Sporo ostatnio wyszło płyt firmowanych Twoim nazwiskiem. Nie jesteś przypadkiem pracoholikiem?
Tak, czasami. Kiedy już pracuję nad muzyką staję się pracoholikiem, ale dla równowagi potrzebuję też dłuższych okresów, kiedy nie robię nic, żeby doładować akumulatory. Ostatnio dużo się działo, wyszedł album The Memories Of Machines, wyszło The Northern Religion Of Things, w międzyczasie pracuję nad albumem Nosound z premierową muzyką, czyli sporo naraz. Ale jeśli mam być szczery – dobrze się w tej sytuacji czuję. Kiedy wchodzę na scenę po nagraniu nowej płyty, schodzi ze mnie presja. Cała ciężka praca jest już za mną i mogę zacząć myśleć nad czymś nowym. Lubię to uczucie.
Spotkałeś Tima Bownessa kawałek czasu temu, pojawił się już na płycie Lightdark. Dlaczego dopiero teraz sformowaliście zespół?
Tima poznałem chyba w 2006 roku. Na początku nie wiedzieliśmy co chcemy zrobić, zaczęliśmy pracować nad pojedynczą piosenką – Someone Starts To Fade Away, która pojawiła się na Lightdark i bardzo podobał nam się rezultat. W międzyczasie ja pracowałem nad Lightdark, Tim nad Schoolyard Ghosts (płyta No-Man z 2008go roku – przyp. PT), potem ja nagrywałem A Sense Of Loss, on grał trasę z No-man – to był bardzo pracowity okres. W pewnym momencie zdecydowaliśmy: robimy coś, a potem się okaże czy formujemy nowy zespół czy będzie to brzmiało bardziej jak Nosound czy jak No-Man. Po prostu nagrywamy muzykę, później zastanowimy się nad szyldem. Myślę, że koniec końców muzyka przemówiła sama za siebie. Odkryliśmy, że brzmi to jak kompletny album. Nie jak Nosound, nie No-Man. To było coś zupełnie innego. Pomyśleliśmy: OK, mamy dość materiału na płytę. Tak zaczęło się The Memories Of Machines. Nie chcieliśmy podpisywać się nazwiskami, woleliśmy stworzyć nowy projekt, rozszerzyć go w miarę możliwości do pełnego zespołu. A że tyle to trwało? Nie chcieliśmy obierać jakiegoś konkretnego terminu. Daliśmy sobie wolną rękę i czekaliśmy co się wydarzy.
W porównaniu z Waszymi macierzystymi zespołami Warm Winter brzmi bardziej dynamicznie. Jak tradycyjne piosenki folkowe, tyle że we współczesnej aranżacji.
Masz rację, w porównaniu z Nosound czy No-Man ta płyta jest bardziej piosenkowa, wręcz songwriterska. W pewnym sensie można to nazwać folkiem. Mogę mówić tylko za siebie, ale w Nosound lubię skupiać się nad detalami, atmosferą, nad przekazywaniem w muzyce swoich uczuć, albo – jeśli tak wolisz – nad muzyką traktowaną jak obraz. W Memories Of Machines trochę zeszliśmy na ziemię, dlatego gitary akustyczne, bębny i wokale wysunięte są bardziej do przodu – po prostu by brzmiało to inaczej. Uznaliśmy, że piosenki same w sobie są wystarczająco dobre. Rzeczywiście chyba więcej w nich folku niż syntezatorów. Dużo dała nam też produkcyjna pomoc Stevena Wilsona, którego poprosiliśmy o dodanie miksowi dynamiki.
Promująca Warm Winter piosenka The Centre Of It All wydaje się dla albumu mało reprezentatywna. Zdecydowanie więcej w niej ambientowego Nosound.
To mój ulubiony utwór z tej płyty. Faktycznie różni się od reszty. Skomponowałem go kilka lat temu, chyba na potrzeby A Sense Of Loss, ale wypróbowaliśmy go razem z Timem i świetnie zabrzmiał, więc zostawiłem go dla Memories Of Machines.
Jak doszło do zaproszenia na Waszą płytę tylu wspaniałych gości? To niemal progresywny dream team!
