18 sierpnia miała miejsce druga edycja wciąż nowiutkiego na polskim rynku festiwalowym Prog In Park. Impreza ta zaczęła pisać swoją historię w ubiegłym roku, kiedy w amfiteatrze Parku Sowińskiego wystąpiły tak znakomite zespoły jak Opeth czy Sólstafir, a całości dopełniła znakomita polska reprezentacja w postaci Riverside, Blindead oraz Lion Shepherd. Początek więc z przytupem, ale już w tym roku organizatorzy z Knock Out Productions musieli zmierzyć się z kilkoma poważnymi przeciwnościami losu - czy podołali? O tym i o przebiegu oraz wrażeniach z festiwalu przeczytacie poniżej.
- WIELKI NIEOBECNY -
Kiedy zapowiadając w zeszłym roku pierwszą edycję Prog In Park pisałem, że impreza ma pełne prawo i predyspozycje by na stałe zagościć nie tylko w kalendarzu fanów progresji z Polski, ale także z Europy, nikt nie mógł przypuszczać, że druga edycja wcale nie odbędzie się w parku, tak jak nazwa wskazuje. Początkowo w line-upie całej imprezy znalazła się amerykańska supergrupa Sons Of Apollo. To kolejny z projektów, w których udział bierze ikona progresywnego metalu, czyli Mike Portnoy. Koleś naprawdę nie narzeka na brak weny, co rusz zaczyna coś nowego, udziela się u kogoś gościnnie, czy organizuje pływające festiwale na jachtach wycieczkowych. W każdym razie do Sons Of Apollo zaprosił nie lada pakę, choć w większości własnych dobrych znajomych: Derek Sherinian (ex-Dream Theater, Planet X, Black Countr Communion i in.), Billy Sheehan (Mr. Big, The Winery Dogs), Jeff Scott Soto (ex-Yngwie Malmsteen, ex-Journey i in.) czy Ron "Bumblefoot" Thal (Art Of Anarchy oraz ex-Guns N' Roses). Skład robi wrażenie, ale jak to zwykle bywa z zapracowanymi ludźmi - a na takich wszyscy wyglądają - trudno dopiąć terminy i zorganizować płynną, regularną trasę. I niestety grupa odwołała część europejskich koncertów, w tym znalazł się również planowany występ w ramach Prog In Park. Stało się to na dosłownie kilkanaście dni przed festiwalem, więc potem wszystko potoczyło się w tempie błyskawicznym. Organizator najpierw poinformował o odwołaniu jednego z head-linerów, potem ogłosił przeniesienie festiwalu do klubu, a na koniec ogłosił, że w zastępstwie Sons Of Apollo wystąpi lokalne Tides From Nebula, a sety pozostałych gwiazd imprezy się wydłużą.
Ostatecznie impreza przeniesiona została do klubu Progresja, a skład Prog In Park rysował się następująco: Postcards From Arkham, Tides From Nebula, Leprous, Ihsahn i Anathema w roli gwiazdy wieczoru. Trzeba przyznać, że mimo wszystko skład robił wrażenie, choć popularni w Polsce "Tajdsi" to nie Mike Portnoy i spółka. Niemniej na kilka dni przed festiwalem na pewno trudno było znaleźć bardziej znany zespół, który miałby wolny termin i był chętny na występ w Progresji. Jak się jednak okazało Tides From Nebula doskonale wpasowali się w tematykę festiwalu, ale o tym za chwilę. Najpierw słów jeszcze kilka o klubie, do którego przeniesiony został festiwal. Progresja to marka na polskiej mapie koncertowej znana od lat, zasłużona i szanowana. Od kilku sezonów mieści się w nowym miejscu - większym, o wiele lepiej zorganizowanym lecz niestety nieklimatyzowanym. To był jeden z głównych powodów narzekań uczestników po ogłoszeniu przenosin do Progresji. Nie byłem na sławnym koncercie Camel, na którym pot w tym klubie płynął wodospadami po ścianach, ale po Prog In Park wyobrażam sobie jak to musiało wyglądać. Mimo zapewień organizatora niestety sprowadzona klimatyzacja nie podołała i w sali mimo wszystko było bardzo gorąco i duszno. Jeden klimatyzator takiej sali nie wychłodzi, przewiewu również brakowało, a aura na zewnątrz plus ilość uczestników sprawiła, że warunki w klubie zrobiły się tropikalne. Niemniej jednak to chyba jedyny minus jaki można zarzucić w kwestii organizacyjnej. A nie - jeszcze opóźnienie, zapomniałbym! Nie wiem skąd wynikała obsuwa czasowa, z tego co słychać było na zewnątrz... Anathema dość długo miała próbę. Także całość przesunęła się w czasie o kilkadziesiąt minut, a zdaje się, że i sety pierwszych dwóch zespołów zostały nieco skrócone. Wracając jeszcze do Progresji - klub powiększył przestrzeń na zewnątrz, było co zjeść i gdzie przysiąść, był namiot do spotkań artystów z fanami, tak więc festiwalowy charakter jak na miarę możliwości został jak najbardziej zachowany. Trzymam jednak kciuki za to, by za rok Prog In Park powrócił do Parku Sowińskiego, na swoje najwłaściwsze miejsce.
- ZESPOŁY O NAZWACH Z TRZECH WYRAZÓW -
Przejdźmy wreszcie do występów! Na pierwszy ogień przybysze z południa, czyli sympatyczni Czesi z Postcards From Arkham. Miałem już przyjemność widzieć ten zespół na żywo, więc mniej więcej wiedziałem czego się po nich spodziewać. Energetycznego, post-metalowego seta z melodyjnymi solówkami i ubarwiającą wszystko elektroniką, z filmowymi samplami włącznie. No właśnie - ten ostatni element dla muzyki PFA jest chyba najważniejszy, bo ją charakteryzuje, a w Progresji niemal wcale słychać nie było ów elektroniki. To spory minus w kierunku akustyków, nie wiem czy zespołowych czy klubowych, no ale moim zdaniem nie podołali zadaniu. Grupa zabrzmiała słabo, momentami był to jeden wielki jazgot. A szkoda, bo w utworach takich jak "One World Is Not Enough" motywy elektroniczne (klawisze!) grają kluczową rolę. Poza tym jednak grupa widać starała się ile mogła, scenicznie prezentowała się bardzo pozytywnie - z pełną energią i zaangażowaniem. Poruszyła mnie skromność tych młodych chłopaków, po których widać było, że są tym występem dość przejęci. Bo prawdopodobnie (poprawcie mnie jeśli się mylę) był to jeden z większych wystepów w ich dotychczasowej karierze, choć grali też chyba na czeskim Brutal Assault, ale tam to pewnie w tzw. "porze obiadowej". W Progresji natomiast usłyszeliśmy dość krótki set, taka rola "otwieraczy" na festiwalach, który jednak mógł się muzycznie podobać. Myślę, że zdobyli swoim koncertem kilkunastu nowych fanów w Polsce. Szkoda tylko, że merch tak drogi...
