A+ A A-

Hovercraft: premiera płyty Full of Eels

środa, 31 październik 2018 19:03 Dział: Zapowiedzi wydawnicze

"Full of Eels", to debiutancki album jednoosobowego projektu muzycznego Hovercraft, założonego przez Bartosza Gromotkę. Powstawał w hovecraft fullofeelszaciszu surowych, domowych warunków i jest odzwierciedleniem różnorodnych inspiracji autora. Od brzmień klasycznych po te najnowsze. Od lżejszych po najmocniejsze. Od przystępniejszych po te najbardziej wymagające skupienia Materiał trudno sklasyfikować jednym zdaniem, czy podpiąć pod jeden gatunek. Pozornie różne stylistycznie utwory, układaj się w całość i tak najlepiej tę układankę odbierać.

Hovercraft:
Bartosz Gromotka - wszystkie gitary, gitara basowa, instrumenty klawiszowe, programowanie perkusji, chórki, growl, instrumenty vst, przeszkadzajki, odgłosy
Gościnnie: Bodzio Szwadron - wokal
Tracklista:
1. Dawn
2. Persona
3. Fading
4. Neurosis
5. Breach of Dawn
6. Breach
7. Killer
8. Embroidery
9. Long Way Home

PETER HAMMILL NA DWÓCH KONCERTACH W MARCU 2019!!!

wtorek, 30 październik 2018 17:30 Dział: News

An evening with PETER HAMMILL
2.03.2019, WARSZAWA, Mała Warszawa, godz. 20:00
3.03.2019, KRAKÓW, Klub Studio, godz. 20:00
DWA FASCYNUJĄCE MISTERIA JEDNEGO Z NAJWIĘKSZYCH POETÓW ROCKA
Bilety w sprzedaży na www.rockserwis.pl (kolekcjonerskie) oraz w punktach i na stronach eventim.pl i ticketmaster.pl
Bilety (wyłącznie miejsca siedzące) w sprzedaży od 5.11.2018 godz. 12:00
CENY BILETÓW: 109,00zł i 149,00zł

PETER HAMMILL live

Wieloma określeniami można by opisać Petera Hammilla, jednak zacząć należy od tego, że jest to z pewnością postać nietuzinkowa. Wokalista, instrumentalista, kompozytor, poeta, producent nagrań - prawdziwa legenda muzyki progresywnej, wychodząca jednak ze swoją twórczością daleko poza ramy gatunkowe. Urodził się 70 lat temu w Londynie, a poważnie muzyką zaczął zajmować się w wieku 19 lat, choć już jako 12-latek komponował i pisał pierwsze teksty utworów. Zasłynął przede wszystkim jako jeden z założycieli i lider formacji Van der Graaf Generator. Grupa powstała w 1967 roku i choć jej działalność naznaczona była licznymi, często długimi okresami braku aktywności, a w 1978 roku rozpadła się, wznowiła na dobre działalność w 2005 roku i istnieje do dziś, co jakiś czas wydając nowe albumy. Co zdumiewające, zespół nie zdołał przebić się w rodzimej Wielkiej Brytanii, pozostając raczej formacją niszową, znaną największym entuzjastom szeroko pojętej muzyki progresywnej, choć odniosła spory sukces we Włoszech. Jest to o tyle zaskakujące, że obecnie - po latach - grupa jest uznawana zarówno przez fanów gatunku, jak i przez współczesnych muzyków za jeden z najważniejszych zespołów rocka progresywnego i eksperymentalnego.

Poza pokaźnym dorobkiem wydającej od czasu do czasu nowe płyty formacji Van der Graaf Generator, Hammill jest autorem ponad 30 albumów solowych. Ostatni album artysty, zatytułowany From the Trees, ukazał się w listopadzie 2017 roku i został niezwykle ciepło przyjęty przez jego fanów. W trakcie swojej długiej i bogatej kariery Hammill współpracował z takimi artystami jak Robert Fripp, Peter Gabriel, The Stranglers, David Cross czy Tim Bowness. Jest także producentem kilkunastu płyt innych wykonawców.

Twórczość solowa Hammilla często przeplatała się z działalnością jego macierzystej grupy, a granica pomiędzy jednym i drugim muzycznym światem nierzadko była zacierana poprzez udział muzyków VDGG w nagraniach solowych płyt Hammilla lub wykorzystywanie w solowej twórczości utworów oryginalnie tworzonych z myślą o grupie. Niewątpliwie jednym z najbardziej charakterystycznych elementów twórczości Hammilla jest jego głos. Artysta posługuje się nim niezwykle ekspresyjnie, zawierając w swoich partiach wokalnych dużą dawkę dramatyzmu. Obok łagodnych partii wokalnych, w jego utworach często usłyszymy pełen emocji krzyk. Z równą swobodą posługuje się barytonem i falsetem. Jego ekspresyjny wokal często porównywany był do tego, co za pomocą gitary osiągał Jimi Hendrix.

Warto wspomnieć także o tekstach pisanych przez Hammilla. Te często odnoszą się do uczuć, relacji międzyludzkich, przemijania i śmierci, ale artysta nie stroni także od tematyki społecznej czy politycznej, a nieobce są mu także rozważania o tematyce historycznej czy naukowej. Hammill ma także na koncie publikacje literackie, zawierające teksty piosenek, wiersze czy krótkie opowiadania. Pierwsze tego typu wydawnictwo - Killers, Angels, Refugees - ukazało się w 1974 roku. Drugie - Mirrors, Dreams, Miracles - ujrzało światło dzienne osiem lat później. Choć sam muzyk broni się przed szufladkowaniem go jako artysty sceny progresywnej, co udowadniał wiele razy, odchodząc w swojej twórczości od wielowątkowych kompozycji na rzecz znacznie krótszych i prostszych form, jest często nagradzany przez środowisko progresywne. W 2012 roku został pierwszym laureatem nagrody dla Wizjonera Muzycznego na prestiżowej gali Progressive Music Awards.

