Na wstępie – przepraszam za moje miasto. Liczyliście pewnie na większą frekwencję.
Jacek Bończyk: Nie szkodzi, zdarza się. Mamy zasadę, że niezależnie ile by osób się nie zjawiło, występ ma być na pełnych obrotach – dla tych, którzy przyszli. Powiem ci, że bywałem na koncertach z jeszcze niższą frekwencją. Kiedyś, jeszcze w latach 80tych wybrałem się na występ Rezerwatu – przyszło pięć osób (śmiech ). Ale najbardziej niesamowitą sytuację przeżyłem na studiach. Dowiedziałem się o występie Romana Kołakowskiego na drugim końcu Polski. Tłukłem się pociągiem cały dzień. Wchodzę do domu kultury – pustka. Ktoś z personelu wskazał mi salę. Wchodzę do niej – na widowni pustka absolutna, na scenie siedzi Kołakowski i stroi gitarę. Przywitałem się, zapytałem czy nie pomyliłem godzin. Okazało się, że organizatorzy zapomnieli rozwiesić na mieście plakaty i nikt się nie zjawił. Zmartwiłem się – taki kawał drogi na nic. Bard na to – jak już jesteś, to siadaj. Usiadłem w trzecim rzędzie zagrał specjalnie dla mnie trzy kwadranse, a potem zapytał co w ogóle robię w życiu. Odpowiedziałem, że też występuję i śpiewam. Podał mi gitarę, zamieniliśmy się miejscami i teraz to ja dałem recital dla niego. Przyjaźnimy się do dziś! (śmiech)
Urządziliście sobie slalom po wytwórniach. Każda płyta projektu Bończyk – Krzywański była wydana przez inną firmę. Depresjoniści przez EMI, Terapia Jonasza przez Luna Music, a Ideologię snu wydała Wam Agora.
Zbigniew Krzywański: Przede wszystkim – płyty Depresjonistów. Od duetu się zaczęło, ale już po pierwszej płycie było wiadomo, że to będzie regularny zespół. Powiedzmy, że szukamy (śmiech). Jeśli jakaś firma jest zainteresowana wydaniem naszej płyty, to tam się udajemy. Wygląda na to, ze nasz następny projekt wyda jeszcze kto inny.
Zapowiadacie wydanie mini albumu. Czy podobnie jak Wasze wcześniejsze płyty będzie miał jakąś myśl przewodnią?
ZK: Pewnie będzie to EPka, ale jeszcze nie wiemy jakie piosenki na niej się znajdą, rozmawialiśmy ostatnio z Kubą Nowakiem o ich selekcji, ale jeszcze nic konkretnego nie ustaliliśmy.
Każda Wasza płyta była inna. Pierwsza przypominała dokonania formacji Sylvian-Fripp, na drugiej sami przyznaliście się do skrętu w stronę Franka Zappy, trzecia to nawiązanie do klasycznego brzmienia King Crimson z lat 80tych. Idę dobrym tropem?
ZK: Pewnie tak, skoro tak to odbierasz (śmiech) . Terapia Jonasza, zapis naszego – Jacek nie lubi tego słowa – musicalu, to taki nasz projekt poboczny. Regularne albumy wyszły dwa. Aczkolwiek w żadnym razie się od Terapii nie odcinamy. Eksploatowaliśmy ten projekt przez dwa lata, wykonywaliśmy tę muzykę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie – to ważny i intensywny okres w działalności zespołu. A jak określić muzykę? Nie umiem i nie lubię tego robić – to już należy do odbiorcy. Ty odbierasz te albumy akurat tak i dobrze, zawsze dobrze jest wyjść poza siebie i spojrzeć cudzymi oczami, z dystansu.
Wyjście z siebie pod względem kompozytorskim zajęło Ci trochę czasu, zacząłeś się na tym polu wyżywać dopiero po tragicznym końcu Republiki.
ZK: Opanowanie sztuki kompozycji każdemu zajmuje trochę czasu, tylko niektórzy potrafią to od razu – tak było z Grzegorzem Ciechowskim. Mi nauka zajęła lata. W latach 80tych nie było takiej potrzeby, gdzieś tam parę szkiców moich kompozycji się przewinęło. W następnej dekadzie powoli się tego uczyłem, pod koniec działalności Republiki tworzyliśmy już z Grzegorzem tandem autorski, cała Masakra i utwory z następnej płyty, która nie doczekała się wydania – poza Śmiercią na pięć – były naszymi wspólnymi kompozycjami. A potem siłą rzeczy kiedy po zatonięciu Titanica znalazłem się w szalupie, musiałem z siebie wykrzesać to, co najlepsze, Ale już na Ideologii snu zaznaczył swoją obecność Kuba i będzie go pewnie coraz więcej.
Czy koledzy z zespołu uczestniczą również w Waszych projektach teatralnych?
ZK: Nie zawsze, ale w sumie teraz przygotowujemy nowy spektakl, dlaczego nie mieliby w nim uczestniczyć. W tej chwili szykujemy kolejny spektakl - Zorro. Jacek dał mi już kilka tekstowych „rybek”, ale najpierw sam muszę chwycić byka za rogi i sobie wyobrazić jaka tam będzie muzyka. Pójdzie to pewnie w kierunku klimatów mariachi, ścieżki z filmu Desperado, ale oczywiście w wykręconej wersji, po mojemu. A koledzy już wcześniej się przez tę naszą teatralną twórczość przewijali. W wystawianej w teatrze Baj Pomorski sztuce Amelka, Król i Bóbr w trzydziestu procentach materiału muzycznego na fortepianie grał Bartek Gasiul. Ja mogę coś tam pograć na klawiszach, ale kiedy potrzeba muzyki na poważnie to już tego nie udźwignę. A że bliższa ciału koszula – wziął to na siebie Bartek, a nie jakiś obcy muzyk.