Jako drudzy po krótkiej przerwie na scenie zameldowali się muzycy Tides From Nebula. Warszawiacy, ściągnięci na festiwal w zastępstwie, są już uznaną marką na polskiej scenie post rockowej, ale również progresywnej. Widać to też po ich występach, które z każdym kolejnym rokiem czy trasą stają się bardziej profesjonalne i na wysokim poziomie. Nie inaczej było tym razem - również wizualnie grupa się mocno rozwija. Za muzykami postawiono kilkanaście pasków ledowych, które dodawały klimatu i wizualnej atrakcyjności temu koncertowi. Z tego co się dopytałem to zespół zagrał dokładnie taki sam set jak nieco wcześniej na popularnym Woodsto... tzn. Pol'And'Rocku. Czyli przekrojowo, z pomysłem i zachowaną dramaturgią. Jak zawsze mam problem z tytułami utworów jeśli chodzi o Tides From Nebula, także setlisty tutaj nie przytoczę, ale na pewno na koniec był popularny "Tragedy of Joseph Merrick". Pojawiły się też "Now Run" oraz "We Are The Mirror". Całość zabrzmiała profesjonalnie, a muzycy Tomasz, Maciej, Adam i Przemek widać czuli się tego dnia znakomicie. Zresztą ich prezencja sceniczna zawsze nie urzekała, to jak czują muzykę, jak na nią reagują i jak nią żyją przez cały występ. A emocje były chyba spore, bo po jednym z utworów Adam Waleszyński podziękował publiczności po angielsku... szybko się jednak zorientował, że w Warszawie można dziękować po polsku. Nic w tym jednak złego, bo widzów z zagranicy trochę na widowni spotkać można było. Podsumowując: Tides From Nebula zagrało na swoim, tj. wysokim poziomie, i myślę, że spokojnie mogliby być częścią tego festiwalu od samego początku.
- DESANT NORWESKI -
Potem natomiast przyszedł czas na jeden z dwóch zespołów, na które czekałem. Nie ukrywam, że na Prog In Park wybrałem się głównie z uwagi na reprezentantów Norwegii, zresztą mocno ze sobą zżytych, tj. Leprous i Ihsahn. Ci pierwsi zameldowali się na scenie najpierw, co może niektórych fanów progresywnej muzy zaskoczyło, bo Ihsahn to postać kojarzona raczej z muzyką metalową (Emperor, anyone?), a Leprous ostatnimi laty zdobywa systematycznie i w szybkim tempie światek progresywny. Dla tej publiczności mógłby i pewnie było nieco bardziej rozpoznawalny. Niemniej Ihsahn to postać na scenie obecna od 25 lat, w dodatku z kolosanym dorobkiem, więc kolejność prawidłowa. Einar i spółka dość szybko zainstalowali się na scenie, choć... czy mi się wydawało, czy on chodził po scenie w kurtce w ten ukrop?! Może jednak na scenie klimatyzacja działała, haha! W każdym razie sprzęt pojawił się dość szybko i można było zaczynać. Leprous zaczął od "Bonneville", czyli spokojnie i dokładnie tak jak zaczyna się ich najnowszy album "Malina". Uwagę przykuwał też Raphael Weinroth-Browne grający na wiolonczeli, który z zespołem występuje dopiero od tej trasy (z tego co wiem jeszcze nie jest stałym członkiem) i doskonale wzbogaca swoją grą muzykę Leprous. Ale spokój nie trwał długo - potężne riffy w refrenie jak grom z jasnego nieba posypały się spod rąk Tora Suhrke i Oysteina Landsverka. Kolejny na liście "Stuck" również zachował porządek "malinowy", ale za to już na poważnie rozbujał zgromadzoną tłumnie publiczność. Swoją drogą widać było, że gro ludzi przybyło dopiero na Leprous, bo Progresja dość mocno się zapełniła właśnie na tym koncercie. "The Flood" był pierwszym skokiem do nieco wcześniejszych nagrań, ale tylko chwilowym, po zaraz potem usłyszeliśmy "From The Flame". Ten utwór na żywo robi znakomite wrażenie, a zagrany został wręcz wybornie - w szczególności uwagę zwróciłem na Barda Kolstada, którego mini-solówki na perkusji robią w tej kompozycji robotę. Podołał, zagrał je świetnie i bezbłędnie, a ja niemal zbierałem szczękę z podłogi. Opaść mi miała bowiem dopiero za chwil kilka, ale po drodze usłyszeliśmy jeszcze "Salt" z albumu "Coal" czy "Illuminate". Ten utwór wraz z następującym po nich "The Price" poruszyły już chyba każdego kto znajdował się na sali i jeszcze w jakiś dziwny sposób nie zaczął się bujać przy muzyce Norwegów. A Leprous wtedy postanowił trochę zwolnić, jakby dla zachowania odpowiedniej równowagi, prezentując cudowny "The Cloak". Oj, czy ktoś tego wieczora piękniej zaśpiewał niż Einar Solberg właśnie w tym utworze? Zrobiło się klimatycznie, melancholijnie i... romantycznie. Jednak przy okazji "Mirrage" publika znowu się rozruszała, ale wielki finał tego występu był dopiero przed nami...
Jeszcze przed festiwalem przewidywałem, że jeśli Leprous i Ihsahn wystąpia na jednym festiwalu, to nie mogą odpuścić takiej okazji do zagrania swoich wspólnych utworów. Jednym z nich jest zagrany przez Leprous na koniec swojego seta "Contaminate Me", wykonany (co oczywiste) wraz z Ihsahem. Poza konotacjami rodzinnymi dwa te zespoły pasują do siebie znakomicie, a nie ulega wątpliwości, że bardziej doświadczony Ihsahn w pewnym sensie poprowadził Leprous do miejsca, w którym znajdują się teraz. W każdym razie wspomniany "Contaminate Me" zabrzmiał potężnie i był też jednym z dwóch bardzo wyjątkowych momentów tego festiwalu. Wierzcie mi lub nie, ale Leprous zagrał ten utwór razem z Ihsahnem dotychczas tylko kilka razy na żywo! Po prostu nieczęsto są ku temu okazje, a kompozycja pochodzi z albumu mającego już 5 lat. Cieszy więc tym bardziej, że mogliśmy być świadkami jego wykonania, w dodatku tak fantastycznego i unikalnego zarazem. Drugim unikalnym momentem było wykonanie "Celestial Violence" przez Ihsahna wraz z gościnnym udziałem Einara. To kolejna wspólna kompozycja obu panów, jednak tym razem pochodząca z albumu starszego z nich. Utwór pojawił sie już oczywiście w secie Ihsahna, ale musiałem o nim tutaj wspomnieć. Zagrali go jako trzeci w kolejności, a zapowiedziany został jako "pay-back time", czyli można powiedzieć "spłata długu". No tak, najpierw Ihsahn z Leprous, potem Leprous z Ihsahn... takie wieczory nie zdarzają się zbyt często! Mi udało się już drugi raz usłyszeć "Celestial Violence" z udziałem Einara, ale myślę, że sporej części zgromadzonej publiczności jednak nie, więc z pewnością była to spora atrakcja.