Hammill to artysta, który w swojej solowej twórczości nie lubi tkwić zbyt długo w jednym układzie. Często zmienia koncertowe składy, występuje naprzemiennie z różnymi muzykami, raz pojawiając się na scenie z pełnym zespołem, innym zaś razem grając samemu. Także koncertowe setlisty oraz aranżacje poszczególnych kompozycji podlegają częstym zmianom, co sprawia, że każda trasa artysty jest wydarzeniem niepowtarzalnym. Niezapomniane będą także z pewnością dwa koncerty, które Peter Hammill da w Polsce. Szykuje się prawdziwa muzyczna uczta, na którą fani artysty z naszego kraju czekali od dawna.

DYSKOGRAFIA

albumy solowe
albumy studyjne:

Fool's Mate 1971
Chameleon In The Shadow Of The Night 1973
The Silent Corner And The Empty Stage 1974
In Camera 1974
Nadir's Big Chance 1975
Over 1977
The Future Now 1978
PH7 1979
A Black Box 1980
Sitting Targets 1981
Enter K 1982
Loops And Reels 1983
Patience 1983
Skin 1986
And Close As This 1986
In A Foreign Town 1988
Out Of Water 1990
The Fall Of The House Of Usher 1991 (Deconstructed And Rebuilt - 1999)
Fireships 1992
The Noise 1993
Roaring Forties 1994
X My Heart 1996
Sonix 1996
Everyone You Hold 1997
This 1998
None Of The Above 2000
What, Now? 2001
Unsung 2001
Clutch 2002
Incoherence 2004
Singularity 2006
Thin Air 2009
Consequences 2012
...All That Might Have Been... 2014
From The Trees 2017

albumy koncertowe:
The Margin 1985
Room Temperature 1990
There Goes The Daylight 1993
The Peel Sessions (BBC radio sessions 1974–1988) 1995
The Union Chapel Concert (with Guy Evans and others) 1997
Typical 1999
The Margin + 2002
Veracious 2006
Pno Gtr Vox 2011
Pno Gtr Vox Box 2012
X/Ten 2018

albumy nagrane z Van Der Graaf Generator
albumy studyjne:
The Aerosol Grey Machine 1969
The Least We Can Do Is Wave To Each Other 1970
H To He, Who Am The Only One 1970
Pawn Hearts 1971
Godbluff 1975
Still Life 1976
World Record 1976
The Quiet Zone/The Pleasure Dome 1977
Present 2005
Trisector 2008
A Grounding In Numbers 2011
ALT 2012
Do Not Disturb 2016

albumy koncertowe:
Vital 1978
Maida Vale 1994
Real Time 2007
Live At The Paradiso 2009
Live At Metropolis Studios 2010 2012
Merlin Atmos 2015
After The Flood - At The Bbc 1968-1977 2015
Live At Rockpalast - Leverkusen 2005 2018

Peter Hammill w Internecie:
http://sofasound.com/
https://www.facebook.com/thinair/

