A+ A A-

To, w czym czujemy się najlepiej - rozmowa z Miłoszem Sosińskim z zespołu Iland

muzyce ostródzkiego Iland trudno się pisze. Jest oparta na szczerych uczuciach (uczuciach właśnie, a nie „emocjach”) i odwołuje się bezpośrednio do ich sfery, z pominięciem niepotrzebnie kombinującej głowy. Krótka piłka – albo macie podobny rodzaj wrażliwości i wtedy propozycja braci Miłosza i Ziemowita Sosińskich zostanie z Wami długo, albo nie i wtedy trudno – trzeba szukać wzruszeń pod innym adresem. Ja od razu dałem się oczarować tej nietypowej miksturze, w której tyle samo jest ingrediencji zagranicznych w duchu Tima Bownessa czy Giancarlo Erry jak i rdzennie polskich (jakby ś.p. Wojciech Bellon miał tam gdzieś w niebie cichą pieczę nad twórczością Iland). Skąd się wzięli, dlaczego wzięli się za taką właśnie muzykę, czy zamierzają zawojować świat czy tylko niektóre jego zakątki – opowiedział mi Miłosz, wokalista i autor tekstów.

 

Na swojej stronie Myspace określacie swoją muzykę mianem „minimalistycznej”. Raczej nie odnosiłbym tego określenia do kompozytorów nurtu minima typu Steve’a Reicha czy Philipa Glassa, raczej do skromności użytych przez Was środków.

Nam samym trudno mówić o własnej muzyce. Chodzi tu przede wszystkim o środki – minimalizujemy skład. Po latach grania w różnych formacjach doszliśmy razem z bratem do wniosku, że najłatwiej realizować się w małym składzie, gdzie od początku do końca ma się kontrolę nad swoimi poczynaniami i gdzie łatwiej jest o kompromis. Redukujemy więc zaplecze instrumentalne i ilość muzyków.

Czy takie podejście nie utrudnia albo wręcz uniemożliwia prezentacji scenicznej?

Na dzień dzisiejszy jesteśmy projektem wyłącznie studyjnym. Kilka propozycji koncertowych rozbiło się o ścianę trudności logistycznych. Bardzo chcielibyśmy zabrać skład, który pozwoliłby nam na występy, ale największą frajdę sprawia nam nagrywanie i komponowanie w domach.

Jak wyglądała Wasza droga muzyczna przed założeniem Iland?

Ziemek grał w formacji Heretic. Nawet po nazwie można wywnioskować jaką muzykę wykonywali. A taka radykalna zmiana to kwestia wieku, dorastania. Ja grałem w innym lokalnym zespole, grupującym muzyków z Ostródy i Morąga Tuesday. To był nowoczesny rock, z mocnymi riffami, energetyczną prezentacją sceniczną Ale i w moim życiu przyszedł moment na wyciszenie.

Może i nie ma w Waszej twórczości ambientowej elektroniki, ale i tak może się kojarzyć z dokonaniami No-Man czy Nosound.

Nie da się ukryć – zresztą nawet tego nie chcemy – że ten rodzaj muzyki ma na nas wielki wpływ. Jakąś naturalną koleją rzeczy dotarłem w swoich poszukiwaniach do Tima Bownessa i stwierdziłem, ze robię tu na dłużej przystanek... albo i na bardzo długo. Czegoś takiego brakowało mi też w skali lokalnej, na naszym podwórku. Przyjmuję Bownessa w całości, z całym jego dobytkiem, choć na pierwszym miejscu stawiam No-Man. Nie ukrywam jednak, że bardzo też lubię jego kooperacje z Peterem Chilversem, trudniej dostępne w Polsce. California, Norfolk czy wcześniejsza o kilka lat World Of Bright Futures – fantastyczne albumy! Bardzo długo szukałem ich po wszystkich zagranicznych serwisach i w końcu dopadłem.

Wspomniany brak elektronicznych wtrętów, które u Bownessa są bardzo istotne, to kwestia budżetu czy świadomy wybór?

Przyczyną są ograniczone środki. Poza tym w odróżnieniu od Tima i jego kompanów nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, twórczość nie jest w centrum naszego życia. Mamy pracę, rodziny – to nasze priorytety. W Iland zebraliśmy do kupy to, w czym czujemy się najlepiej, bez kombinowania – Ziemek w sferze gitarowej, a ja – wokalno-tekstowej. Tego się trzymamy, bo w innej formule moglibyśmy się nie sprawdzić. Aczkolwiek nie wiem co przyniesie jutro, bo obecnie zaczynamy tworzyć z pomocą nowego wynalazku – iPada.

Porównując Wasze dwa dotychczasowe wydawnictwa odnoszę wrażenie, że świeższy Poranek na Ziemi jest brzmieniowo bardziej chropowaty, surowy. Ograniczyliście też liczbę gości.