Jakoś tak wyszło, że dość płynnie przeszedłem do koncertu Ihsahna. Kiedy ikoniczny dla muzyki black metalowej artysta zabrał się swego czasu za muzykę progresywną niektórzy pukali się w czoło. Ale Ihsahn poszedł po swoje i dziś tworzy jeden z najciekawszych nurtów w progresywnej muzyce, który mógłbym nazwać awangardowym progresywnym black metalem. Bo czego w jego muzyce nie ma?! Metal - jest, jazz - jest, awangarda - jest, progres - jest, heavy metal - jest. Wymieniać, a wymieniać. Nie jest to jednak łatwa muzyka i widać to było po publiczności tego wieczora. Kiedy ze sceny płynęły mocne kompozycje takie jak "Lend Me The Eyes Of Millenia" czy "Arcana Imperii" to chyba nie wszyscy wiedzieli o co tu chodzi. Dodatkowo charakterystyczny, wyciętym rodem z black metalu lat 90-tych wokal głównodowodzącego mógł nie wszystkim przypaść do gustu. Trochę przystępniej zrobiło się przy okazji "Mass Darkness" oraz heavy metalowego "Until I Too Dissolve", które w końcu sprawiły, że z twarzy niektórych widzów zniknęła lekka konsternacja. Również przy bardzo progresywnie brzmiącym "My Heart is of the North" wśród publiczności pojawiły się uśmiechy zadowolenia - to zresztą utwór nawiązujący nieco do muzyki hard rockowej z lat 70-tych. Melancholijny "Sámr" zabrzmiał cudownie, a Ihsahn po raz pierwszy tak ładnie zaśpiewał i pokazał, że to również doskonale potrafi. Końcówka koncertu to było jednak szalone metalowo-awangardowe piekło, jak seria z karabinu poszły "Frozen Lakes On Mars" oraz "A Grave Inversed" z albumu "After", a całości dopełnił "Grave" z "Eremity". Kawalkada black metalowych blastów i riffów przetoczyła się po publiczności i znów widać było pewne zdezorientowanie wśród widzów. Dopiero w tych utworach pojawił się też saksofon, z którego muzyka Ihsahna jest m.in. znana (zwykle gra na nim Jørgen Munkeby z Shining, niestety tym razem instrument ten zabrzmiał z taśmy, a wielka szkoda...). Koncert ten szybko przeminął, ale z pewnością mógł się podobać. Mimo dość trudnego materiału jaki prezentuje Ihsahn set był zróżnicowany, utwory świetnie dobrane, a dynamika całości zachowana. Ponownie natomiast muszę przyczepić się trochę do nagłośnienia, które momentami sprawiało, ze przy tej ilości dźwięków trudno było wychwycić poszczególne z nich. Na uwagę zasługuje też perkusista Tobias Ørnes Andersen, który z niewielkiego zestawu perkusyjnego potrafił wykrzesać iście piekielne bombardowania; oraz gitarzysta Øystein Landsverk, który swoją drogą pojawił się też gościnnie na koncercie Leprous (grał wiele lat w tym zespole, później rezygnując z tak intensywnego koncertowania zdecydował się zasilić szeregi zespołu Ihsahna).
- GWIAZDA WIECZORU -
Nastąpiła potem trochę dłuższa przerwa ponieważ ze sceny zniknąć musiało nieco sprzętu, ale zaraz potem zameldowali się na niej muzycy Anathemy. Na początku byli to tylko bracia Cavanagh - Vincent i Daniel, oraz John Douglas i Daniel Cardoso. Zaczęli od "Deep" oraz "Lost Control" czyli starszych numerów. Akurat to bardzo mi się spodobało, bo przyznaję bez bicia, że fanem najnowszych dokonań Anathemy nie jestem i jak dla mnie ostatnim bardzo dobrym ich albumem był "Weather Systems". Później natomiast do zespołu dołączyła Lee Douglas i zaczęły się nieco nowsze utwory - "Can't Let Go", "Endless Ways" czy "The Optimist", wszystkie z ostatniego albumu grupy. Pojawił się też "The Lost Song, Part 3" czy "Barriers" z "A Fine Day To Exit". I znowu było mi dobrze, bo znowu pojawił się starszy utwór. Ale dopiero kolejny wprawił mnie w zachwyt - "Thin Air" z mojej ulubionej "We're Here Because We're Here". Wyśpiewałem ten utwór w całości z zespołem, a mną targały jakieś spazmy przyjemności. No nic nie poradzę, że tak bardzo "Thin Air" lubię! Potem był singlowy "Springfield", oraz zawsze cudowny "The Beginning And The End". W tym momencie natomiast koncert znowu trochę zwolnił. Nie wiem czy tylko ja miałem takie wrażenie, ale wydawało mi się, że muzycy Anathemy są jakby tacy... zmęczeni. Mniej więcej od tego utworu miałem wrażenie jakby grali trochę na siłę, byle do końca. Najdziwniejsze wrażenie sprawił na mnie Vincent, który stał się już chyba gwiazdą pełną gębą. Może to po prostu moje dziwne odczucie bo dość dawno na koncercie Anathemy nie byłem, ale potwierdził to mój znajomy, który wybiera się na ich koncerty przy okazji niemal każdej trasy w Polsce. Ponadto dawało się już we znaki nieco zmęczenie festiwalowe, więc po tym utworze postanowiłem posłuchać sobie na siedząco z przedsionka sali koncertowej w Progresji. Słychać było wszystko dobrze, gorzej z widocznością oczywiście, także niestety nie opowiem co i jak działo się wtedy na scenie, ale muzycy zagrali m.in. "Universal", "Closer" czy "Distant Satellites". Przy okazji "A Natural Disaster" musiałem oczywiście zajrzeć czy jak zawsze zrobili patent z zachęceniem publiczności do oświetlenia sceny swoimi telefonami - zrobili. Musi to oszałamiająco wyglądać ze sceny! Na koniec - już chyba tradycyjnie - obie części "Untouchable, Part 1 & 2", a na sam finał w postaci bisu "Fragile Dreams", na które wróciłem na salę sobie posłuchać. Zabrzmiało świetnie i świeżo, ale ten utwór nie może zabrzmieć słabo.
