy, nagraliśmy kilka płyt live. Kiedy Robert Fripp dowiedział się, że zakładamy taką formację skontaktował się ze mną i poprosił o wybaczenie, jeśli nadal żywię do niego urazę. Kiedy rozpadał się skład King Crimson w którym grałem, działo się to w nienajlepszej atmosferze (w 1973 roku, po trasie promującej album Islands – przyp. PT). Skoro znów byłem w dobrych stosunkach z Robertem, skontaktowałem go z Jakko. Zaczęli wspólne próby, zaprosili mnie. Kiedy usłyszałem to, co stworzyli doszliśmy do wspólnego wniosku, ze warto by przekuć te pomysły na piosenki. Chwile później dowiedział się o wszystkim Gavin Harrison i od razu chciał się przyłączyć – nagle mieliśmy zespół, podczas gdy pierwotnie nie było nawet planów płyty! A samo 21st Century Schizoid Band kilka lat temu zawiesiło działalność z przyczyn logistycznych i nie zanosi się na reaktywację, zwłaszcza po śmierci Iana Wallace’a.
O wyciszonym, intymnym charakterze albumu w dużej mierze decydują Twoje partie saksofonów.
Dziękuję, to miłe. Robert i Jakko zostawili mi przestrzeń, miejsce które miałem wypełnić. W tych właśnie miejscach zagrałem.
Powiedziałbym, że A Scarcity to pierwszy album sygnowany przez Roberta Frippa, który można puścić na randce. Nie wiem, czy uznasz to za komplement.
Owszem, uznam. Takie własnie brzmienie mnie interesowało i osiągnęliśmy zamierzony efekt.
Robert napisał, że to jedna z jego ulubionych płyt spośród tych, do których powstania się przyczynił. Czyżby stracił serce do mocniejszych dźwięków?
Aż tak to chyba nie jest. Zresztą w King Crimson zawsze był ten pierwiastek – liryki, ładnych melodii. To było to, co zawsze lubiłem, przedkładałem piękne melodie nad ostre granie i improwizacje. Zawsze ciągnąłem zespół w tę stronę. Robert wykorzystał tu nowoczesną technologię, stworzył soundscape’y z pomocą gitarowych loopów.
Początkowo Wasza formacja miała przyjąć nazwę ProjeK ct Seven. Czemu ostatecznie stanęło na A King Crimson ProjeKct?
Cały pomysł ewoluował z upływem czasu, koniec końców okazało się, że nie brzmi to jak którykolwiek ProjeKct. Ma natomiast pewne punkty styczne z King Crimson.
Za to brzmi trochę podobnie do ostatniej płyty Jakko.
To zrozumiałe. Do całej tej sesji najbardziej dążył Jakko, to on jest ojcem tej formacji. To jego piosenki, jego wokal. Nic dziwnego że przebija się tu jego dawna twórczość.
Sekcja rytmiczna : Tony Levin i Gavin Harrison dograła swoje partie później. Czy coś jeszcze potem zmieniliście pod ich wpływem?
Zmieniać – nie. Gavin i Tony nie wpłynęli na pierwotny zamysł, ale dodali coś od siebie, pojawiła się nowa warstwa brzmienia. Chcieliśmy sprawdzić jak zabrzmią kompozycje Jakko z ich udziałem. A że to muzycy o wyrazistych osobowościach – na pewno odcisnęli na utworach własne piętno.
Czy zamierzacie promować płytę koncertami?
Na dzień dzisiejszy Robert twardo mówi: nie. On podróżuje po całym świecie uczestnicząc w rozmaitych projektach, ja i Jakko jesteśmy w Angli. Ciężko byłoby się zebrać razem. A szkoda, zastanawiamy się z Jakko nad skromniejszymi występami. Kiedyś daliśmy już zresztą koncert tylko we dwójkę. Ale byłoby to uboższe, Jakko ograniczałaby gra na gitarze i śpiew. Może zaprosimy Tony’ego i Gavina? Zobaczymy.
Cofnijmy się do przeszłości. Kiedy w 1971 roku posypał się skład King Crimson to Ty dostałeś zadanie zwerbowania nowych członków. Dlaczego?