Od pewnego momentu było to celowe założenie. Zaczęło się jak przy okazji debiutanckiego Najdłuższego lata, ilość gości miała być większa, ale trudno było pogodzić terminy. Pomyśleliśmy więc: dobrze, spróbujmy zrobić coś innego, nowego z tym, czym dysponujemy, dodając jakieś nowości w rodzaju bongosów czy innych przeszkadzajek. Po przesłuchaniu pierwszych demówek doszliśmy do wniosku, że to bardzo dziwny materiał, ale, kurcze, coś w nim jest!

Moim zdaniem najbliżej Wam do Memories Of Machines – leniwego, ale jednak obliczonego na piosenki projektu.

Kiedy szukaliśmy inspiracji brat skierował kilka swoich ulubionych płyt w moją stronę, ja w jego. Bardzo przypadł mu do gustu Giancarlo Erra, klimat jego twórczości. Stąd pewnie w jego kompozycjach można usłyszeć jakieś pokrewieństwo z Memories Of Machines.

Jak ważny jest dla Was folk – który również stanowi element Waszej muzyki?

Nie spodziewaliśmy się, że nasze granie będzie łączone z folkiem, nie było to nigdy naszym zamierzeniem. Ale skoro bywa – może jest to jakiś drogowskaz na przyszłość, może warto pójść w tym kierunku? Olśnieniem dla nas była bardzo sympatyczna recenzja na jednym z portali internetowych, gdzie napisano, że mamy harcerski klimat: gitara, ognisko, śpiew (śmiech).

Twoje teksty, choć melancholijne, niosą pewien ładunek nadziei.

Wiele lat temu, grając w innych zespołach, tworzyłem teksty głównie smutne. Jak to młody człowiek – głównie o miłości. Bardzo chciałem to zmienić, osiągnąć nowy pułap pisania tekstów. Jest to trudne, kiedy przez lata pisało się inaczej, ale staram się – na ile mogę – przeskakiwać sam siebie.

Jak doszło do współpracy z trębaczem Danielem Rupińskim? Jego gra dodaje Iland jazzowego posmaku.

Jakieś trzy lata temu oglądałem w telewizji Ekspres reporterów, gdzie był materiał o Danielu – niewidomym muzyku, który przez swoje inwalidztwo nie dostał się do szkoły muzycznej. Pomyślałem: olsztyński trębacz, klimat podobny do naszego… może to jakiś znak? Skontaktowałem się z nim. Z początku był bardzo nieufny, nie wiedział czego my w ogóle od niech chcemy, ale kiedy już zjawił się w studio, z jego trąbki popłynęła prawdziwa poezja. Telewizja publiczna bardzo mi pomogła. Szukaliśmy wcześniej trębacza, ale nie mogliśmy znaleźć nikogo odpowiedniego. A tu raptem dowiadujemy się, że ktoś taki mieszka blisko, siedzi w domu, wystarczy tylko zadzwonić.

Czy zamierzacie wydać Poranek na Ziemi na płycie, podobnie jak debiut? Na razie funkcjonuje tylko jako download na stronie.

Wiąże się to z pewnymi kosztami, ale nie aż tak strasznymi. Bardzo lubimy oryginalne płyty. Ja sam zbieram drobiazgowo dyskografie ulubionych wykonawców. Dlatego bardzo chcieliśmy żeby to, co robimy, miało formę fizyczną – digipacka okraszonego ładnymi zdjęciami, żeby można to było postawić na półce. Przy okazji Poranka zrezygnowaliśmy z tego, bo pierwsza płyta funkcjonowała trochę poza oficjalnym obiegiem, była głownie rozsyłana w różne miejsca z nadzieją na odzew. Mamy pomysł na połączenie na jednej płycie obu tych materiałów. Oba albumy są krótkie, trwają po trzydzieści minut. Przygotowaliśmy już wstępnie tracklistę z przemieszanymi utworami.

Czy łatwo tworzy się taką muzykę jak Wasza w Ostródzie, która stoi głównie reggae?

Łatwo. Tworzymy sami, bez ingerencji z zewnątrz. Nie mamy ambicji zawojowania Ostródy czy stania się nową maskotką tego miasta (śmiech). Ale budujące jest to, że był odzew – w lokalnych mediach papierowych i sieciowych po ukazaniu się naszego debiutu ukazało się kilka ciepłych artykułów. Ostatnio nawet usłyszałem naszą piosenkę robiąc zakupy w sklepie dużej sieci spożywczej. Czy się z tego cieszyć czy nie – nie wiem, ale ktoś ją puścił. Ostróda przyjęła życzliwie to, co robimy, przez krótką chwilę zapomniała o reggae.

Dziękuję za rozmowę!

Paweł Tryba

 

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.