A+ A A-

Gary Numan to nazwisko, które elektryzuje fanów zarówno muzyki elektronicznej, jak i industrialnej. U początków swojej kariery święcił olbrzymie komercyjne sukcesy wraz z projektem Tubeway Army, a później już jako solowy artysta. Na początku były albumy "Tubeway Army" oraz "Replicas", natomiast w 1979 roku wydany został przełomowy dla kariery muzyka "The Pleasure Principle" z hitami takimi jak "Cars", "Metal" czy "Complex". A później? Później Numan powoli osiadał na laurach, wydawał albumy przeciętne, słabe oraz bardzo słabe. Dotknął artystycznego dna, ale kilkanaście lat temu powrócił - w innym wydaniu: mroczniejszym, industrialnym i - co tu dużo pisać - zdecydowanie bardziej energetycznym.

W takim właśnie wcieleniu Gary Numan po raz pierwszy odwiedził Polskę, a było to w 2014 roku w ramach promocji płyty "Splinter (...)". Kilka lat później, już po wypuszczeniu w świat kolejnego krążka "Savage (...)" muzyk odwiedził Polskę po raz drugi, tym razem zawitał do Łodzi, gdzie swój koncert zagrał w ramach festiwalu producentów muzycznych Soundedit Festival. Miałem przyjemność być na tym występie i wtedy też postanowiłem sobie, że jak tylko będzie możliwość to na kolejny jego koncert również się wybiorę. Trzecia wizyta Numana w Polsce miała miejsce niedawno, w Warszawie w klubie Progresja, do którego artysta wraz z zespołem zawitał przy okazji trasy "Savage 2018 European Tour". Chociaż tytuł wskazuje, że to wciąż promocja ostatniego pełnowymiarowego albumu, to zostało wcześniej przygotowane 3-utworowe rozszerzenie wspomnanego krążka w postaci "The Fallen EP" i również ten materiał pojawił się w setliście. 25 listopada wybrałem się więc do Warszawy, jakoś dziwnie przekonany, że będzie to udany koncert. Trochę się jednak myliłem - to nie był udany koncert, to był znakomity koncert! Ale zacznijmy od początku...

Pierwsi na scenie pojawili się muzycy amerykańskiej formacji Nightmare Air. W gruncie rzeczy to o supporcie niewiele było wiadomo, nie pojawiał się też jakoś nachalnie na plakatach czy grafikach promocyjnych w sieci. Mnie też jakoś uciekło z głowy, że zagrają wtedy w Progresji, bo w sumie to ani nie wiadomo co to za muzyka, ani nie wiadomo skąd oni się urwali. No dobra, szybko się jednak wyjaśniło skąd się urwali. Oto na gitarze w Nightmare Air gra nijaki Dave Dupuis, czyli... akustyk Gary Numana. Wygląda więc na to, że Pan Dave chciałby trochę swój zespół przy okazji trasy z legendarnym muzykiem popromować. I nic w tym złego w sumie, ale czy mu się to udało? Trudno powiedzieć, bo prosta i niewymagająca rockowa muzyka, którą gra pod szyldem Nightmare Air wraz z perkusistą Jimmy Lucido i basistką Swaan Miller, niekoniecznie trafiła w gusta numanoidalnej publiczności. Choć znalazły się na widowni dwie lub trzy osoby, które bardzo żywiołowo reagowały na ten występ. Niemniej ja jakoś przetrwałem go w bardzo obojętnym nastroju, mając nieodparte wrażenie, że właściwie to utwory jeden po drugim są dokładnie takie same. Nie zagrało to dla mnie, nie poruszyło mnie, jakoś tak... w ogóle nic we mnie nie wzbudziło. Ot Nightmare Air - było i minęło, chwila przerwy i na scenę wmaszerowali w postapokaliptycznych strojach Gary Numan i jego muzycy.