W międzyczasie kiedy Anathema grała, a ja siedziałem sobie w hallu klubu spotkałem jeszcze Ihsahna, który zbierał się już do opuszczenia klubu. Zamieniłem z nim kilka słów, m.in. zapytałem o odwołany występ na tegorocznym Brutal Assault. Co ciekawe muzyk nawet nie wiedział, że był tam zabookowany! Szybka (i niestety nieudana) fotka i dałem mu spokój, chłop wyglądał na zmęczonego. Występ gwiazdy wieczoru - Anathemy - w pewnej części przegapiłem, bo go nie oglądałem, a jedynie słuchałem, ale nie określiłbym go mianem wybitnego. Raczej dobry, poprawny koncert, bywało się na lepszych ich koncertach (choćby w krakowskim Studio w 2014!). Cały festiwal oceniam pozytywnie, mimo szeregu problemów z jakimi musiał zmierzyć się organizator impreza się odbyła i można było się doskonale bawić. Moim zdaniem najciekawsze występy zaserwowali muzycy z Norwegii, czyli Ihsahn i Leprous, później Anathema i zaś Tides From Nebula oraz Postcards From Arkham. Ale wszystkie koncerty stały na dość wysokim poziomie, więc warto było jak najbardziej tego dnia wybrać się do warszawskiej Progresji. A festiwalowi Prog In Park życzę w przyszłym roku trzeciej edycji, oczywiście w parku i z jeszcze lepszym line-upem. Kto wie, może zobaczymy jedną z największych gwiazd progresywnego rocka czy metalu? Kogoś ze starej gwardii, albo wręcz przeciwnie - wschodzące i szturmem zdobywające popularność młode zespoły? Czas pokaże, natomist ja podbudowany tegoroczną edycją trzymam kciuki za Knock Out Productions i wierzę, że przyszły rok przyniesie najwspanialszą dotychczas edycję Prog In Park!
GALERIA ZDJĘĆ PONIŻEJ!
PS. Na samym początku festiwalu, kiedy trwała jeszcze próba chyba Anathemy byłem wraz ze znajomymi świadkiem zabawnej sytuacji. Oto Ihsahn przybył na festiwal - ubrany całkiem normalnie, tak jak ja, czy Ty - Drogi Czytelniku, ubieramy się idąc do sklepu po bułki. Trzymał w ręku teczuszkę i podążał na teren festiwalu. Niemal nikt nie wiedział kim jest ten jegomość. Pozdrowiliśmy go gestem rogów znanym każdemu fanowi metalu, a on odpowiedział tym samym. Takie spotkanie gwiazdy black metalu w wydaniu saute, uśmiechniętej i nie wyróżniającej się z tłumu sprawiło nam wiele radości.
_
Widział, spisał i ocenił: Bartłomiej Musielak
Piękne fotki ustrzelił: Jan "Yano" Włodarski
Grégoire Fray opowiada o nowym albumie Thot i polskiej trasie
czwartek, 23 sierpień 2018 21:39 Dział: WywiadyW związku ze zbliżającą się wielkimi krokami kolejną trasą belgijskiej formacji Thot w Polsce udało nam się porozmawiać z mózgiem i głównodowodzącym formacji - Grégoire Fray'em. Muzyk opowiedział nam o nowym albumie "Fleuve", o rzekach oraz o tym z kim, gdzie i jak zagrają koncerty. Przypomnijmy, grupa zagra w Polsce cztery koncerty:
- 29. sierpnia w Poznaniu (klub BaRock, wraz z zespołem Outbred),
- 30. sierpnia w Gdańsku w ramach festiwalu Soundrive Festival,
- 31. sierpnia w Warszawie (klub Chmury, wraz z Michałem Turowskim),
- 1. września we Wrocławiu (klub DK Luksus, wraz z Aviaries).
Zapis naszej rozmowy poniżej, zapraszamy do lektury!
Bartłomiej Musielak: Cześć Grégoire! Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Kolejny album Thot oznacza kolejną wizytę w Polsce. Lubicie tu wracać, prawda?
Grégoire Fray: Cześć! U mnie wszystko w porządku, dzięki! Mam nadzieję, że u Ciebie też. Zgadza się - występy w Polsce zawsze wiążą się dla nas z mile spędzonym czasem i świetnymi koncertami. Ale o tym Ty już się chyba przekonałeś, prawda?
O tak, w kwestii koncertów oczywiście! Czy uważasz, że jest coś wyjątkowego w koncertach granych w Polsce?
Hm... Pewne zagubienie w podliczaniu wszystkich tych polskich monet na merchu kiedy trasa się kończy (śmiech)!
Przejdźmy do Waszego najnowszego albumu - jej tytuł to "Fleuve", co oznacza po francusku rzekę, zgadza się?
Tak jest, sir!
Nie trudno się domyślić, że rzeki są motywem przewodnim tego albumu. Pisałeś już o mieście, wieżach ciśnień, a tym razem padło na rzeki. Możesz nam powiedzieć coś więcej? Dlaczego rzeki, co jest w nich takiego specjalnego i jak Cię zainspirowały?
Właściwie pomysł pojawił się kiedy byłem w Polsce, po rozmowie jaką miałem z moim przyjacielem z Wrocławia. Przechodziłem ciężki etap w życiu i miałem sporo problemów (zdrowotne, personalne), a to co powiedział mi wtedy ten znajomy sprawiło, że zacząłem patrzeć na rzeki jako inspirację do pójścia naprzód. Zarówno do poradzenia sobie z problemami, jak i z moją karierą jako artysty. Ponadto album jest głównie o europejskich rzekach i dzięki temu można go odbierać jako hołd dla europejskiej kultury, której wszyscy jesteśmy częścią.
Na "Fleuve" znalazło się też miejsce dla polskiej rzeki w piosence "Odra", zakładam, że ma to pewne powiązania z Twoim pobytem we Wrocławiu. Był to też pierwszy singiel z płyty.
Zgadza się. Jest to w ogóle pierwszy utwór jaki na ten album napisałem. Oczywiście ma to powiązanie z Wrocławiem - to tam wpadłem na pomysł z rzekami, więc Odra była naturalnym pierwszym wyborem.