(śmiech) Tak, w pewnym sensie. Sam nie wiem jak ich wybraliśmy. Pracowaliśmy nad tym materiałem około czterech lat. Chcieliśmy, by ktoś z zewnątrz miał w naszą muzykę wkład. To mieli być nasi ulubieńcy. Poprosiliśmy Petera Hammilla, Roberta Frippa, perkusistę Paatos, oczywiście Stevena Wilsona, niektórych członków No-Man, niemal wszystkich muzyków Nosound. Powiem szczerze, ze w każdym przypadku wyglądało to inaczej. Ktoś dostał gotowy materiał i do niego dograł partie, ktoś inny otrzymał wczesną wersję demo i miał większe pole do popisu. Robert Fripp wysłał nam swoje soundscape’y, a ja dopisałem na ich podstawie akordy i cały szkielet piosenki. Steven Wilson miksował całość i dodał trochę gitar. Każdy zrobił coś innego, ale wszyscy odcisnęli Pietno na muzyce. Bardzo się cieszę, że mieliśmy tych wszystkich gości, to fantastyczni muzycy!
Jako fan All About Eve nie mogę Wam wybaczyć, że piękny głos Julianne Regan wykorzystaliście tylko w chórkach dwóch piosenek.
(śmiech) Kontaktował się z nią Tim. Pewnie uznała, że najlepiej będzie, jeśli nagra wokalizy w tle, że tak najlepiej wypełni swoja rolę. Zresztą wszystkie utwory śpiewane były przez Tima. Ale zgadzam się – to znakomita wokalistka.
Właśnie – dlaczego na Warm Winter śpiewa tylko Tim?
Sam nie wiem. Pewnie dlatego, że komponowaniem i grą na instrumentach – nie licząc wkładu gości – zająłem się ja. Więc uczciwie było, by wokalami w tej sytuacji zajął się Tim. Poza tym chciałem, by odróżniało się to od Nosound. Tworzyłem muzykę, gdybym jeszcze zaśpiewał albo napisał teksty – byłoby to zbyt do niego podobne. Kiedy śpiewasz i piszesz słowa – staje się nagle to zbyt osobiste. Na ile znam siebie, gdybym odczuwał z tą muzyką osobisty związek chciałbym mieć nad nią pełną kontrolę. To już nie byłaby współpraca. Choć w przyszłości chciałbym dzielić z Timem wokalne obowiązki.
Czyli możemy się spodziewać kolejnych wydawnictw Memories Of Machines?
Tak, z pewnością, choć nie wiem kiedy, Teraz zajęty jestem tworzeniem nowego albumu Nosound, zajmie mi to czas przynajmniej do połowy przyszłego roku. Ale następną rzeczą którą zrobię będzie prawdopodobnie powrót do Memories Of Machines. Mam już nowy materiał dla Memories.
Każdy album Nosound był krokiem do przodu. Na Sol29 byłeś tylko Ty, na Lightdark sformowałeś już cały zespół, na A Sense Of Loss dodałeś kwartet smyczkowy. Czym zaskoczysz teraz?
Dobre pytanie! (śmiech) Pierwsza odpowiedź, która przychodzi mi do głowy, to: nie wiem. Niełatwo teraz mi to określić, wciąż pracuję nad ostatecznym kształtem albumu. Na pewno nie użyję smyczków. Bardzo lubię A Sense Of Loss, ale ten album wyczerpał tę formułę. Odświeżam brzmienie. Będzie więcej gitar elektrycznych i więcej klawiszy. Klawiszy, ale nie elektronicznych syntezatorów.
Czyli bardziej vintage?
Tak, więcej gram na akustyku i na fortepianie, ale z całym składem w tle. To coś jak A Sense Of Loss, ale nie tak pompatyczne, bardziej folkowe. Będą przestery, ale nie gitar, tylko klawiszy, mocniejsze brzmienie perkusji. Niełatwo o tym mówić, kiedy jeszcze się nad tym pracuje. To cos innego, jakby miks tego co najlepsze na poprzednich płytach. Różnice będą też dotyczyły tekstów. Doświadczam ostatnio zmian w życiu, nowych uczuć i znajdzie to odzwierciedlenie w słowach.
Czemu w zeszłym roku zdecydowałeś się na tak niezwykły koncert? Tylko Ty, Twoja gitara i klawisze plus elektroniczne loopy?
Znów chodziło o to by zrobić coś innego. Zagrałem przedtem sporo koncertów w pełnym składzie na dużych scenach i chciałem powrócić do pierwotnych wersji piosenek. Większość z nich powstała w moim studio, grałem je na fortepianie albo gitarze akustycznej. Kiedy jesteś sam na scenie, kiedy nikt inny nie wspomaga muzyki, podejście musi być minimalistyczne. Nie wiem jak inni, ja wtedy bardziej staram się przekazać uczucia, nie mogę się schować za ścianą klawiszy. Jestem ja i mój kontakt z publicznością. Wybrałem więc najbardziej osobiste piosenki i starałem się wyrazić to, co było ich pierwotną zawartością. Miałem z tego frajdę i zrobię to znowu – we wrześniu i październiku gram kilka tego typu koncertów – tym razem z klawiszowcem.