Krótkie intro przerodziło się szybko w elektro-industrialne uderzenie w postaci "Everything Comes Down To This" z albumu "Splinter (...)". Całkiem niezły numer na początek, w szczególności, że przy jego okazji zaprezentowana została część z oprawy wizualnej koncertu, tj. zatrzęsienie świateł, stroboskopów itp. Na scenie po prostu wszystko w rytm muzyki grało, także muzycy, którzy już od samego początku postanowili zagospodarować całą dostępną na scenie przestrzeń. Mam tu na myśli samego głównego aktora, ale także i gitarzystę oraz basistę, którzy swoim scenicznym, energetycznym zachowaniem bardzo urozmaicali wizualny odbiór koncertu. Tak powinno wyglądać czucie muzyki i show. Przy okazji kolejnego numeru już wróciliśmy do fundamentów kariery Numana, czyli "Metal" z przełomowego albumu "The Pleasure Principle". Utwór, który scoverowany został przez Nine Inch Nails zabrzmiał równie mocno co w wersji Reznora. Ale prawdziwy ukłon w stronę fanów industrialu nastąpił wraz z wybrzmieniem "Halo" - podbitej potężnym basem i riffami kompozycji z albumu "Jagged". Oj jakie piekło siały te gitarowe przestery wspierane m.in. przez klawisze. Całość miała odpowiednią moc i przestrzeń, a Numan w swoim dość charakterystycznym tańcu oddał sie w całości muzyce.

Zwolnienie nastąpiło przy okazji synthpopowego "Films" oraz pochodzącego z (wreszcie) ostatniego pełnego albumu "Bed Of Thorns". Później klimat został zachowany przy okazji pierwszego z dwóch najstarszych utworów jakie znalazły się w setliście, tj. "Down In The Park" z albumu "Replicas". Kompozycja ta nagrana została również przez Marilyna Mansona, kolejnej z późniejszych inspiracji dla Numana. Ciekawa jest ta "wymiana" inspiracji, bo zarówno NIN jak i MM z pewnością wśród swoich podają albumy Gary Numana. Ten z kolei korzysta z ich dorobku na swoich bardziej współczesnych płytach.

Po tej chwili uspokojenia na scenie rozpętać się miało istne pustynne szaleństwo. "Pray For The Pain You Serve" oraz zaśpiewane wraz z córką Persią "My Name Is Ruin" to dwie kompozycje z "Savage (...)". Oba te utwory zabrzmiały bardzo mocno, zdecydowanie mocniej niż na albumach. Przy obu również szalały światła, a w tle leciały klimatyczne wizualizacje (oraz teledysk do "My Name Is Ruin"), które dodatkowo spotęgowały postapokaliptyczny klimat. Po równie energetycznym "Here In The Black" przyszedł czas na bodaj największy hit Numana w karierze, czyli "Cars". Na żywo kompozycja ta dodatkowo zyskuje, jest inaczej zagrana, w bardziej rockowym wydaniu. Spora tutaj pewnie zasługa Nine Inch Nails, które swego czasu wspólnie z Numanem wykonywało ten utwór na swoim koncertach. Pewne aranżacyjne niuanse na pewno zostały z tamtych wykonań zaczerpnięte i wcielone do "numanowego" wykonania. "Mercy" było kolejną okazją do uspokojenia nieco nastroju, ale niedługą, bo zaraz potem z instrumentów i z głośników poleciał jeden z moich ulubionych utworów "nowego" Numana, tj. "Love Hurt Bleed".

Przed bisami usłyszeliśmy jeszcze dwa przeboje z pierwszego solowego albumu, tj. "Me, I Disconnect From You" oraz "Are 'Friends' Electric?", a także klimatyczne "When The World Comes Apart" z ostatniego albumu. Po tych utworach na kilka chwil muzycy zeszli ze sceny, ale niekończące się owacje oczywiście zaowocowały bisem. Tutaj poszły kolejne dwie perełki z płyt, które pozwoliły Numanowi wrócić na scenę, ale w tym bardziej industrialnym i mrocznym wydaniu. Pierwszym z nich był "The Fall" z płyty "Dead Son Rising" - mocna, industrialna kompozycja, która spokojnie stać może obok dokonań NIN czy Godflesh. Drugim z nich było "A Prayer For The Unborn", utwór z płyty "Pure", który Numan niemal zawsze grywa na koncertach, więc pewnie go bardzo lubi. Koncert zakończył utwór z najnowszej EP zatytułowany "It Will End Here", czyli też fajna klamra na zakończenie całego koncertu. Utwór ten zresztą od momentu wydania EP kończy występy Numana - bo i tytuł się do tego idealnie nadaje.