Opracował: Jakub "Bizon" Michalski

Tegoroczna trasa koncertowa Riverside, nazwana w niezbyt zaskakujący sposób „Wasteland Tour”, stała się sporym wydarzeniem w światku polskiego rocka progresywnego. Już dawno nie widziałem na Facebooku tylu zdjęć, postów, udostępnień, itd. wśród moich znajomych. Odpowiednie działania marketingowe i narobienie szumu to jedno, ale wszystko to na nic, jeśli muzyka nie obroni się sama. Na szczęście Riverside wyrobiło sobie normę dzięki swojej sztuce, nie komercyjnym sztuczkom. Trasa z okazji powrotu zespołu do grania po nagłej śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego odbyła się już dawno temu. Obecnie Riverside promuje swoją twórczość i celebruje życie. Nawet to po katastrofie.
Wybór Hali Koło na miejsce warszawskiego koncertu był dla mnie zaskakujący. Obiekty sportowe niekoniecznie są najlepszym miejscem do organizacji koncertów. Obawiałem się też, że to miejsce będzie po prostu za duże. Jednak, organizacyjnie wyszło całkiem nieźle. Publiczność wchodziła do hali dość sprawnie, choć być może dlatego, że początkowo frekwencja była niepokojąco skromna. Wielka szkoda, ponieważ WALFAD dał wspaniały występ i każdy kto odpuścił sobie, powinien żałować. Fascynująco obserwuje się rozwój zespołu dowodzonego przez Wojtka Ciuraja. Grupa, która zaczynała jako szkolna kapela kilku kolegów, obecnie wchodzi na kolejne poziomy muzycznej kariery dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości. Trasa z Riverside to dla Walfad fantastyczna okazja, by promować ich najnowszy album „Colloids”, przełomowy dla grupy z Wodzisławia Śląskiego. Młodym muzykom udało się oddać jego klimat grając na żywo. Nigdy dotąd Walfad nie brzmiał tak rasowo, korzennie i soczyście. W ich najnowszej muzyce jest ten wyjątkowy duch starego bluesa i jazzu, który daje jedyne w swoim rodzaju połączenie z rockiem. Duża w tym zasługa nowego gitarzysty, Pawła Krawca, który gra z ogromnym wyczuciem, ale i na luzie. Generalnie, wszyscy muzycy bardzo dobrze przygotowali się do tej trasy, technicznie niczego nie można było zespołowi zarzucić. Koncert obfitował w wiele wspaniałych momentów – wszystkie solówki Pawła Krawca, ale też klawiszowca Darka Tatoja, chwile gdy Wojtek Ciuraj grał na mandolinie i te długie pasaże, czasem dynamiczne i mocne, innym razem rozmarzone, nastrojowe. Poza utworami z „Colloids”, usłyszeliśmy też „Dum, Spiro, Spero” i „Nasi Bogowie, Wasi Bogowie”. Bardzo dobry początek.
Walfad rozpoczął i skończył punktualnie, by na scenie mógł pojawić się kolejny zespół, pochodzący z Rzeszowa, SPIRAL. Rzeszowski zespół prezentuje ciekawe połączenie post rocka, trip hopu, ambientu i mocniejszych brzmień. Miałem jednak wrażenie, że w Warszawie momentami trochę zabrakło im pary, jakby grali na pół gwizdka. Ściana gitar jest prawie zawsze dobrym pomysłem, ale musi miażdżyć, a nie głaskać. Być może muzycy byli trochę speszeni napływającymi tłumami, ponieważ podczas ich występu pod sceną zdążyła się zgromadzić naprawdę liczna publiczność, a Hala Koło nie okazała się zbyt mała na ten koncert. W trakcie trwania występu zespół rozkręcał się i z każdym kolejnym utworem było coraz lepiej, ale czasem brakowało mocy. Oczywiście Spiral to nie tylko muzyka, ale też śpiew Uli Mazur. Osobiście wręczyłbym jej nagrodę dla najbardziej uroczej wokalistki w naszym kraju. Ula ma w sobie coś z Beth Gibbons i Hope Sandoval, ale one nigdy tak ładnie się nie uśmiechały. Podczas występu w Hali Koło, liderka Spiral ciągnęła pozostałych muzyków do góry swoją charyzmą, barwą głosu i emocjonalnością. Paradoksalnie te wyciszone, niemal ambientowe fragmenty, pełne zadumy i melancholii, sprawdziły się lepiej niż momenty gdy zespół dorzucał do pieca. Podczas występu Spiral usłyszeliśmy między innymi „Bullets”, „Milky polsky” czy nowy singiel „Gravity”. Czy kiedyś doczekam się „It’s Gone” na żywo? Oby.
Dokładnie o 20:30 (żelazna punktualność była sporym atutem całego wydarzenia) na scenie pojawili się gospodarze wieczoru. Wizualizacje na dwóch ekranach w tle, ciemność, dym. Zaczęli tak samo jak na „Wasteland”, czyli od „Acid Rain”. Nagłośnienie było, delikatnie mówiąc, nienajlepsze. Zbyt głośno, za dużo basów, wokal schowany. Na szczęście dźwięk dość szybko został skorygowany i już „Dancing Ghosts” (druga część „Acid Rain”) brzmiało lepiej, a później tylko się poprawiało. Ogólnie Hala Koło i ekipa ją obsługująca dali radę, choć największą zaletą tego miejsca nie była akustyka, lecz przestrzeń. Wracając do setlisty, połowa utworów zagranych tego wieczoru pochodziła z nowego albumu, który usłyszeliśmy w całości z wyjątkiem „The Day After”. Nowe kompozycje doskonale sprawdzają się na żywo, ponieważ są nieco prostsze od starszych utworów, mają w sobie duży ładunek emocjonalny i można je łatwo śpiewać wraz z publicznością. Mnie osobiście bardziej zaintrygował dobór kawałków z poprzednich płyt, ponieważ panowie odkopali kilka mocno zakurzonych perełek, które rzadko grają i pominęli kilka oczywistych hiciorów. „02 Panic Room”, czy „Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)” raczej nikogo nie zaskoczyły, tytułowe “Second Life Syndrome” też niedawno wróciło do zestawu (szkoda, że tym razem tylko pierwsza część), ale mocna reprezentacja debiutu to miła odmiana – instrumentalny „Reality Dream I”, tytułowe „Out of Myself” i „Loose Heart”. Choć szum opadających na podłogę szczęk było słychać dopiero gdy zespół zdecydował się wreszcie powrócić do „Anno Domini High Definition” i epki „Memories In My Head” w postaci odpowiednio „Left Out” i „Forgotten Land”. Ilość emocji, które Riverside zapewnił tego wieczoru swoim fanom była naprawdę porażająca. Z jednej strony poruszające kompozycje o podwójnym znaczeniu z nowego krążka, z drugiej sentymentalna podróż w czasie. Forma zespołu jest obecnie na chyba najwyższym możliwym poziomie. Nie każda kapela z prawie dwudziestoletnim stażem podchodzi do swoich występów z taką energią i zaangażowaniem. Oczywiście Riverside wspierają również znakomici muzycy towarzyszący. Maciej Meller już na stałe wpisał się w koncertowy skład i trudno wyobrazić sobie występy grupy bez tego znakomitego gitarzysty. Furorę zrobił również Michał Jelonek, który wyszedł na scenę i zagrał na skrzypcach w utworze „Lament”, tak samo jak na płycie. Mariusza Dudę, ceniłem zawsze nie tylko za jego śpiew, grę i zdolność komponowania, ale również jako konferansjera swojego zespołu, głównie ze względu na jego poczucie humoru, choć czasem bywało ono przykre (wystarczy wspomnieć występ Meller Gołyźniak Duda podczas festiwalu Ino Rock 2017). Tym razem było bardziej na poważnie i dość skromnie. Przed wykonaniem urokliwego i delikatnego „Guardian Angel”, Duda pięknie powiedział, że jeśli ma się dla kogo żyć, ma się największą szansę na przetrwanie. Na zakończenie lider podziękował publiczności i wyraził zadowolenie, ale i dumę, że koncerty Riverside to miejsce dla każdego, bez względu na płeć, wiek, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy wyznanie.
Po ponad dwugodzinnym występie Riverside, koncert, a wraz z nim polski odcinek trasy „Wasteland Tour” dobiegł końca. Osobiście wyszedłem z koncertu bardzo usatysfakcjonowany, ale też jakby lżejszy emocjonalnie. Większość zespołów, które zdobywają jakiś rozgłos, są atakowane z jakiegokolwiek powodu, co nie omija też Riverside. Każdy zespół, zwłaszcza profesjonalny, jest komercyjny, ale nie każdy zapewnia takie doznania i podchodzi do fanów z tak dużym szacunkiem. O tym świadczyło wiele aspektów, od zaskakującej setlisty, po przygotowanie całej trasy. Organizacja warszawskiego odcinka trasy stała na wysokim poziomie. Ekipa klubu Progresja, odpowiedzialna za przygotowanie wydarzenia, stanęła na wysokości niełatwego zadania. To było trochę tak jakby mały oddział musiał poradzić sobie z całą armią. Oczywiście tu nie było przeciwników. Każdy stał po tej samej stronie barykady i przybył w jednym celu. Dobrze się bawić i spędzić wieczór z ukochaną muzyką. Wszystko tak naprawdę się udało. Pozostaje jedynie podziękować zespołowi, organizatorom i przede wszystkim fanom, bo bez tych ostatnich nic by się nie wydarzyło oraz czekać na kolejne płyty i koncerty Riverside. Bo o to, że będą, raczej się nie martwię.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia (Łódź - Magnetofon) - Krzysztof"Jester"Baran
Podziękowania dla Riverside i Progresja za otrzymane akredytacje.