Do tego utworu pojawił się też teledysk, na którym możemy zobaczyć... tonących ludzi? Wizualnie obraz jest znakomity, ale o czym właściwie on opowiada? Mógłbyś nam trochę przybliżyć jak interpretować ten teledysk?
Najprościej mówiąc pomysł był taki, żeby pokazać, że człowiek powininem zagłębiać się w swoje problemy głębiej i głębiej, tak by znaleźć ich rozwiązanie, odbić się od nich i zostawić za sobą. Dziewczyna w tym teledysku wie, że musi popłynąć aż do samego dna otchłani, poradzić sobie z własnymi problemami, które przedstawiliśmy jako tonących ludzi wokół niej, odbić się od dna i powrócić na powierzchnię. Przez utonięcie i odbicie od dna chcieliśmy pokazać, że można wrócić do życia, być może nawet silniejszym.
Mamy też utwór "Bosphore" - z tego co wiem nie jest to rzeka, ale również ściśle związane z wodą. Co możesz powiedzieć o tym utworze?
Bosfor to naturalna ciśniena, coś jak króciutka rzeka, międzynarodowa droga wodna zlokalizowana w Turcji. Tworzy ona kontynentalną granicę pomiędzy Europą i Azją. A w związku z europejskim wydźwiękiem albumu jest też granicą Europy, oraz ostatnim utworem na płycie.
Zapytałem o ten utwór nieprzypadkowo również z powodów muzycznych. To najdłuższa kompozycja na albumie, wydaje mi się również, że najdłuższa jaką Thot kiedykolwiek stworzył, bardzo rozbudowana. Czy można ją więc nazwać w pewien sposób "progresywną"?
Jako artysta i twórca nie jestem chyba najlepszą osobą do przyklejania łatek, w szczególności do swojej twórczości. Nigdy też nie piszę muzyki mając w głowie jakiś sprecyzowany gatunek muzyczny. Pomysły i emocje przychodzą do głowy, a ja staram się je jakoś przekuć w muzykę, zamiast w trzymać się ram gatunkowych. Ale mógłbym powiedzieć, że niektóre moje emocje, również zawarte w tym utworze, są na swój sposób "progresywne", więc może dlatego ten utwór brzmi tak jak brzmi?
Ładnie powiedziane! A czy w ogóle słuchasz progresywnej muzyki, masz jakiś ulubionych artystów wywodzących się lub tworzących w tym gatunku? Ostatnio łatka "progresywna" przyklejana jest hurtowo do niemal każdego rodzaju muzyki...
Właściwie słucham głównie muzyki, która przemawia do mnie i trafia do serca. Niezależnie od gatunków.
Wróćmy do "Fleuve" - ponownie współpracowałeś z Magnusem Lindbergiem z Cult Of Luna. Jak Wam się wspólnie pracowało i jak Wasza współpraca zaczęła się w przeszłości?
Jak wiesz Magnus pracował ze mną również przy poprzednim albumie "The City That Disappears" w 2014 roku. Byłem bardzo zadowolony z rezultatów tej pracy, a współpraca z nim była dla mnie świetnym doświadczeniem, znakomicie się dogadywaliśmy. Więc kiedy pisałem materiał na "Fleuve" zadzwoniłem do Magnusa, opowiedziałem i wyjaśniłem mu co mam w głowie i jakie są moje pomysły na ten album, a potem zapytałem go czy chciałby ponownie ze mną pracować. Potwierdził niemal błyskawicznie.
Magnus Lindberg prowadzi studio Redmount Studio. Czy wybraliście się tam żeby nagrywać album? Jak przebiegał proces nagrań i ostatecznych szlifów kiedy album był już nagrany?
Tak, to jego studio. Zrobiliśmy tam miks i mastering całości. Nagrań natomiast dokonaliśmy w The Apiary Recording Studio w Laval, Francja. Jest to wspaniałe miejsce prowadzone przez Amaury Sauvé, gościa który odpowiada za każdy album zespołu Birds in Row.
Ty i Gil Chevigné jesteście wieloletnimi członkami Thot, ale również kilku innych muzyków pracowało nad nowym albumem. Proszę opowiedz nam trochę o osobach odpowiedzialnych za "Fleuve" oraz jaki był wkład tych osób we wspomniany krążek.
Na tym albumie zaśpiewała również Arielle Moens, która również jest wieloletnim członkiem zespołu. Dimitri, który jest w zespole od 2014 roku nagrał bas na klawiszach. Pojawił się również Samuel These, który nagrał dla nas kilka niesamowitych partii na klarnecie. Mój przyjaciel i nauczyciel śpiewu Frédéric Rochette gościnnie zaśpiwał w utworze "Volga". Ponadto w utworze "Bosphore" pojawiła się moja wieloletnia przyjaciółka Claudia Chiaramonté (którą można usłyszeć już w utworze "The Shy Summer" pochodzącym z albumu "Obscured By The Wind" z 2011 roku) oraz Catherine Graindorge, która zagrała w nim na skrzypcach.
Jesteś jednym z głównych kompozytorów muzyki Thot. Czy tworząc i nagrywając nową muzykę słuchasz podpowiedzi swoich kolegów z zespołu, bierzesz pod uwagę ich pomysły i sugestie, czy jest to wyłącznie Twoje podwórko?
Oczywiście, że słucham co mają do powiedzenia. Właściwie "Fleuve" jest najbardziej "kolektywnym" albumem w dyskografii Thot dotychczas.
Koncertowy skład Thot zmieniał się wielokrotnie. Jak wygląda aktualnie i jak go oceniasz?
Największe zmiany w składzie koncertowym Thot miały miejsce kilka miesięcy temu. Gil wciąż jest częścią zespołu jako perkusista, ale od kiedy ma nową pracę, dostał trochę więcej wolnego. Mamy więc nowego perkusistę (Lukas), dodatkowo wokalistkę i klawiszowca (Alice Thiel), oraz nową wokalistkę, grającą również na instrumentach perkusyjnych (Juliette Mauduit). Wszyscy oni są bardzo utalentowanymi muzykami, a to sprawia, że aktualny skład Thot jest chyba najlepszym jaki miałem dotychczas. Zdarzyło nam się już też grać koncerty z dwoma perkusistami.
Wystąpicie na Soundrive Festival w Gdańsku. Jak doszło do tego zaproszenia? Czy to festiwal zaprosił Was na koncert, czy Wy staraliście się o występ na nim?
Byłem w kontakcie z jednym z organizatorów (Jarkiem) od kilku lat przy okazji kilku innych tematów, ale jakoś się nie udawało. Kiedy dostali naszą ofertę na koncert w ramach Soundedit zgodzili się natychmiast. Czasami potrzeba trochę czasu na to, żeby dogadać się i zgrać z promotorem, który chce załatwić Wam koncert. Nieraz jak widać nawet trwa to latami, ale zawsze warto być cierpliwym i dążyć do celu!