Jak oceniam ten koncert? Fantastycznie. Dla mnie był to jeden z najlepszych koncertów tego roku na jakich byłem. Muzycznie rewelacja - set doskonale ułożony, zawierający nowe kompozycje, stare przeboje i kilka nieco zapomnianych utworów, które można nazwać rarytasami. Muzycy oraz sam Gary Numan są w znakomitej formie, co zaskakuje w szczególności kiedy uświadomimy sobie, że Numan jest starszy o ładnych kilka lat od choćby Reznora czy Mansona. Dodatkowo wizualnie koncert był o wiele bardziej rozbudowany niż na przykład poprzedni - w Łodzi. Z tyłu sceny ogromny ekran ledowy, a na nim wizualizacje, do tego ogrom świateł (klubowych oraz przywiezionych przez zespół) i ciekawa, nawiązująca do oprawy graficznej albumu prezencja samych wykonawców. Szkoda jedynie tego, że publiczność wypełniła Progresję tak mniej więcej w 70%, ale z drugiej strony to dla mnie lepiej: miałem świetną widoczność, przestrzeń do poruszania się, a także... mniejsze kolejki do barów. Podsumowując: był to jeden z najlepszych moich koncertów tego roku, a kto nie był - ten może żałować.


Poniżej galeria zdjęć z tego koncertu, niestety robione telefon, więc niespecjalnej jakości - ale oddają widowiskowość całego wydarzenia. Fot. Karolina Waligóra

Black Market Enlightenment

czwartek, 29 listopad 2018 18:02 Dział: Antimatter

01. The Third Arm - 4:57
02. Wish I Was Here - 6:40
03. This Is Not Utopia - 6:27
04. Partners In Crime - 5:50
05. Sanctification - 7:15
06. Existential - 7:19
07. What Do You Want Me To Do? - 2:32
08. Between The Atoms - 8:25
09. Liquid Light - 6:14


Czas całkowity - 55:39



- Mick Moss - wokal, gitara, gitara akustyczna, ebow, gitara basowa, instrumenty klawiszowe, programowanie
oraz:
- Carla Lewis - dodatkowy wokal (1-5,8,9)
- Aleah Starbridge - dodatkowy wokal (6)
- Julie Rodaway - flet
- Paul Thomas - saksofon
- Vardan Baghdasaryan - qamancha
- Fab Regmann - perkusja



Bywa czasami tak, że człowiek, któremu zależy na jakimś koncercie sunie na niego przez pół Polski. Bywa też tak, że po męczącej podróży i setkach kilometrów koncert sam w sobie nie jest do końca tym, czego się oczekiwało. Wtedy jest smutno. Ja na przykład wybierając się 24 listopada do Krakowa oczekiwałem dobrego, post rockowego koncertu z prawdziwego zdarzenia. Miałem obawy co do klubu, którego wielkość znam i byłem kilka razy w nim wcześniej. Miałem obawy co do repertuaru, który wciąż nie cały poznałem, ale nie każdy utwór mi podchodzi. Jak wyszło? Obawy się kompletnie nie sprawdziły, natomiast oczekiwania zaspokojone zostały w... jakichś 200%.

Kiedy ogarnąłem się już w miejscu noclegowym, swoją drogą zaraz obok klubu, wraz z moją piękną towarzyszką udałem się do klubu Zaścianek, gdzie swój koncert zagrać miał tego dnia bodaj najbardziej znany niemiecki zespół post rockowy, tj. Long Distance Calling. Grupa ta o dziwo nieczęsto bywa w Polsce, a z tego co udało mi się ustalić był to dopiero ich trzeci lub czwarty koncert, co na przestrzeni grubo ponad dekady istnienia i zważywszy na sąsiedzkie pochodzenie nie jest spektakularnym wynikiem. Dlatego też trudno było oprzeć się pokusie wybrania na ich koncert, na którym dzięki uprzejmości Knock Out Production mogłem się udać.