Czemu na The Northern Religion Of Things zarejestrowałeś próby a nie sam koncert?
Nie było to możliwe z technicznego punktu widzenia. Stwierdziłem więc, że zarejestruję cały występ w warunkach studyjnych. Nie było to nagranie wielościeżkowe, a zwykłe stereo czyli nie było miksowania i poprawek. Może w studio miałem większą kontrolę nad dźwiękiem i lepszą akustykę, ale generalnie jest to nagranie live. To coś w połowie drogi – studyjny koncert.
Zaintrygował mnie tytuł. Czy według Ciebie mieszkańcy północy są większymi materialistami?
Nie, w tytule nie chodzi o religię, raczej o sposób myślenia, o filozofię. O myślenie i zachowanie ludzi z Europy Północnej. O to jak chodzą, jak pracują. Jestem Włochem, teraz mieszkam w Anglii, już prawie trzy lata. W porównaniu z Włochami – żyje się tu inaczej.
Mieszkasz w Anglii, a reszta Nosound wciąż żyje we Włoszech. Czy stwarza to problemy przy próbach albo nagrywaniu?
Nie, łatwo mogę się przemieścić do Włoch. Kiedy coś nagrywamy mogę po prostu wysłać im pliki a oni dograją swoje. Przed koncertem spotykamy się w Rzymie i ćwiczymy trzy-cztery dni. Teraz przy okazji nagrywania nowej płyty spędzimy wspólnie miesiąc w studio. Przy tak rozwiniętych połączeniach lotniczych odległość nie jest problemem.
Nosound zaczął się jako projekt solowy. Czy The Northern Religion Of Things nie było dla Ciebie powrotem do korzeni?
Oczywiście, o to mi chodziło kiedy mówiłem o wydobywaniu pierwotnej zawartości piosenek. To ja piszę muzykę, nagrywam demo, dopiero potem spotykam się z zespołem i nagrywamy wspólnie. Ale nadal lubię pisać samotnie w studio, będąc we właściwym nastroju, by móc go przełożyć na muzykę.
Czy w czasach Sol29 albo wcześniej kiedykolwiek grałeś solowe koncerty?
Nie , zdarzało się że wcześniej występowałem z innymi zespołami, ale nie byłem wielkim entuzjastą grania na żywo. Dopiero z Nosound, z pełnym jego składem pojąłem co chcę osiągnąć w prezentacji mojej muzyki. Pierwszy koncert jaki zagrał Nosound odbył się w składzie: ja, basista, gitarzysta i klawiszowiec. Czyli pełny skład bez bębnów. Od tego czasu zawsze graliśmy w pełnym składzie. W zeszłym roku odbył się pierwszy solowy koncert, jaki dałem z własną muzyką. Bardzo mi się podobał, więc zorganizowałem więcej. Dwa podobne koncerty odbędą się 30go września i pierwszego października w Londynie i Norwich (gdzie Giancarlo mieszka – przyp. PT).
Jesteś określany jako najbardziej popularny artysta współczesnej włoskiej sceny progresywnej, ale sam niedawno powiedziałeś, że nie lubisz klasycznego progresu w rodzaju ELP czy Yes.
Nadal nie widzę związku między Nosound i klasycznym progrockiem jak go nazywasz. Jestem raczej fanem post rocka, znacznie bardziej niż typowego proga i zespołów włoskich w rodzaju PFM. Nie uważam się za artystę progresywnego. Czasem może w grę wchodzą tego typu wpływy, ale raczej ze strony Pink Floyd. Choć nie wiem czy Pink Floyd można określić zespołem progresywnym. W sumie można do tej szufladki wrzucić wszystko. W każdym razie nigdy nie lubiłem typowego progresu ani sceny włoskiej.
Na Waszej stronie można odsłuchać koncertową wersję Echoes. Wykonacie je jeszcze kiedyś na żywo?
Nie wiem. Za każdym razem trudno nam wybrać piosenki do set listy, a zbliża się już nasz czwarty album. Na ten moment raczej to nie nastąpi – trudno byłoby nam poświęcić dwadzieścia pięć minut występu na cudzy repertuar. Ale w przyszłości, jeśli pojawią się takie prośby – kto wie? Lubimy grać ten utwór.
Dziękuję za rozmowę!