Wspomniany festiwal odbywa się w historycznym miejscu, na terenie Stoczni Gdańskiej. Miejsce jest specjalne i tak samo sama impreza, której line-up jest zróżnicowany, mocno alternatywny, ale interesujący. Na czyje występy tam czekasz i czy myślisz, że Thot tam pasuje?
Organizatorzy ogłosili nas jako najgłośniejszy zespół tegorocznej edycji, więc chyba pasujemy (śmiech). Ale na poważnie - nie kategoryzuję muzyki Thot w żaden sposób, więc odnajdziemy się tam z pewnością i uważam, że pasujemy do tego festiwalu. A na czyj występ czekam? Chociażby na Japanese Breakfast, którzy wystąpią tego samego dnia co my.
Na polskiej części trasy znalazło się też kilka innych miast: Poznań, Warszawa i Wrocław. Większość z nich to Wasze samodzielne koncerty wraz z zespołami lokalnymi, czy te koncerty będą się różniły od występu na festiwalu?
Zagramy taką samą setlistę każdego dnia, bo mamy to przygotowane. Ale nigdy nie wiadomo co stanie się pomiędzy utworami. Może zaprosimy Cię na scenę i będziesz musiał sam coś zaśpiewać? (śmiech)
Oj, to by było niedobre dla Waszej publiczności! Zagracie za to z lokalnymi kapelami. Jakie to są zespoły, jak się poznaliście i co myślisz o wspomnianym zespołach?
Podkreślić w tym miejscu mogę zespół Aviaries, którzy zagrają z nami we Wrocławiu. Znamy się od kilku lat i bardzo lubię ich muzykę. Podsunąłem ten zespół promotorowi żeby uwzględnił ich na naszej trasie, a skoro to nasi przyjaciele to sprawa była prosta. Jestem bardzo ciekaw co pokażą na scenie pozostali wykonawcy - Outbred, z którymi zagramy w Poznaniu, oraz Michał Turowski, z którym dzielić scenę będziemy w Warszawie.
Nasza rozmowa zbliża się już do końca, więc już ostatnie pytanie. Jak zachęciłbyś czytelników ProgRock.org.pl (i nie tylko) do przyjścia na koncert Thot? Wielu z nich pewnie nie zna Waszego zespołu, a myślę, że części może on bardzo przypaść do gustu. No więc, jak by Twoje zaproszenie brzmiało?
Zawsze dajemy z siebie wszystko na scenie i chcemy sprawić, żeby Twoja głowa się bujała w rytm muzyki, a dusza poczuła się wolna. Koncerty z potem, miłością i pasją - to Thot.
Super! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na koncertach!
Dzięki wielkie za przygotowanie tego wywiadu! Do zobaczenia na trasie i wszystkiego najlepszego dla ProgRock.org.pl - dzięki za wsparcie!
fot. pochodzą ze strony Thot na Facebooku: https://www.facebook.com/Thotmusic/
Relacja z koncertu Chelsea Wolfe w Poznaniu
poniedziałek, 20 sierpień 2018 21:02 Dział: Relacje z koncertów
Sierpniowy koncert Chelsea Wolfe w poznańskiej Tamie był moją pierwszą wizytą w tym stosunkowo młodym klubie, ale nie pierwszym koncertowym kontaktem z charyzmatyczną Panią w Czerni. Pierwszą moją styczność z nią miałem w 2015 roku na festiwalu Brutal Assault. Tak się ładnie złożyło, że jej poznański koncert odbywał się niedługo po tegorocznym "Brutalu", więc koncert amerykańskiej wokalistki potraktowałem jak swoiste pofestiwalowe after party.
Na początku jednak słów kilka o klubie. Tama mieści się w samym centrum Poznania, blisko jest tak do Starego Miasta jak i na dworzec (czy to PKP czy autobusowy). Klub mieści się w budynku poznańskiej Izby Rzemieślniczej. Tama robi bardzo dobre wrażenie, choć zdaje się, że prace nad klubem wciąż trwają - czynna była tylko jedna, koedukacyjna toaleta, a zdaje się druga była w remoncie. W każdym razie przybywających już na schodach wita siedzący manekin z głową kozła, a tuż za nim klimatyczne witraże w oknach. Na piętrze mieści się sporo miejsc do siedzenia, pokaźny hall i sala dla palących. A tuż za wielkimi drzwiami spora sala, na oko mieszcząca około 700-800 osób (a może i więcej, nigdy nie byłem dobry w takie szacowania). Jeśli ktoś z Poznaniaków był kiedyś w ś.p. Eskulapie to Tama jest myślę przynajmniej 1,5-raza większa. Sala ma klimat, nie da się ukryć, że mury Izby swoje zrobiły, choć minimalistyczny wystrój też dodaje uroku. Ale jest też dobrze przystosowana akustycznie, o czym przekonać się można było choćby 14 sierpnia.
Pierwsi na scenie zameldowali się jednak muzycy lokalnego Izzy And The Black Trees. Poznaniacy prezentują urokliwy indie rock z mocnymi zapędami ku muzyce psychodelicznej lat 70-tych. Zespół ten jest kwartetem składającym się z gitarzysty Mariusza Dojsa, basisty Bartosza Wrzoska, perkusisty Dawida Niedźwiedzińskiego i charyzmatycznej wokalistki Izabeli Rekowskiej, która również gra na gitarze. Grupa zdecydowanie podkochuje się w stylistyce hipisowskiej i psychodelicznej, fajnie prezentuje się na scenie, a mógłbym się założyć, że na koncerty jeżdżą jakimś starym "Ogórkiem". W każdym razie nigdy wcześniej nie miałem z nimi styczności i koncert ten był w moich uszach ich debiutem. Jak wypadł? Całkiem przyzwoicie, choć żadnego z zagranych utworów, prócz singlowego "Winter's Coming Down" nie byłbym teraz w stanie wymienić. Ale takie retro-psychodeliczne, mocno zabarwione bluesem i rockiem lat 70-tych granie mogło się podobać. Pytanie tylko czy pasowało stylistycznie do gwiazdy wieczoru? I tak, i nie... jeśli chodzi o nastrój grupa była jak dla mnie trochę za wesoła, natomiast muzycznie wpasowali się raczej dobrze. Może trzeba było wybrać nieco smutniejsze piosenki na ten wieczór. Jeśli jednak miałbym oceniać ten występ, to w skali szkolnej Izzy And The Black Trees zasłużyło na mocne 4 z plusem. Chętnie przy okazji zobaczę jeszcze ten zespół na żywo, może w trochę innym otoczeniu będzie mi się jeszcze bardziej podobał - kto wie.