Pierwsze co rzuciło się w oczy to zmiany w samym klubie. Zaścianek jakiś czas temu przeszedł remont, zwiększyła się scena, nieco powiększyła się strefa publiczności, powstały boczne drzwi i małe zaplecze na sprzęt zespołowy - więc i pewnie na backstage'u więcej jest teraz miejsca. Najważniejsza zmiana nastąpiła jednak w kwestii sprzętowej, bo tak dobrego brzmienia w tym klubie zwyczajnie nie doświadczyłem. Wszystko zagrało z odpowiednią mocą, jakością i selektywnością. Również oświetlenie w klubie chyba się zmieniło, albo go przybyło. Niestety przynajmniej na supporcie klubowy świetlik (bo chyba nie zespołowy) nie do końca podołał i poza tym, że prawie nie świecił na muzyków (koncert cieni?) to jeszcze czasami gubił motywy i tempo. Ale na LDC było już w porządku, stery konsolety od świateł przejął pewnie zespołowy człowiek. Zaścianek więc zdecydowanie na plus, bo choć dość mały, to mający swój klimat i pozwalający na organizację dobrze brzmiących koncertów. Przejdźmy jednak do konkretów.

Tego wieczora gościem gwiazdy głównej był supportujący na całej trasie niemiecki Motorowl. Formacja istnieje na rynku od 2014 roku i opisuje swoją muzykę jako "psychedelic doom rock", co tylko po części jest prawdą. Na tyle na ile udało mi się przed koncertem sprawdzić zespół to mogę śmiało stwierdzić, że na żywo wypadają zdecydowanie lepiej. Jeśli miałbym natomiast opisać ich muzykę to byłaby to mniej więcej wypadkowa twórczości Opeth (z 3 ostatnich albumów) oraz Kadavar czy The Vintage Caravan. Doom to tam trochę na siłę szukać, choć Motorowl garściami czerpie też z klasyków, takich jak Black Sabbath, Deep Purple czy, w sposób dość nieoczywisty, nawet Candlemass. A może to tylko jakieś moje bajania, nieważne. Trudno mi wymienić jakie utwory grupa zagrała tego wieczora, choć na pewno były to singlowe "Atlas" oraz "The Highest City, Pt. 1". Sam koncert wypadł bardzo zachęcająco i naprawdę mógł się podobać. Chciałbym kiedyś mieć okazję zobaczyć zespół w pełniejszym wymiarze czasowym, bo tutaj dostali nieco ponad 30 minut, ale taka dola supportów. Ja natomiast zachęcony samym koncertem z pewnością bliżej przysłucham się ich dyskografii, co i Wam polecam uczynić.

Long Distance Calling zameldowali się na scenie po krótkiej przerwie. Twórczość formacji nie była mi obca przed koncertem, ale też nie nazwałbym siebie specjalnym znawcą dyskografii. Za pomoc w ustaleniu mniej/więcej setlisty muszę tutaj podziękować Michałowi (pozdrawiam również!). LDC zaczęli od "Into The Black Wide Open", klimatycznego wprowadzenia w swój rockowy świat, jeszcze bez fajerwerków, ale z odpowiednim przytupem. Pierwsze mocne uderzenie nastąpiło wraz z utworem "Trauma", którego nieco industrialny riff przewodni zatrząsł ścianami klubu. Pierwszym utworem z tegorocznego albumu, który promuje ta trasa był "In The Clouds", utwór o wyrazistym motywie przewodnim i marszowej rytmice, ale mi w uszy najbardziej wpadły psychodeliczne solówki gitarowe ukryte gdzieś między powtarzalnym głównym motywem, czyli czymś na zasadzie refrenu (można w muzyce instrumentalnej mówić o refrenie?). "Black Paper Planes" ze swoim chwytliwym riffem poruszyło mocno publiczność, za to ostatecznie rozbujał ją dynamiczny "Arecibo". Kolejne dwie kompozycje, czyli "Out There" znakomicie rozpędzające się i z fantastycznym finałem, oraz "Skydivers" ponownie zaprezentowały oblicze zespołu znane z nowego albumu. Rarytasem był z pewnością zagrany na koniec zasadniczego seta "The Metulsky Curse", czyli utwór znany z samiutkich początków zespołu. A na bis ponownie nowy album, czyli klimatyczne, rozmarzone i nieco floydowskie momentami "Weightless".