Stwierdziłeś gdzieś, że muzyka w sztukach dla dzieci to dla Ciebie rodzaj misji cywilizacyjnej. Serwujesz im przystępny, ale jednak pełnowartościowy rock.
ZK: Dzieci to najbardziej bezwzględna publiczność, jaką można sobie wyobrazić. Dorosłego zmanipulujesz, z dzieckiem ci się nie uda, z miejsca wyczuje fałsz. Kiedyś pracowaliśmy przy Kocie w Butach w warszawskiej Syrenie. Scenografią były sztuczne drzewa – niby taki las. Na jednym z nich wisiało jabłko. Jakieś dziecko krzyknęło: to nie jest las, to sad! Dzieciaki zwracają uwagę na takie szczegóły, ale przyjmą to, co dasz im z pełną szczerością.
Wasza współpraca rozpoczęła się od wykonania Nieustannego tanga w czasie spektaklu Kombinat. Co popchnęło Was do dalszego współdziałania?
JB: Byłem wściekłym fanem Republiki, już od pierwszej płyty. Kiedy byłem bardzo młodym człowiekiem i uczyłem się w Technikum Energetycznym w Wałbrzychu zrzuciliśmy się na bilet kolejowy i wysłaliśmy dwóch kolegów do Warszawy po świeżo wydane egzemplarze Nowych sytuacji. Przywieźli trzydzieści sztuk – to było święto! Od tego czasu miałem taki rozkład dnia – wracałem ze szkoły, wyprowadzałem psa, a potem grałem na gitarze całe Nowe sytuacje – najpierw rytmicznie, a potem dobierałem się do solówek Krzywańskiego. Podobnie było z Nieustannym tangiem, ale potem zrobiło się trudniej, bo Zbyszek grał coraz gorzej (śmiech). W sensie – coraz bardziej zawile. Ale te dwie pierwsze płyty jeszcze były dla mnie do zagrania. Potem po latach, kiedy zaproponowano mi udział w spektaklu Kombinat – działo się to jeszcze za życia Grzegorza Ciechowskiego – ucieszyłem się na spotkanie z dawnymi idolami. Niestety, zdarzyło się to, co się zdarzyło i spotkaliśmy się w okrojonym składzie, ale nigdy nie zapomnę momentu, kiedy razem z innymi aktorami uczestniczącymi w spektaklu: Kingą Preis, Mariuszem Lubomskim, Januszem Radkiem, weszliśmy do sali wrocławskiego teatru, a tam na scenie stała Republika i młóciła swoje największe przeboje. Może intuicyjnie, ale z całej tej grupy aktorów wyszedłem pierwszy, wyciągnąłem łapę do Zbyszka i się przedstawiłem. On też się przedstawił, choć nie musiał. I jakoś tak zatrybiło. Nie minęło dużo czasu – kilka tygodni po Kombinacie przyjechałem do Torunia do Mariusza Lubomskiego i przy okazji postanowiłem zadzwonić i wpaść do Zbyszka. A jak już wpadłem, to zostałem dwa dni (śmiech). Zbyszek pokazał mi studio, pogadaliśmy i tak to się zaczęło. A niesamowite jest, że od tego momentu mija już dziesięć lat.
A wspomnianą gitarę w międzyczasie odłożyłeś na półkę czy cały czas była w użyciu?
JB: Gdzieś po drodze sczezła, to był jakiś bardzo niewyrafinowany Defil – z płaskim pudłem, z przystawką na bateryjki. Ale Zbyszek wręcz zmusił mnie bym na naszych koncertach chwytał za instrument. Tym niemniej – umówmy się – ja raczej imituję grę na gitarze, jestem głównie wokalistą gram na tamburynie, ostatnio obarczyli mnie też odpalaniem lopopów. A sam Zbyszek jest w swoim brzmieniu tak rozpoznawalny, że wystarczy mi rzut uchem na muzykę – nie wiem jaki gra zespół, to nie Republika, ale wiem że takie dźwięki wydaje tylko Adrian Belew albo Krzywański – i niech to będzie największa pochwała tego, co robi.
Czy znak pokoju najlepiej przekazywać megafonem?
JB: Megafon pojawił się na koncertach stosunkowo niedawno. Przy okazji nagrywania pierwszej i drugiej płyty pojawiły się różne monologi, które chciałem albo wzmocnić, albo zniekształcić. Pierwszy raz pojechaliśmy z tym rekwizytem na Przystanek Woodstock, gdzie świetnie się sprawdził, a czasie mniejszych koncertach funkcjonuje jako inny środek wyrazu. W życiu jestem człowiekiem dość wsobnym – może przeczy to temu, co potem robię na scenie – i takiej tuby nie potrzebuję. A podczas naszych występów jest to jakiś dodatkowy kolorek – wzmacniający albo odkształcający przekaz.
Rozmawiał: Paweł Tryba