 


 

EXSESSIONS – Question Mark

czwartek, 25 październik 2018 14:34 Dział: Zapowiedzi wydawnicze

QM-Exsessions - okladka-ksiazeczkaDługo oczekiwana płyta studyjna QM ukaże się na początku grudnia 2018 r. Jeszcze nie jest znana dokładna data oficjalnej premiery płyty EXSESSIONS. Płyta została nagrana 21 i 22 lipca 2018 roku w QM Studio, w składzie, B. Raatz, J. Dołęga, M. Matuszewski i R. Bielak. Materiał muzyczny został zmiksowany przez S. Kindlera (Mahavishnu Orchestra, Jeff Beck, Jan Hammer Band). Stronę graficzną wzbogacają prace Ł. Wodyńskiego, które artysta wykonał specjalnie na potrzeby wydania płyty EXSESSIONS. Płyta ta jest nawiązaniem do klimatów związanych z cyklem portretów Ł. Wodyńskiego Exzystencje oraz muzyki skomponowanej jako ilustracja do wystawy. Sposób wydania płyty również nawiązuje do płyty solowej B. Raatza EXZYSTENCJE, która ukazała się kilka tygodni wcześniej. Metalowe pudełko z laserowo nadrukowanym tytułem płyty, wyściełane czarną delikatną tkaniną zawiera płytę oraz książeczkę. Płytę otwiera melorecytacja... ale nie zdradzamy na razie więcej. Warto samemu się przekonać.QM-Exsessions - okladka-ksiazeczka2

 

QM-Exsessions -czb

 

 

 

                                                                                                                                                        

 

 

fishprogFish należy do tych artystów, którzy są w naszym kraju nie mniej, a być może nawet bardziej popularni niż w swojej ojczyźnie. Dlatego też nie dziwi mała trasa koncertowa w Polsce, która objęła aż 5 koncertów, które cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ja miałem przyjemność obejrzeć warszawski występ byłego wokalisty Marillion. Nawet po 30 latach od jego odejścia z zespołu, ta etykietka nadal ciągnie się za Fishem i pewnie to nigdy się nie zmieni. Z drugiej strony, sam Derek Dick nie odżegnuje się od dorobku swojego byłego zespołu i chętnie sięga po utwory, które wykonywał z Marillion. Jako autor tekstów i twórca osobowości pierwszego wcielenia słynnej grupy, ma do tego pełne prawo.
Zanim Fish pojawił się na scenie, fani zgromadzeni tego wieczoru w klubie Progresja mogli na przystawkę (tudzież, by pasowało do klimatu, w ramach aperitifu) obejrzeć występ zespołu brytyjskiej wokalistki Doris Brendel. Doris wiele lat temu odbyła trasę z Marillion, obecnie koncertuje u boku Fisha, co sama podsumowała jako zatoczenie koła. Muzycy wyglądali jakby zostali wyciągnięci z festiwalu Woodstock z 1969 roku, jednak muzyka, którą grali, brzmiała jakby powstała kilka lub kilkanaście lat później. Połączenie melodyjnego rocka neoprogresywnego i jeszcze bardziej przystępnego pop rocka świetnie sprawdziło się na żywo. Doris Brendel oczarowuje swoim głosem i osobowością. Wokalistka ma w sobie coś z Janis Joplin - zachrypnięty, ale bardzo mocny głos i ogromną charyzmę. Doris gra również na flecie (tylko bez głupich żartów proszę). Poza przyjemną dla uszu muzyką i dużą dawką fajnej, koncertowej energii, zespół przygotował również drobne atrakcje wizualne. W pewnym momencie, z dłoni liderki wystrzeliły zielone lasery, później Doris bawiła się świetlistym biczem (ponownie, proszę bez głupich żartów, choć wiem, że jest coraz trudniej). Na zakończenie, gitarzysta i basista zespołu uderzali rytmicznie w bębny, a zachęcona przez muzyków publiczność krzyczała do rytmu. Podobno Fish poprosił ekipę Doris, by nas rozgrzali. Udało się.
Punktualnie o 21 na scenę wkroczył majestatycznie Pan Derek Dick wraz z zespołem. Tegoroczna trasa koncertowa to upamiętnienie albumu Marillion „Clutching At Straws” oraz prezentacja nowych utworów solowych Fisha, z nadchodzącej, nowej płyty „Weltschmerz” (tudzież poprzedzającej ją EP „A Parley With Angels”, ponieważ utwory z epki znajdą się również na albumie). Usłyszeliśmy zatem „Man With A Stick”, „Little Man What Now” i „Waverley Steps”. Coś czuję, że muzyka, która znajdzie się finalnie na „Weltschmerz” będzie bardzo smutna i wymagająca emocjonalnie. Moim zdaniem „Waverley Steps” nie do końca pasuje do występów na żywo, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie. Nawet w zachowaniu Fisha widać pewną zmianę. Artysta sprawia wrażenie trochę zmęczonego i przygnębionego upływem czasu, do którego często nawiązywał (o tym między innymi opowiada nowy utwór „Man With A Stick”). Na scenie znajdował się stołek barowy, który Derek nazwał „rekwizytem oraz pewnym symbolem”, ale rzadko na nim siadał, a poruszał się bardzo sprawnie i żwawo. Nie mniej, narzekał na plecy i kolana, a na zawołanie jednej z fanek żartobliwie odpowiedział, że chętnie by do niej zszedł, ale boi się, że nie dałby rady wrócić na scenę. Wokalnie niewiele można Fishowi zarzucić. Oczywiście, jego głos uległ zmianie na przestrzeni lat, na co być może trochę sobie zasłużył trybem życia, ale nadrabia charyzmą i ogromnym uczuciem, z którym nieprzerwanie śpiewa od tylu lat. Nadal potrafi porwać i poruszyć publiczność, a nawet nakłonić ludzi by zaczęli tańczyć walca. Najwięcej emocji towarzyszyło oczywiście wykonywaniu utworów z „Clutching At Straws”, szczególnie „Warm Wet Circles”, „That Time of the Night (The Short Straw)”, „Torch Song”, „Sugar Mice” z cudowną solówką gitarową oraz najgłośniej wyśpiewane przez publiczność „The Last Straw” i zagrane na bis „Incommunicado”, które rozruszało już nieco zmęczonych fanów. Koncerty Fisha to nie tylko wspaniała muzyka, ale również przemówienia wokalisty, który jest doskonałym mówcą i zaprawionym gawędziarzem. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że Fish zna tylko trzy wyrażenia po polsku: dzień dobry, dziękuję i na zdrowie. Opowiadał również o tym, że Polaków i Szkotów łączy podejście do różnych spraw i doświadczenia trudnej przeszłości. Wyznał, że czas trwania albumu „Clutching At Straws” był związany z kwestiami czysto technicznymi, takimi jak pojemność kasety magnetofonowej i czas trwania poszczególnych stron płyty winylowej. Artysta porównał również swoje albumy do Netflixa, twierdząc, że tworzy „Rockflix” czyli rockowy odpowiednik słynnego kanału streamingowego („tworzę filmy dla waszych uszu”). Kiedy było trzeba, potrafił też uciszyć publiczność, zwłaszcza przeszkadzające jednostki, które prawdopodobnie spożyły zbyt dużą ilość napojów wyskokowych.
Krążą plotki, że Fish zamierza zakończyć karierę. Jeśli rzeczywiście tak się stanie, będzie to oczywiście bardzo smutne i wielu fanom na cały świecie, w tym niżej podpisanemu, będzie ogromnie przykro. Z drugiej strony, jeśli tak ma wyglądać pożegnanie ze sceną, to ja jestem jak najbardziej za, ponieważ póki co, Fish jest w stanie zrobić to z dużym rozmachem i godnością. Nie będąc jeszcze cieniem własnej dawnej sławy, Fish jest człowiekiem z krwi i kości, świadomym swoich ograniczeń oraz zbliżającej się nieuchronnie starości, którą może powita z żalem, ale i z podniesionym czołem oraz przekonaniem dobrze wykonanego zadania. Ja jednak mam nadzieję, że jeszcze choć raz będzie mi dane zobaczyć występ tego przesympatycznego Szkota, który ładnych parę lat temu skradł moje serce i sprawił, że inaczej patrzę na emocje przekazywane w muzyce. Tego sobie i wszystkim życzę.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński

Colloids

sobota, 20 październik 2018 09:57 Dział: Walfad

01. Intro - 2:02
02. W kotle - 4:22
03. Synowie Syzyfa - 5:25
04. Koloidy - 10:18
05. Rdza - 5:38
06. Brudne pisanie - 6:44
07. Chodzić po wodzie - 4:52


 

Czas całkowity - 39:27



 

- Wojciech Ciuraj - wokal, gitara, mandolina
- Paweł Krawiec - gitara
- Dariusz Tatoj - instrumenty klawiszowe
- Radosław Żelazny - gitara basowa
- Jakub Dąbrowski - perkusja


 


 

 

 

 

Czy mówi Wam coś kanał na YouTube pod tytułem "Stoned Meadow Of Doom"? Jeśli nie to szybko wytłumaczę: jest to jeden aktualnie jedno z najbardziej znanych w sieci źródeł promujących muzykę z szeroko pojętego zakresu stoner rocka, doom metalu czy wszelkiego innego nieco psychodelicznego lub narkotycznie zabarwionego gitarowego grania. Generalnie kopalnia klimatycznych albumów i swoją drogą często przeze mnie odwiedzany kanał.

Zaczynam tę relację od dość dziwnego wstępu nieprzypadkowo. To właśnie na kanale SMOD miałem okazję przesłuchać albumy Red Scalp czy Sunnaty jeszcze zanim udałem się pierwszy raz na ich koncerty. Ten pierwszy zespół miałem okazję zobaczyć u boku Weedpecker na początku tego roku, drugi natomiast przy okazji trasy Tides From Nebula pod koniec roku ubiegłego. Oba koncerty podobały mi się wybornie, nabyłem wówczas wszelkie płyty jakie obie kapele miały na koncie, przesłuchałem od deski do deski i rozkochałem się w ich twórczości. Nie mogłem więc przegapić okazji, by oba zespoły zobaczyć na jednej scenie, jako rozgrzewacze do niemniej interesującego kanadyjskiego bandu Dopethrone.