Muszę przyznać, że koncert Long Distance Calling zrobił na mnie ogromne wrażenie. Grupa przede wszystkim śmiało łączy przebojowe riffy, melodie i ducha niemieckiego krautrocka sprzed lat. Właściwie to ten ostatni element muzyki LDC sprawia, że jest ona nawet jak na scenę post rockową mocno oryginalna. Tak jak czasami na post rock marudzę, tak w przypadku tego koncertu nie mam kompletnie ani jednego powodu do narzekań. Były siarczyste riffy, były spokojniejsze i melodyjne momenty, były dziwaczne dźwięki na gitarach, była moc. Niemieccy post rockowcy, o co bym ich nie podejrzewał, zagrali prawdpodobnie najlepszy koncert post rockowy na jakim byłem. A widziałem już ich trochę, w tym m.in. God Is An Astronaut, Mono, Tides From Nebula, Sleepmakeswaves czy maybeshewill - także nie byle jakie nazwy. Ale żaden z zespołów nie zagrał koncert aż tak przesiąkniętego energią i werwą, nie tryskającego ze sceny tak pozytywnym nastawieniem i nieznikającymi z twarzy muzyków uśmiechami. Ten dobry klimat trwał od samego początku, do samego końca. Wpływ na to też miała oczywiście publiczność, która pewnie przybyła nawet z dość daleka - w końcu był to jedyny koncert grupy w Polsce, a ma ona tutaj swoich fanów. Świetny koncert!

_
fot. Karolina Waligóra

Live Between The Earth & Clouds

sobota, 24 listopad 2018 12:58 Dział: Antimatter

01. Paranova - 6:08
02. Firewalking - 8:23
03. Black Eyed Man - 6:33
04. The Last Laugh - 5:21
05. Monochrome - 5:22
06. Uniformed & Black - 4:29
07. Over Your Shoulder - 4:34
08. Can Of Worms - 5:34
09. Leaving Eden - 6:41
10. Wide Awake In The Concrete Asylum - 6:49
11. The Parade - 3:27
12. Welcome To The Machine - 6:50
13. Stillborn Empires - 7:34


Czas całkowity - 1:17:00



- Mick Moss - wokal, gitara
- Dave Hall - gitara, dodatkowy wokal
- Ste Hughes - gitara basowa
- Liam Edwards - perkusja



Unortheta

czwartek, 22 listopad 2018 19:20 Dział: Zhrine
Lista utworów:  
1. Utopian Warfare (07:21)
2. Spewing Gloom (05:15)
3. The Syringe Dance (06:13)
4. World (05:02)
5. Empire (05:57)
6. The Earth Inhaled (05:53)
7. Unortheta (03:55)
 


Czas całkowity: 39:36

Skład zespołu:
- Ævar Örn Sigurðsson - bas
- Stefán A. Stefánsson - perkusja
- Nökkvi G. Gylfason - gitara, wokale
- Þorbjörn Steingrímsson - gitara, wokale

Wydawca: Season of Mist

"Tak się złożyło, że mieliśmy okazję zagrać tylko jeden koncert. Na szczęście i zupełnie przypadkiem wciśnięto nagrywanie. Zupełnym przypadkiem mieliśmy też na scenie trochę świetnych mikrofonów. Że o wspaniałej ekipie nie wspomnimy. Jeśli kiedykolwiek rozważaliście posiadanie w kolekcji albumu live zespołu, który zagrał tylko jeden koncert, oto on".

MELLER GOŁYŹNIAK DUDA - Livelgdlive

1. Feet On The Desk 6:14
2. Shapeshifter 4:04
3. Against The Tide 8:01
4. Tattoo 4:23
5. Floating Over 9:36
6. Into The Wild 5:16
7. Breaking Habits 6:02

Maciej Meller - guitar
MaciejGołyźniak - drums
Mariusz Duda - bass and vocals

Music by Maciej Meller, Maciej Gołyźniak , Mariusz Duda
Lyrics by Mariusz Duda

Recorded live at InoRock Festival 26.08.2017 in Inowrocław, Poland
Mix and Mastering Engineer: Robert Szydło
FOH and Recording Engineer: Marcin Lampkowski
ProTools Engineer: Kamil Kęska
Photos: Radek Zawadzki
Art: Jarek Kubicki