Robert nie miał na to siły, a ja chciałem uratować swoje marzenie. Byłem wtedy bardzo młody, bardzo chciałem grać w zespole takim jak King Crimson, w ogóle w rockowym zespole. Występowałem zresztą wcześniej w grupie… To był okres dużej rotacji w składzie, ludzie przychodzili i odchodzili i kiedy już wydawało się, że mamy stabilny skład, z którym pojedziemy w trase, odszedł Gordon Haskell. Powiedział, że nie czuje się dobrze grając to, co każe mu grać Robert i po prostu wyszedł z sali prób. Tuż przed premierą Lizard (dokładnie dwa dni – przyp. PT). Robertowi brakowało wtedy energii by ciągnąć temat, więc powiedziałem, że ja poszukam nowych muzyków, a on wyraził zgodę. Było to bardzo stresujące i trochę trwało. Trochę pewniej poczułem się, gdy znalazłem perkusistę, ale szukanie śpiewającego basisty, którym ostatecznie został Boz (Burrell – przyp. PT), znów się przeciągały. Kiedy już skompletowaliśmy nowy skład, w zespole zapanowała świetna atmosfera.
Czyli można powiedzieć, że uratowałeś markę King Crimson. Gdyby nie Twój wysiłek może nie byłoby kolejnych płyt King Crimson.
Nie szedłbym we wnioskach aż tak daleko. Robert Fripp taki już jest – chwilami nie ma chęci, by dalej ciągnąć jakieś przedsięwzięcie, by po jakimś czasie ponownie się za nie zabrać. Nie jest powiedziane, że King Crimson nie odrodziłoby się później, bez mojego udziału. Na tym jednak etapie to ja byłem najbardziej zainteresowany utrzymaniem zespołu przy życiu.
Jesteś renomowanym muzykiem sesyjnym. Liczyłeś w ogóle w nagraniu ilu płyt wziąłeś udział?
Nawet nie próbowałem. Na pewno było ich kilkaset, często nie pamiętam piosenek w których zagrałem. Szczególnie w latach 80tych miałem szalony system pracy. Umawiano mi sesję, na miejscu w studio przez pół godziny widziałem się z twórcą piosenki nie wiedząc nawet kto to taki, grałem swoje i wychodziłem. W takim tempie można nie wiedzieć gdzie się zagrało. Pamiętam taką sytuację z czasów, gdy przebywałem w Niemczech. Kiedy chodziłem do supermarketu za każdym razem słyszałem tę samą piosenkę, musiała być na taśmie cały czas puszczanej przez obsługę. Nie miałem pojęcia czy to utwór, ale saksofon w nim brzmiał dziwnie znajomo… Dowiedziałem się czyje to nagranie dopiero rok później, kiedy udzielałem wywiadu, przy okazji którego puszczano mi piosenki, w których nagraniu pomogłem. To był Alan Parsons Project, a saksofon był oczywiście mój. Ale nie pamiętałem o tym wcześniej!
Przez czterdzieści lat byłeś świadkiem tworzenia się historii brytyjskiego rocka. Czy według Ciebie zmierza on w dobrą stronę?
Kierunek nie jest dobry. Wszystkie te programy w rodzaju Idola czy X-Factor – chodzi w nich bardziej o rozrywkę niż o muzykę. Jest to też jednak w pewnej mierze szansa dla mnie, koncertuję o wiele częściej. Wszystkie te wychowane na telewizyjnych show dzieciaki nigdy wcześniej nie widziały rockowego zespołu z saksofonem. Odbiór jest świetny niezależnie od wieku, ale najbardziej zależy mi na dotarciu do najmłodszego pokolenia.
Dzięki współpracy z King Crimson, Caravan i Camel jesteś najbardziej kojarzony z rockiem progresywnym. A jaki gatunek Ty sam lubisz najbardziej?
Zdecydowanie jazz! Słuchania go nauczył mnie ojciec. Był miłośnikiem jazzu i miał wielką kolekcję nagrań. Jazz daje wolność interpretacji. Dlatego miałem problemy grając przez kilka lat z Rogerem Watersem (innym problemem były pieniądze). Kazał mi każdego wieczoru odgrywać dokładnie takie same solówki, nuta w nutę. Ja tak po prostu nie potrafię, nie chcę. Oczywiście ważny był też dla mnie rock. Rock’n rolla poznałem dzięki Little Feat, zresztą jego znajomość przydała mi się w przyszłości, kiedy dołączyłem w latach 80tych do Stray Cats. Słuchanie każdej płyty, każdego z tych wspaniałych artystów wzbogaca mnie, daje nową wiedzę.
Dziękuję za rozmowę!
rozmawiał: Paweł Tryba