Wiem natomiast, że występ Chelsea Wolfe nie zawiódł mnie w najmniejszym stopniu. Z delikatnym poślizgiem czasowym grupa zameldowała się na scenie przy akompaniamencie odwtorzonego z taśmy "Welt", które na koncertach służy jako intro. Najpierw na scenie pojawił się zespół - gitarzysta Bryan Tulao, basista i klawiszowiec Ben Chisholm oraz perkusistka Jess Gowrie. Dopiero chwilę później na scenę weszła Czarna Dama - Chelsea Wolfe. Koncert, czego można było się domyśleć, zdominowały utwory z ostatniego albumu Amerykanki, tj. "Hiss Spun". Drugim najgęściej reprezentowanym albumem był z kolei "Abyss", ale to też było raczej do przewidzenia, tym bardziej, że to pierwszy z albumów, ktore odniosły spory komercyjny sukces i jeśli można tak w kontekście Chelsea Wolfe powiedzieć - zawierają kilka "hitów". Pierwszy z nich, czyli "Carrion Flowers" poznańska publiczność usłyszała już na początku koncertu. Zabrzmiał potężnie, z odpowiednią głębią i mocą, a wokal samej głównej bohaterki zabrzmiał bezbłędnie. Grupa zaczęła z wysokiego C, ale udało jej się ten wysoki poziom utrzymać przez cały koncert, również w nieco starszych utworach. Najgłębiej w swojej dyskografii zespół poszperał przy okazji "Demons" z albumu "Apokalypsis" z 2011 roku. Co ciekawe kompozycja ta doskonale sprawdziła się w towarzystwie tych nowszych, a to dowód na to, że Artystka rozwija się pozostając wierną swojej charakterystycznej stylistyce.
Z tych starszych utworów warto wspomnieć też "Feral Love", bodaj najbardziej charakterystyczny i pewnie wciąż jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów Chelsea. Pulsujący, powolny klawisz tworzący duszny i mroczny klimat, napędzający całość elektroniczny beat, później przeistoczył się w perkusyjny podkład - zrobiło się nawet bardziej klimatycznie niż dotychczas. A to dopiero połowa koncertu była! W drugiej jego części jednak dominowały już utwory z "Hiss Spun" - kolejno "Particle Flux", "16 Psyche", "The Culling" oraz kończący zasadniczą część występu "Twin Fawn". A potem przyszedł czas na bis, zabrakło bowiem kilku ważnych utworów. Jednym z takich był "Survive" z pięknym, metalowo-industrialnym finałem. Ten usłyszeliśmy i zabrzmiał równie pięknie co w wersji studyjnej. Zabrakło natomiast choćby "We Hit a Wall" albo "Mer"... niestety, nie można mieć wszystkiego. Chociaż czasu z pewnością by jeszcze starczyło, bo koncert trwający nieco ponad godzinę mógł pozostawić - i pozostawił sporą dawkę niedosytu.
To był piękny, mroczny i klimatyczny wieczór w Tamie. Supportujący gwiazdę Izzy And The Black Trees pokazali się zapewne z najlepszej strony, zagrali krótki, ale konkretny i przyzwoity koncert. Natomiast główna gwiazda tego dnia zaprezentowała się w pełnym blasku... tzn, w pełnej czerni. Koncert brzmiał świetnie, bardzo ładnie wyglądał wizualnie (światła tylko z tył - pewnie utrapienie dla fotografów, ale uczta dla widzów!) i miał niezłą setlistę. Poza wspomnianymi wyżej dwoma utworami usłyszałem wszystko co chciałem - a to przecież bardzo dużo. Szkoda tylko, że koncert był tak krótki, można było jeszcze o te 15 minut całość przedłużyć i pewnie wszyscy byliby usatysfakcjonowali w stu procentach. Ale niedosyt po występie też nie jest taki zły... w końcu zachęca do tego, by Chelsea Wolfe zobaczyć ponownie. I ja tak pewnie zrobię przy najbliższej dogodnej okazji!
The Australian Pink Floyd Show na jedynym koncercie w Polsce!
środa, 15 sierpień 2018 18:38 Dział: NewsThe Australian Pink Floyd Show ponownie w Polsce! Po uczczeniu trzydziestolecia z twórczością Pink Floyd, formacja powróci z nową trasą koncertową w 2019, którą grupa otworzy nowy rozdział w swojej historii. Podczas trasy All That You Love World Tour 2019 formacja zaprezentuje wszystkie te kompozycje Pink Floyd, które tak wiele znaczą zarówno dla samego zespołu jak i dla fanów Floydów na całym świecie. Bilety w sprzedaży od poniedziałku, 6 sierpnia, zapraszamy!
THE AUSTRALIAN PINK FLOYD SHOW 2019 WORLD TOUR ALL THAT YOU LOVE
The biggest and most spectacular Pink Floyd tribute of all time!
28.02.2019 – Warszawa, Torwar
Rozpoczęcie koncertu: godz. 20.00
Otwarcie bram: godz. 18.30
Ceny biletów w przedsprzedaży:
Płyta I kat. (siedzące) - 195 PLN
Płyta II kat. (siedzące) – 180 PLN
Sektory I kat. – 185 PLN
Sektory II kat. - 165 PLN
Loża – 260 PLN
Bilety do nabycia od 6 sierpnia na stronach:
www.shop.metalmind.com.pl, www.eventim.pl, www.ebilet.pl, www.biletin.pl,
W 2019 roku The Australian Pink Floyd Show powróci z trasą All That You Love World Tour, podczas której zespół zaprezentuje kompozycje z każdego etapu twórczości Pink Floyd. The Australian Pink Floyd Show z jeszcze większym oddaniem zaangażuje się w dziedzictwo Barretta, Watersa, Gilmoura, Wrighta & Masona i zapowiada niesamowite i spektakularne widowisko, które poziomem zbliży się do legendarnych produkcji oryginalnego Pink Floyd. Najnowocześniejsze efekty świetlne, lasery, olbrzymie, nadmuchiwane postacie i niesamowite brzmienie na żywo, które charakteryzowało koncert Pink Floyd, wszystko to gwarantuje, że występ The Australian Pink Floyd Show będzie niesamowitym przeżyciem.