Po ponad 1,5-rocznej przerwie krakowski Disperse zaserwował nam swoją drugą polską trasę po wydaniu doskonale przyjętego albumu "Foreword". Wtajemniczeni wiedzą, że zorganizowanie trasy na własną rękę, bez udziału promotora lub agencji, wcale do prostych nie należy, w szczególności w Polsce. Panowie z Disperse zaryzykowali jeszcze bardziej zapraszając do nas izraelski Distorted Harmony, który poza rzeszą fanatyków progresywnego metalu nie jest specjalnie rozpoznawalny. Jak to wypadło? Zapraszam do mojej relacji z koncertu w Poznaniu!

Oba zespoły zaplanowały w sumie siedem koncertów, z czego poznański był drugim w kolejności. Na pierwszej części trasy towarzyszył im zespół Ayden, na kolejnej natomiast młodzi muzycy spod szyldu Daima. W Poznaniu, czyli "u siebie", występował pochodzący z tego miasta Ayden. Nie pierwszy raz miałem przyjemność zobaczyć grupę na żywo, z chłopakami się znam i bardzo ich muzykę lubię. Z koncertu na koncert zauważam zdecydowany postęp, choć całość ubrać by się jeszcze przydało w jakąś atrakcyjną oprawę wizualną - Ayden bowiem prezentuje instrumentalną muzykę z pogranicza post rocka i rocka progresywnego, ze wskazaniem jednak na to pierwsze. Ich muzyka jest bardzo ilustracyjna, ale nie brakuje też przebojowych melodii i riffów, które zachęcają do rozruszania karku. Na scenie wpadli bardzo przyzwoicie, koncert choć krótki - mógł się podobać. Jeśli support pozostawia po sobie niedosyt i chęć w słuchaczu, by usłyszeć więcej, to znaczy, że wypadł dobrze. Tak też zaprezentował się Ayden, a ja Panowie trzymam kciuki i kibicuję, tym bardziej, że dłuższy czas na scenie chłopaków nie zobaczymy. Prace nad drugą płytą ruszają i z niecierpliwością wypatruję jej w przyszłym roku, powodzenia!

Distorted Harmony zameldowało się na scenie po krótkiej przerwie. Grupa mi akurat nie była obca, swego czasu album "Chain Reaction" często gościł w moim odtwarzaczu, ale wówczas nie miałem specjalnych nadziei na zobaczenie tego zespołu na żywo. Widać nadzieję opłaca się mieć, bo dość nieoczekiwanie udało się to w miarę szybko. Grupa promuje aktualnie nowszy album, świeżo wydany "A Way Out". Kilka razy udało mi się krążek przed koncertem przesłuchać, ale szczerze mówiąc nadal mnie nie porwał. Co innego poprzedni, na utwory z którego ostrzyłem sobie zęby przy okazji tego koncertu. Zespół jednak jak przystało na promocję nowego albumu zaczął od młodszych kompozycji. Grupa przyjechała z innym wokalistą, który miał zdaje się jakieś problemy logistyczne. Nie mam pojęcia jak nazywał się zastępca i skąd go wytrzaśnięto - ale wokalnie poradził sobie znakomicie. Distorted Harmony na żywo to wulkan energii i trzeba przyznać, że na scenie prezentują się zjawiskowo. Świetne brzmienie plus sporo ruchu na scenie i nienaganna technika przy takiej muzyce to klucz do sukcesu. Po dwóch nowych kompozycjach, których tytułów nie znam, usłyszeliśmy m.in. "Misguided" czy "Natural Selection". Zastępczy wokalista znakomicie poradził sobie ze starszymi kompozycjami, w szczególności z drugą ze wspomnianych, która w refrenie wymaga sporych możliwości wokalnych. Potem znowu nowsze kompozycje, wśród których na pewno zabrzmiał "Room 11". Mocny, djentowy początek a'la Meshuggah rozruszał publiczność oraz muzyków. Nie jestem pewien czy ostatni numer był również z nowej płyty, czy to jakaś kompozycja z debiutu, ale ani się obejrzałem a 60 minut występu minęło... Za krótko! Bardzo, naprawdę bardzo dobry koncert! Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś grupę zobaczyć na żywo, a każdy fan progresywnego metalu spod szyldu Haken czy Dream Theater powinien się z twórczością grupy zapoznać. Bo warto.