Kiedy pojawiłem się w klubie Red Scalp właśnie kończył próbę. Przerwa nie była długa i Panowie pojawili się na scenie by zacząć swój koncert. Niech mnie kule biją, ale ta kapela powinna zrobić olbrzymią karierę, bo daleko szukać tak ciekawego podejścia do stonerowego grania. Red Scalp nieprzypadkowo kojarzy się z Indianami (ale tymi "westernowymi"), ich muzyka zawiera sporo indiańskiego klimatu. Żwawe riffy doskonale współgrają z etnicznymi przyśpiewkami, a transowe i dość szybkie rock and rollowe rytmy wprawiają ciało w eteryczny stan. Grupa ma na koncie tylko dwa, ale za to udane albumy, bardzo dobry "Rituals" i jeszcze lepszy "Lost Ghost". Krótki występ podzielili między oba wydawnictwa mniej więcej sprawiedliwie, po pół. Usłyszeliśmy więc choćby "Summoner" czy "Tatanka", ale największą furorę moim zdaniem na żywo robi zestawienie "Lost Ghost" z szalonym finałem oraz "Mantra Bufala", przy którym aż chce się założyć na głowę pióropusz i zatańczyć wokół ogniska. Na scenie brakowało tylko totemów, bizonów i szamana! Sprawdźcie Red Scalp jeśli jeszcze nie znacie, ale najlepiej wybierzcie się na ich koncert, bo na żywo ta kapela zyskuje jeszcze bardziej. Piątka z plusem, czekam na kolejne występy i chętnie wybiorę się na samodzielny, nieco dłuższy koncert.

Kolejnym na liście zespołem była Sunnata. Grupa wydała w tym roku doskonale przyjęty album "Outlands" i właśnie jest w trakcie jego promowania. Kapela z każdym kolejnym krążkiem rośnie w siłę, a jej marka znaczy coraz więcej na polskiej scenie, więc nie dziwi fakt, że sporo osób w Klubie U Bazyla przybyło właśnie na ten zespół. Widać to było choćby po koszulkach jakie przewijały się wśród publiczności (a ja wśród nich!). Sunnata zaczęła od "Lucid Dream" wraz z "Intro", czyli dokładnie tak jak na najnowszym albumie. Zrobiło się duszno, klimatycznie i nastrojowo. Fajny utwór na rozpoczęcie koncertu, bo pozwolił też na małe korekty w brzmieniu, co było słychać, ale co zupełnie nie psuło występu. Drugi na liście i zarazem mój ulubiony w repertuarze Sunnaty "Long Gone" (z poprzedniego albumu) nie pozwalał już na poprawki - musiał zabrzmieć mocno. Świetny riff na początku dał znać co za chwilę będzie się działo na scenie, ale wszyscy obecni chyba wiedzieli co ma nastąpić. Uderzenie dźwięków i potężne, ciężko wiosłujące gitary uderzyły w publikę z całą mocą i skutecznie ją rozruszały. Po tym ciosie Sunnata wróciła do najnowszego krążka: nieco transowy tytułowy utwór zwieńczyły po raz kolejny "walcujące", niskie riffy. Niestety koncert tak szybko jak się zaczął - tak się skończył. Albo to ja wpadłem w jakiś trans i straciłem wyczucie czasu, niemniej była to niespełna godzina. Wielce przyjemna, ale jakaś taka krótka. Sunnata powinna wreszcie wyruszyć w samodzielną trasę i grać bez limitu czasowego set tak długi, na jaki zasługuje. Czyli choćby nawet dwie godziny - mi by nie przeszkadzało. Świetny występ Panowie!

Gwiazdą wieczoru był kanadyjski Dopethrone. Przyznaję, że z twórczością grupy zapoznawać się zacząłem dopiero jak ogłoszono ich koncert w Polsce (a wraz z nim i występ Sunnaty w mojej okolicy). Formacja zawdzięcza (chyba, bo nie mam pewności) swą nazwę od legendarnego dla stoner/doom-metalu albumu Electric Wizrad. Jak nie trudno się domyślić muzyka grupy jest szorstka, raczej w wolnych tempach, o brudnym brzmieniu i... koniecznie dość głośna. Koncert Dopethrone zaiste taki był! Mocny i głośny. Niestety z racji nieznajomości z tym zespołem nie jestem w stanie przytoczyć tytułów utworów jakie zagrali. Ale całość zabrzmiała dokładnie tak jak się tego spodziewałem. Panowie rozpoczęli koncert jako trio - gitara, bas i perkusja. Wokal przydzielony był gitarzyście, choć ten wokal najmniej mi do całości pasował. Po kilku utworach na scenie pojawiła się jeszcze wokalistka, która zdaje się nie być stałym członkiem zespołu, ale popełniła kilka nim kilka nagrań. Niestety jej wokal podobał mi się jeszcze mniej niż wokal gitarzysty. Ale koncert mógł się podobać - pełen energii i stonerowej mocy. Muzycy chyba też dobrze się czuli na scenie, bo uśmiech nie znikał ich twarzy, ze sceny leciały między utworami żarty, a Panowie i Pani szybko "zintegrowali" się z żywo reagującą publicznością. Niestety koncert trochę się przedłużył ponad 22:00 i nie dotrwałem do końca (mam do Poznania kilkadziesiąt km), ale znając poznańskie realia nie trwał do 23:00, więc straciłem góra 2-3 utwory, a może tylko bisy.

Trochę to ciekawe, że wybrałem się na koncert, na którym interesowały mnie w 90% supporty. Ale jakie to były supporty! Red Scalp wyrywa z kapci swoją energią, a Sunnata otula psychodelicznym płaszczem dźwięków, by potem uderzyć potężnymi riffami. Podobał mi się również Dopethrone, choć po ubywającej w tracie ich koncertu ilości ludzi w klubie chyba część z widzów podzieliła moje odczucia - supporty przewyższyły tego wieczora gwiazdę. Warto jednak było wybrać się w ten czwartkowy wieczór do Bazyla! I dzięki Left Hand Sounds za zaproszenie - śledźcie ich, bo robią naprawdę mnóstwo dobrych koncert w Poznaniu i nie tylko.