The Australian Pink Floyd Show to koncertowa sensacja, już ponad 4 mln widzów w 35 krajach na całym świecie miało okazję zapoznać się z magią Pink Floyd w wykonaniu tego zespołu, a The Times opisuje show TAPFS jako “the gold standard”. Formacja w doskonały sposób potrafi uchwycić i przekazać ducha muzyki Floydów oraz samo jej brzmienie, przyciągając uwagę niesamowitymi wizualizacjami i efektami specjalnymi. Będzie to już dziesiąta wizyta The Australian Pink Floyd Show w naszym kraju. Po raz pierwszy grupa zagrała w 2008 r. w katowickim Spodku, z roku na rok zbierając coraz bardziej entuzjastyczne recenzje i aplauz fanów. Po raz ostatni formacja wystąpiła u nas w kwietniu tego roku, dając 2 niezapomniane koncerty (Katowice/Spodek, Poznań/Arena). Zarówno fani jak i media zgodnie podkreślają, że było to prawdziwe święto dla zwolenników Pink Floyd, majstersztyk w każdym calu i doświadczenie, które trzeba przeżyć samemu, aby zrozumieć fenomen tego zespołu. The Australian Pink Floyd Show to niepowtarzalna okazja aby na własnej skórze przekonać się, lub też po prostu dowiedzieć, na czym polega ponadczasowy fenomen Pink Floyd!
The Australian Pink Floyd Show to zespół, który przez wiele lat pracował na swój ogromny sukces doprowadzając swój występ do perfekcji. Zespół tworzą znakomici muzycy, którzy zdecydowali się poświęcić ogromną część swojego życia, aby stworzyć fantastyczne widowisko, które zdoła sprostać legendzie. Dbałość o każdy najmniejszy szczegół, zatrudnienie techników oświetleniowych, jak również akustyka Colina Norfielda, którzy współpracowali z zespołem Pink Floyd powoduje, że ich koncerty to idealna rekonstrukcja występów Floydów. Muzycy z niebywałym pietyzmem podchodzą do kwestii brzmienia, używając dokładnie tych samych instrumentów na których grali słynni Brytyjczycy. Kunszt, jak i profesjonalizm całego przedsięwzięcia docenił sam zespół Pink Floyd, który niejednokrotnie pojawiał się na koncertach TAPFS. W 1996 roku formację spotkał niezwykły zaszczyt, grupa The Australian Pink Floyd Show została poproszona o występ na 50 urodzinach samego Davida Gilmoura, gdzie do muzyków na scenie dołączyli Richard Wright i Guy Pratt, aby wspólnie wykonać utwór "Comfortably Numb"! W rezultacie The Australian Pink Floyd Show jako jedyny ‘tribute band’ zespołu Pink Floyd zyskał oficjalne uznanie formacji oraz specjalną rekomendację samego Davida Gilmoura.
TAPFS zaczynał w 1988 roku, grając w lokalnych australijskich pubach, obecnie zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Kanadzie osiągnął status mega gwiazdy, szczelnie wypełniając stadiony oraz ogromne hale koncertowe. Takiego sukcesu nie można określić inaczej niż fenomenalny. Zespół występował już w prawie wszystkich zakątkach świata poczynając od Sydney, poprzez największe hale Europy, a kończąc na tak egzotycznych miejscach jak Chile czy Panama, wszędzie spotykając się z niesamowicie entuzjastycznym przyjęciem zarówno ze strony fanów, jak i krytyków. W 1993 roku muzycy pojawili się na pierwszym Międzynarodowym Konwencie Fanów Pink Floyd, gdzie zyskali przychylność jednej z najbardziej wymagających publiczności, która kiedykolwiek mogłaby pojawić się na ich koncercie. Doskonale dopracowany dwugodzinny show, niesamowita gra świateł, projekcje wideo oraz charakterystyczne wizualizacje sprawiają, że ich koncerty są wiernym odzwierciedleniem wydarzenia, jakim był każdy koncert Floydów.
01. Curse - 5:14
02. Complete The Circle - 4:07
03. The End Of The Book - 7:06
04. Sun Always Comes Down - 5:43
05. Empty House - 5:41
06. Turn I Used To Take - 5:09
07. Silent Sacrifice - 6:08
08. Avoid At All Costs - 3:49
09. Just A Mere Shadow - 8:28
10. No One Here - 4:44
11. Stray Dog - 5:30
12. Darkdrive 6:08
Czas całkowity - 1:07:47
- Maciej Sochoń – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, gitara basowa
01. Unremovable Stain - 3:25
02. Lifeweight - 5:49
03. Bloodstained - 11:14
04. When Your Best Is Not Good Enough - 4:54
05. Off The Track - 4:27
06. I Want To Get Wasted With You - 3:35
07. Spring Rain - 4:36
08. Higher Altitude - 7:38
09. Still On The Road - 4:31
Czas całkowity - 50:09
- Maciej Sochoń – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, gitara basowa
01. Collapse - 4:26
02. Years Of Shared Life - 8:16
03. Exiter - 5:09
04. Rise To Fall - 7:38
05. Sad Lady - 4:05
06. They Say - 5:20
07. When You Left Sandbox For The Last Time (acoustic) - 3:35
08. Last Song - 5:18
09. Burried Memories - 9:07
Czas całkowity - 52:54
- Maciej Sochoń - instrumenty klawiszowe, gitara, wokal
01. At The River Bank - 9:19
02. Ghosts - 5:21
03. Hardly Felt Pulse - 6:25
04. People Like You - 4:33
05. Superior/Inferior - 7:34
06. Hanging Around - 4:31
07. You, Or Someone Else - 6:17
08. To Care About Somebody - 5:28
09. Voice Which Is Never To Be Heard - 7:00
10. End Of Internal Conflict - 4:00
Czas całkowity - 1:00:28
- Maciej Sochoń - instrumenty klawiszowe, gitara, wokal
01. Closure - 6:09
02. Spare Part - 5:18
03. Boiling Point - 5:15
04. Don't Think About The Future - 7:20
05. Checklist - 4:22
06. Halfway Through - 2:21
07. No Longer Valid - 6:18
08. Fresh Start - 4:46
09. Favourite Places - 4:04
10. Not Everything Will Be Fine - 6:02
11. When You Left Sandbox For The Last Time - 7:11
12. To Disappear - 5:07
Czas całkowity - 1:04:13
- Maciej Sochoń - instrumenty klawiszowe, gitara, wokal
01. Insomnia - 5:01
02. Midnight Blue - 2:31
03. Silent Sky - 3:33
04. Fields Of Fear - 3:50
05. Voices Of The Night - 3:01
06. The Heat - 3:54
07. Melancholy - 3:54
08. Words Are Not Needed - 2:28
09. Secret Path - 3:02
10. Penelope - 3:05
11. You’d Better Run - 2:20
12. Sleeping Child - 4:26
13. Just Play - 2:25
14. Waves - 3:41
15. Going Home - 3:50
Czas całkowity - 51:01
- Marek Sikora – instrumenty klawiszowe, gitara