Disperse zameldowało się na scenie kilka minut po 21:00. Przy akompaniamencie intro na scenę wmaszerowali kolejno: Bartosz Wilk (bas), Maciej Dzik (perkusja, muzyk zastępujący kontuzjowanego Józefa Rusinowskiego; Dzik zresztą był wcześniej członkiem zespołu), Rafał Biernacki (wokal i klawisze) oraz nie potrzebujący większego przedstawienia Jakub Żytecki (gitara). Grupa zaczęła od utworu z nowej płyty, tj. "Stay". Niezbyt mocne uderzenie, ale doskonałe do ostatnich korekt w brzmieniu - co było słychać, ale potem było już nienagannie. Uderzenie nastąpiło chwilę później przy okazji "Enigma of Abode", świetnego prog-metalowego utworu, który zalicza się do moich ulubionych w twórczości krakowskiej formacji. Kolejne na liście były "bąbelki", czyli "Bubbles" z ostatniego albumu, gorąco przyjęte przez publiczność. Disperse postanowili zresztą przeplatać starsze i nowsze kompozycje, bo później usłyszeliśmy "Choices Over Me" poprzedzone przez instrumentalne "Dancing With Endless Love", które spokojnie mogłoby być post rockowym przebojem, ot choćby spod szyldu Tides From Nebula. Zrobiło się trochę spokojniej i bardziej klimatycznie, a to za sprawą "Sleeping Ivy" oraz "Touching the Golden Cloud". Jednak już chwilę później znowu było przebojowo przy okazji bujającego "Neon" oraz chyba najbardziej wpadającego w ucho w przypadku Disperse utworu "Tether". Na finał niemal tradycyjnie - "Message from Atlantis" z wyjątkowym finałem, który u mnie osobiście zawsze wywołuje w głowie prośby o to, by się nie kończył, tylko trwał. Podobnie było tym razem, prosty ale świetny motyw na klawiszach pozostaje w głowie i wybrzmiewa, a człowiek stoi i bije brawo. Brawa te zresztą podzieliła pozostała część publiczności i grupa wyszła jeszcze na bis, w ramach którego zagrali (w końcu!) coś z debiutanckiej płyty, czyli "Let Me Get My Colours Back". Jak znakomicie i świeżo wypada ten numer w obliczu nowego brzmienia Disperse nie będę się rozpisywał, tego trzeba posłuchać i doświadczyć samemu. Na bis również uświadczyliśmy utworu "Gabriel", który niestety nie jest chyba najlepszym finałem tak udanego koncertu.

Kiedy na scenie kurz już opadł poczułem spory niedosyt. Już dawno występ polskiej kapeli progresywnej nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, a przecież koncertów Disperse widziałem naprawdę sporo. Grupa jest w znakomitej formie, wszyscy muzycy spisują się bez zarzutów, koncerty mają swoją dramaturgię, fajnie zbudowaną setlistę i przede wszystkim bardzo dobrze brzmią (a to w przypadku moich doświadczeń z Disperse nie zawsze się sprawdzało niestety). Dodatkowo zespół zabrał w trasę swojego oświetleniowca, który ewidentnie dobrze przygotował się do swojej roli - zna utwory i wie co kiedy na scenie się świeciło. Cały występ dzięki temu staje się również bardzo atrakcyjny wizualnie, a uwagę przykuwają nie tylko przyklejone do czoła słuchawki Rafała, czy wirtuozerskie popisy Jakuba, ale generalnie cała scena żyje i tworzy muzyczne show.

Jeśli ktoś jeszcze zastanawia się czy wybrać się na któryś z pozostałych koncertów - mocno polecam! Mamy środę, kiedy piszę tę relację pewnie trwa już koncert w Rzeszowie - ale pozostały jeszcze Kraków i Wrocław. Jeśli macie blisko i możliwość podskoczyć na któryś z tych występow to nie czekajcie, tylko buty na nogi i w drogę!