 

 

 

A Life Wasted

piątek, 19 październik 2018 15:29 Dział: Kaleidoreal

01. A Life Wasted Part 1 - 19:07
02. I Was Dust - 7:40
03. Yellow And Blue - 10:46
04. Ozone - 3:08
05. A Life Wasted Part 2 - 16:06

Czas całkowity - 56:47

- Rikard Rynoson - vocals
- Lars Granat - guitars, bass, keyboards, vocals, composer & arranger, mixing
- Sebastian Johammar - drums

oraz:
- Jonatan Bengtsson - keyboards (2)
- Bjorn Headlam - keyboards (5)
- David Kallberg - percussion, nose flute

Past The Evening Sun

piątek, 19 październik 2018 13:57 Dział: Ring van Möbius

01. Past The Evening Sun - 21:39:
- a. The Pathfinder
- b. The First Curse
- c. The Constant
- d. In Retrospect
- e. The Second Curse - Convulsion
- f. Terminus
02. End Of Greatness - 5:53
03. Chasing The Horizon - 11:55

Czas całkowity - 39:28

- Thor Erik Helgesen - wokal, Hammond organ, Fender Rhodes piano, Mellotron and other keys
- Håvard Rasmussen - gitara basowa i efekty
- Dag Olav Husås - bębny, perkusja i efekty

oraz:
- Karl Christian Grønhaug - saksofon

 

 

 

Podobno trzynaste dni miesiąca bywają pechowe, w szczególności piątki. Ja jednak niespecjalnie wierzę w takie przesądy, a już tym bardziej kiedy trzynasty wypada w sobotę. Szczęśliwie się złożyło, że 13. października miałem w planach długo wyczekiwany koncert, więc już od rana mało co było w stanie popsuć mi humor, nawet jakiś mniejszy czy większy pech. Moje szczęście nie zostało zburzone tego dnia ani trochę, za to eksplodowało kiedy na scenie poznańskiej Tamy pojawili się muzycy Riverside.

Zanim jednak dojdziemy do właściwego punktu programu muszę napisać dlaczego moja relacja będzie nie do końca kompletna. Oto przed gwiazdą tego wieczoru wystąpić miały dwie kapele: Walfad oraz Spiral. Na wydarzeniu na Facebooku rozpiska czasowa prezentowała się następująco: 18:00 - otwarcie drzwi, 19:00 - support I i II, 20:00 - Riverside. Trochę mnie dziwił fakt, że supporty dostają tylko godzinę, ale rozpiska to rozpiska. Kiedy o 18:30 zjawiłem się w klubie z głównej sali dobiegały jakieś dźwięki, pomyślałem jednak, że to jeszcze próba, w końcu zwykle koncerty mają mniejszą lub większą obsuwę. Postanowiłem więc skosztować kawy w znajdującej się na parterze kawiarni, a chwilę przed 19:00 udać się na salę. Zaczepiłem po drodze kilkoro znajomych, swoim zwyczajem rzuciłem też okiem na stoiska z merchem i jakoś dziesięć po siódmej wszedłem na salę. Na scenie... Spiral. "A Walfad?" - pomyślałem i doszedłem do wniosku, że może zagrają za moment. Jak się później okazało chwilę po 20 na scenie zameldowali się już muzycy Riverside, a ja zdałem sobie sprawę, że dźwięki które słyszałem z dołu nie były dźwiękami próby. No cóż - koncert Walfad przegapiłem, oceniał nie będę, choć mając w pamięci ich występ z tegorocznego toruńskiego Festiwalu Rocka Progresywnego - chyba nie mam czego żałować.

Słów kilka jeszcze o koncercie drugiego supportu - Spiral. Zespół był mi nie do końca obcy, udało mi się sprawdzić ich fanpage, posłuchać dwóch czy trzech utworów w sieci i zdać sobie sprawę, że no cóż... nie jara mnie. Podszedłem jednak do koncertu ze sporym entuzjazmem, bo niejeden raz zespoły w wersji "live" już mnie zaskakiwały. Natomiast w przypadku tej rzeszowskiej formacji zaskoczenia nie było. Grupę tworzy niemal standardowa konfiguracja instrumentalna na scenie post-rockowej, tj. perkusja, bas i dwie gitary. Wyjątkowo w Spiral usłyszymy jeszcze damski wokal, choć chwilami bardziej mi on przeszkadzał niż całości dopełniał, a także jakieś klawisze obsługiwane przez basistę i garść sampli. Efekciarstwa w tej muzyce jest sporo, natomiast nie przełożyło się ono na moje oczekiwania. Czułem się trochę jakby ktoś puścił mi utwory Tides From Nebula, spuścił z nich trochę "pary" i dołożył głosu wokalistki. Mocy brakowało (może kwestia przeciętnego brzmienia?), za to nieznana mi moc targała muzykami dość intensywnie. Gitarzyści porwali się nawet na wycieczkę do publiczności, czyli zabieg znany choćby z koncertów wspomnianych Tides'ów, Retrospective, Shining czy kilkunastu innych. Nie porwał mnie ten koncert ani trochę, a post-rocka lubię i często gęsto na koncertach daję się ponieść post-rockowym emocjom, tutaj tego zabrakło. Nie mówię, że był to zły występ, bo pewnie nie był i każda muzyka znajdzie swoich fanów. Dla mnie po prostu trochę nudny i jednostajny. Warsztatu muzykom odejmował nie będę, talentu również, zabrakło mi trochę pomysłu na całość, bo według mnie dołożenie wokalu do post-rocka to trochę za mało, a złapać za serduszko też trzeba umieć. Przy okazji jednak chętnie dam Spiral drugą szansę.

W końcu nadszedł moment na Riverside. Miałem już okazję widzieć zespół po wznowieniu działalności - byłem na jednym z koncertów w warszawskiej Progresji w lutym 2017 roku, a także później we Wrocławiu (kwiecień '17), znów w Warszawie (Prog In Park) i w Szczecinku (MateriaFest). Byłem więc przygotowany na to, że w zespole nie ma już zmarłego Piotra Grudzińsiego, a na gitarze gościnnie występuje Maciej Meller. Dla niektórych widzów mogła to być jednak pierwsza okazja do zobaczenia grupy w takim składzie. Ale koncert ten miał być wyjątkowy z innego powodu - zespół właśnie zaczął trasę promującą wydanie pierwszej autorskiej płyty od śmierci Grudnia, czyli albumu "Wasteland" (moja recenzja: tutaj). Wielu, w tym także i ja, zastanawiało się jak materiał skomponowany i nagrany po raz pierwszy jako trio (nie licząc gości) zabrzmi na żywo. Otóż zabrzmiał wybornie, a rozkoszować się nim mogliśmy w całej okazalości, bo grupa zaprezentowała wszystkie utwory z "Wasteland", choć w innej kolejności.