The Judas Table

wtorek, 20 listopad 2018 21:10 Dział: Antimatter

01. Black Eyed Man - 6:24
02. Killer - 5:08
03. Comrades - 4:56
04. Stillborn Empires - 7:18
05. Little Piggy - 6:41
06. Hole - 5:02
07. Can Of Worms - 5:32
08. Integrity - 6:01
09. The Judas Table - 6:34
10. Goodbye - 2:09


Czas całkowity - 55:45



- Michael Moss - wokal, gitara akustyczna, gitara, e-bow, instrumenty klawiszowe, programowanie
oraz:
- Jenny O'Connor - dodatkowy wokal
- Kirayel - dodatkowy wokal (5)
- Kevin Dunn - gitara (1,8)
- Glenn Bridge - gitara (2,7)
- Dave Hall - gitara (3)
- Rachel Brewster - skrzypce
- Stephen Hughes - gitara basowa
- Liam Edwards - perkusja, tabla



Half-Live

wtorek, 20 listopad 2018 20:44 Dział: Lizard

01. Half-Live - 44:02



- Damian Bydliński – wokal, syntezator gitarowy
- Daniel Kurtyka – gitara
- Paweł Fabrowicz – instrumenty klawiszowe
- Janusz Tanistra – gitara basowa
- Mariusz Szulakowski – perkusja
oraz:
- Dominika Rusinowska – skrzypce



Queen: A Night in Bohemia 26 listopada tylko w Multikinie!
Multikino zaprasza na niezwykły muzyczny spektakl „A Night in Bohemia”. To zrekonstruowany, legendarny koncert zespołu Queen z 1975 roku z oszałamiającym dźwiękiem 5.1.

image003

Ten przełomowy koncert został zarejestrowany na żywo w Wigilię 1975 roku w Hammersmith Odeon w Londynie. Ukazuje on punkt kulminacyjny najbardziej urozmaiconego i ciekawego roku w karierze zespołu. Był transmitowany w programie BBC Two’s Old Grey Whistle Test i uchwycił niesamowitą energię zespołu podczas wykonywania hitów takich jak Killer Queen, Liar, Keep Yourself Alive i Now I'm Here, jak również nagranego po raz pierwszy na żywo największego klasyka Bohemian Rhapsody. To przypieczętowało przemianę muzyków z ambitnych młodych talentów w jeden z najwspanialszych i najważniejszych zespołów wykraczających poza zakres swojej epoki.
Brian May z Queen powiedział: „Ten koncert był wyjątkowy, ponieważ pierwszy raz zagraliśmy cały pokaz na żywo w telewizji ... jako pokaz Bożonarodzeniowy. Jakość, po rekonstrukcji i przeniesieniu do domeny cyfrowej, jest niesamowita. A przekaz naszej energii był niezwykle intensywny".
Okres twórczy, który ukształtował Queen, nigdy wcześniej nie został tak szczegółowo przedstawiony. Z bogactwa niepublikowanych wywiadów, niedawno odkrytych fragmentów ich pierwszego wideo i scen z sesji nagraniowej Bohemian Rhapsody, wyłania się wyjątkowa opowieść o początkach Queen opowiedziana przez członków zespołu.
„Queen: a Night in Bohemia” będzie można zobaczyć 26 listopada br. o 20.00 w wybranych kinach sieci Multikino: Bydgoszcz, Gdańsk, Katowice, Kraków, Lublin, Łódź, Olsztyn, Poznań 51, Pruszków, Rzeszów, Szczecin, Warszawa – Ursynów, Warszawa – Targówek, Warszawa – Złote Tarasy, Wrocław Pasaż, Zabrze.

Ceny biletów:
· Warszawa: 28 zł
· Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Wrocław: 26 zł
· Pozostałe: 24 zł
· Z biletem na film „Bohemian Rhapsody”: 19 zł
· Bilet z M!Kartą płacąc BLIKIEM: 14,90 zł
Bilety na „Queen: a night in Bohemia” w sprzedaży od 12 października 2018 roku. Można je nabyć w kasach biletowych kin oraz online na stronie www.multikino.pl.

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.