Zaczęło się od klimatycznego, ambientowego intro. Miałem cynk, że w Gdańsku (dzień wcześniej, pierwszy koncert trasy) intro to zaczęło publiczność niecierpliwić i nawet pojawiły się tam gwizdy. Ale w Poznaniu zdecydowano, że intro będzie sobie leciało z głośników jeszcze w czasie kiedy techniczni sprawdzą na scenie wszystko. Nie zgasło więc światło, po scenie krzątali się ludzie, a ponad 20-minutowe intro leciało sobie gdzieś w tle. Pod koniec jednak, kiedy wszystko było gotowe, przygasły światła, zrobiło się mroczniej, a kulminacyjny moment długiego wstępu zbudował odpowiedni klimat. Na scenę wmaszerował najpierw Michał Łapaj, za nim Mariusz Duda, a potem Maciej Meller i gdzieś z tyłu, pomiędzy sprzętem do perkusji dotarł Piotr Kozieradzki. Możemy zaczynać!

Wielkim zaskoczeniem nie było, że formacja zaczęła od utworów z nowej płyty tak samo jak rozpoczyna się album, czyli mocny "Acid Rain" i singlowy "Vale Of Tears". Początek z przytupem, choć utwory brzmiały ciut inaczej niż na albumie. Mam wrażenie, że perkusja miała barwę nieco bardziej industrialną, w szczególności werbel, co sprawiło, że kompozycje te zabrzmiały jeszcze bardziej apokaliptycznie. Kolejny singiel "Lament" uderzył jako trzeci, a później przyszedł czas na dawno nie słyszane powroty do przeszłości. Najpierw świetnie zagrany "Out Of Myself", w czasie którego niejeden widz powtarzał pod nosem za z Dudą wers "Voices in my head, voices in my head". Później jeszcze lepszy "Second Life Syndrom" i jeden z moich ulubionych utworów Riverside "Left Out" z płyty "ADHD". Koncert rozkręcił się na dobre, a energia ze sceny i pod sceną aż buzowała.

Przyszedł więc czas na zwolnienie i chwilę oddechu, który przyniosła piękna ballada "Guardian Angel" oraz pochodzący z przedostatniego albumu "Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)". Mniej klimatycznie było za to przy okazji instrumentalnego "The Struggle for Survival", który w nieco odmienionej formie zabrzmiał wybornie. Uczta dla uszu każdego miłośnika progresywnego rocka. Kolejne utwory, a wśród nich hitowy "02 Panic Room" czy nastrojowy "Loose Heart" utrzymały tempo, a wielki finał zasadniczej części nastał w momencie zaprezentowania utworu tytułowego z ostatniej płyty. Można było przewidzieć, że koncerty w głównej części kończyć będą się właśnie tym numerem, który doskonale nadaje się do postawienia kropki nad i. Ale można było też domyślać się, że grupa nie pozostawi nas bez bisów, więc po dłuższych brawach wszyscy muzycy wkroczyli ponownie na scenę. Bis był o wiele bardziej klimatyczny: "The Night Before", "Reality Dream I" oraz na koniec "The Day After". Przed ostatnim utworem zabrzmiał też "River Down Below" wykonany w towarzystwie Matteo Bassoli (Duda grał w tym numerze na gitarze akustycznej). Ciekawa sprawa zobaczyć Riverside jako trio, ale w składzie pięcioosobowym, nieprawdaż?

Tak skończył się ten wspaniały występ. Dawno nie słyszałem tak dobrego seta w wykonaniu Riverside. Może być to oczywiście też spowodowane tym, że nowy album przyjąłem z wielkim entuzjazmem, niemniej w zespole wyczuwalna była tęsknota za sceną, energia i pasja. Mariusz Duda uwijając się z kilkoma instrumentami - czego oczywiście wcześniej nie robił tak często - jest w znakomitej formie, również wokalnej (ten niski, ale ciepły wokal w "Guardian Angel" i ciary na plecach!). Również Michał Łapaj uwijał się za klawiszami jak w ukropie, ale uśmiech z jego twarzy nie zniknął ani na moment. Niestety najmniej widziałem (z racji miejsca na widowni nieco z boku) Macieja Mellera, ale kiedy udawało mi się i jego dostrzec było widać, że wpasował się w ten zespół i doskonale się w nim czuje. Cała czwórka (a w jednym utworze i piątka) spisała się znakomicie.

Warto zaznaczyć jeszcze, że Riverside po raz pierwszy chyba wyglądało na scenie tak dobrze. I mam tu na myśli wszelkiego rodzaju sprzęt, który służył do wizualnego uatrakcyjnienia występu: światła, ruchome i statyczne oraz dwa ekrany po obu stronach perkusji. Klimatyczne wizualizacje oraz doskonale zgrane sceny świateł sprawiły, że Riverside wyglądał nie tyle na klasowy zespół, ale na zespół klasowy w skali światowej. Niejeden dużo większy koncert wygląda przy tym co pokazały Rivki dość ubogo. Również brzmienie zasługuje na dużą pochwałę - pokłony przed ekipą techniczną (pozdrawiam Tomku!), była przysłowiowa "żyleta". Szkoda, że tak piękne wieczory tak szybko się kończą... ale byle do następnego mojego spotkania z Riverside! Może już w przyszłym roku? Grupa w końcu przecież uwielbia koncertować. Trzymam kciuki, również za dalszą część trasy w Polsce i w Europie.

 

 

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.